Dzisiejsza rzeczywistość różni cokolwiek od wizji triumfu liberalnej demokracji kreślonej ponad 30 lat temu przez Francisa Fukuyamę. Czy można zachować w niej wiarę w dobrą naturę człowieka? Pewnie to kwestia indywidualnego optymizmu.
Kim są dziś liberałowie? Jak dla mnie, poszukiwaczami własnej tożsamości siedzącymi okrakiem na tej czy innej barykadzie, usiłując znaleźć kompromis pomiędzy własnym światopoglądem i wartościami a otaczającą nas rzeczywistością. Dzisiejsza rzeczywistość różni cokolwiek od wizji triumfu liberalnej demokracji kreślonej ponad 30 lat temu przez Francisa Fukuyamę. Czy można zachować w niej wiarę w dobrą naturę człowieka? Pewnie to kwestia indywidualnego optymizmu.
Wolność słowa? Płaszczyzną wymiany myśli i dyskusji o sprawach publicznych są dziś często media społecznościowe, dysponujące wysublimowanymi mechanizmami moderacji. O ile zablokowanie lub zawieszenie profilu użytkownika jest dla niego widoczne, o tyle „shadowban”, czyli takie ustawienie przez moderatora, by wpisy publikującego użytkownika były widoczne wyłącznie dla niego, już niekoniecznie, nie mówiąc o takich ustawieniach wyszukiwarek, by pewne wiadomości docierały do węższego kręgu użytkowników niż inne. Historia Twitter Files pokazuje, w jaki sposób moderatorzy mediów społecznościowych mogą manipulować treścią przekazów docierających do odbiorców ich platform. Co na to liberałowie? Czy platformy powinny być pozbawione moderacji?
W którym momencie powinna nastąpić ingerencja i gdzie są jej granice? W jakim zakresie powinny być tolerowane profile internetowych trolli obsypujących tym lub innym błotem na zamówienie lub rozładowujących frustrację z własnej inicjatywy w poczuciu anonimowej absolutnej bezkarności? Odpowiedzi na takie pytania nie zawsze są łatwe i jednoznaczne. W którym momencie zaczyna się totalitarna cenzura? Jak nie ulec pokusie odgórnego wyłączenia z gry osób, których poglądy lub zachowania nam nie odpowiadają? Jak nie ulec fenomenowi cancel culture? Zasadzie, kto nie z nami, ten przeciwko nam? Dlaczego w wielu sprawach światopoglądowych (religia, ochrona zwierząt, prawa mniejszości seksualnych) największym wrogiem i obiektem często staje się nie ten, czyje poglądy plasują się na przeciwległym krańcu spektrum, ale ten, którego poglądy różnią się od atakującego relatywnie nieznacznie?
Na płaszczyźnie wolności gospodarczej finansowanie społecznościowe różnych przedsięwzięć społecznych i gospodarczych umożliwia wpieranie ciekawych i czasem szczytnych inicjatyw, ale rodzi też ryzyko nadużyć – stwarza szanse ludziom uczciwym i przedsiębiorczym, ale też różnej maści oszustom. Liberałów inspirują wizje kariery od pucybuta do milionera, wielkich korporacji powstających z biznesów zakładanych w przysłowiowych garażach, innowacyjne pomysły rewolucjonizujące tę czy inną gałąź gospodarki.
Tymczasem wiele start-upów, nawet gdy urosną w całkiem spore biznesy, jest z natury rzeczy prowadzonych „po partyzancku”, bez zachowania jakichkolwiek procedur. Przyszłość tworzą wizjonerzy, często przekraczający różne granice w pogoni za „jednorożcem”. Czasem osiągają sukces, czasem ciągną za sobą na dno klientów, kontrahentów i inwestorów. W którym momencie powinno interweniować państwo? Kiedy urzędnik egzekwujący prawo staje się oprawcą, dręczycielem pełnego dobrych intencji przedsiębiorcy, zabójcą inicjatyw, a gdzie zaczyna się słuszna ochrona konsumentów i innych uczestników rynku?
Gdzie są granice dopuszczalnej ingerencji państwa w prawa obywateli w sytuacji zagrożenia terroryzmem, zorganizowaną przestępczością, w tym w cyberprzestrzeni? Mniej więcej dekadę temu jeden z rządów obrał trajektorię na nieuchronną katastrofę po tym, jak opublikowano nagrania o legendarnych już ośmiorniczkach czy o tym, że tylko złodziej lub idiota pracuje za 6 tys. złotych. Efekt wyborczy pokazał, na jak podatny grunt trafiają argumenty o rzekomo zblazowanych i pogrążonych w finansowej rozpuście elitach.
To, co wydarzyło się później sprawiło, że liberalne elity polityczne narracje sprzeciwu wobec władzy, której styl działania w wielu obszarach dałoby się obrazowo opisać cytatami in extenso z co barwniejszych przedwojennych wierszy Juliana Tuwima, bytowały w oparciu o wizję tłustych kotów.
Niezależnie od oceny nadużyć tej czy innej władzy i tego, czy dzierżyły ją najwłaściwsze ku temu osoby, niebezpiecznym trendem, także w kręgach liberalnych światopoglądowo, są oczekiwania finansowego egalitaryzmu potępiające tych, którzy zarabiają lepiej od innych, nawet gdy jest to uzasadnione rodzajem stanowiska, zakresem obowiązków czy dorobkiem życiowym. Sprzyja temu zjawisku relatywnie niski poziom płac wśród dziennikarzy, ludzi kultury i w innych środowiskach opiniotwórczych.
To wszystko w sytuacji, w której minister, wiceminister czy wybrany w wyborach powszechnych burmistrz czy prezydent nawet dużego miasta odpowiadający za tysiące pracowników i budżety liczone w setkach milionów lub miliardów złotych, nominujących prezesów całkiem dużych spółek, zarabia na poziomie managera niższego lub średniego szczebla w korporacji, któremu podlega co najwyżej kilka, kilkanaście osób. Przeciwstawienie się tej narracji wymaga odwagi. Czy stać na nią dziś liberałów?
Z innych nośnych społecznie tematów – migracja. Polska nie ma zaszłości postkolonialnych (może poza – w pewnym sensie – złożonymi relacjami z Ukrainą), ale jej obywatele – w tym zwłaszcza przedstawiciele elit – wielokrotnie na różnych zakrętach historii bywali uchodźcami. Częścią liberalnej świadomości jest konieczność zapewnienia gospodarce dopływu świeżej siły roboczej niezbędnej starzejącemu się społeczeństwu, co w połączeniu z tolerancją dla różnorodności i otwartością na różnice kulturowe intuicyjnie budzi u liberałów szacunek dla liberalnej polityki imigracyjnej państw zachodniej Europy.
Jak pogodzić te racje z koniecznością ochrony granic przed inspirowanym przez państwa ościenne przepływem napierających tłumów migrantów z dalekich krajów, często odmiennych kulturowo? Jak wyważyć politykę migracyjną tak, aby uniknąć jednocześnie wzrostu niepokojów społecznych i radykalizacji nastrojów zwiększającej szanse przejęcia władzy przez ugrupowania skrajne, wrogie liberalnym wartościom?
Gdzie w tym wszystkim jest złoty środek? Czy można zachować własny światopogląd, tolerancję dla różnorodności, swobodę myślenia i głoszenia własnych poglądów bez ryzyka? A może wygodniej jest konformistycznie przyjąć postawę emigracji wewnętrznej i siedzieć cicho?
Na wiele z tych pytań i innych nie ma dobrych i jednoznacznych odpowiedzi.
Nie pozostaje więc nic innego, jak pogodzić się z tym, że jeśli chce się być liberałem, cokolwiek dla kogokolwiek to znaczy, od czasu do czasu trzeba usiąść okrakiem na tej lub innej barykadzie. I robić swoje.
Hajdamowicz