W życiu, ze względu na kulturowy gorset, najczęściej powstrzymujemy się od wyrażania uczuć zbyt bezpośrednio, a jeśli chodzi o wpływ na zjawiska naturalne i nienaturalne, cóż, jest on jednak ograniczony… A w operze dokładnie to się dzieje! I to z zaangażowaniem najlepszych głosów, scenografii, kostiumów, reżyserii, całej machiny teatralnej i wewnętrznie wszytym gorsetem kulturowym także.
Podkowa Leśna, jedno z moich ulubionych miejsc na ziemi. Na zewnątrz spokój i ciemność. Wielkie sylwetki drzew rysują się w słabym świetle płynącym z okien. Siadam w fotelu, wiem, że nikt mi nie przeszkodzi: włączam, wybieram, klikam, zaczyna się. Nie lubię seriali, bo za każdym razem boję się, że mnie wciągną. Oglądam je więc rzadko, ale, kiedy już jakiś wybiorę, zwykle spełniają się moje obawy: wciągam się i wiadomo! Zaczynam oglądać po kilka odcinków za jednym posiedzeniem, a jeśli muszę robić coś innego, odliczam czas do chwili, gdy znowu zasiądę przed ekranem… Tak było i tym razem, choć początkowo nie zamierzałam oglądać „jakiegoś biograficznego serialu o angielskiej królowej”.
Od razu pojawiło się skojarzenie z obrazem „Królowa”, w którym Elżbietę II świetnie zagrała Helen Mirren, a ten doskonały film zmienił stosunek do majestatu, który zadrżał w posadach po śmierci księżnej Diany. Jeden film otworzył oczy milionom, pokazał, że na całą sprawę można spojrzeć zupełnie inaczej niż pokazywały ją media, że można mieć inne zdanie nie obrażając nikogo, że można dbać o wartości, nie obnosząc się z tym i nie starając się przypodobać tłumom. Po prostu robić swoje… Ciekawe, że na polski rynek tytuł serialu zmieniono z „The Crown” czyli „Korona” na „Królowa”, przez co brzmi dla nas identycznie, jak film Stephena Frearsa sprzed trzynastu lat. Serial jednak zaczyna się w momencie, gdy Elżbieta jest dorosła i właśnie wychodzi za mąż (a w retrospekcjach cofamy się jednak do dzieciństwa), czyli poznajemy ją 50 lat wcześniej względem czasu przedstawionego w filmie fabularnym.
Piękna sceneria, luksusowe wnętrza, ważne wydarzenia polityki międzynarodowej i wielkie emocje. Wielkie emocje? Właśnie! To było dla mnie największym zaskoczeniem od pierwszego odcinka. Co mi to przypomina? Operę. Tak, operę. Ta forma dla wielu, i dla mnie przed laty zresztą też, jawi się jako dziwaczna. Jednak z drugiej strony, czyż nie służy ona wyrażaniu najgłębszych ludzkich emocji i to całego ich repertuaru, od miłości i radości po rozpacz i desperację? Czy nie znamy uczucia, gdy chce nam się „wyć” z żalu i niemocy, albo śpiewać na rogach ulic o tym, jacy jesteśmy szczęśliwi? W dodatku marzymy, by poruszyć w naszej sprawie niebo i ziemię. W życiu, ze względu na kulturowy gorset, najczęściej powstrzymujemy się od wyrażania uczuć zbyt bezpośrednio, a jeśli chodzi o wpływ na zjawiska naturalne i nienaturalne, cóż, jest on jednak ograniczony… A w operze dokładnie to się dzieje! I to z zaangażowaniem najlepszych głosów, scenografii, kostiumów, reżyserii, całej machiny teatralnej i wewnętrznie wszytym gorsetem kulturowym także. Który tu staje się skodyfikowaną formą.
Historie najbardziej znanych oper osnute są wokół klasyki literatury, a ona jest wyrazem kulturowych mitów i archetypów. Tak więc słuchamy i oglądamy opowieści o miłości, zdradzie, wierności, zemście, śmierci, chciwości, wykluczeniach wyrażanych na różne sposoby poprzez wysokie i niskie tony. Taka jest właśnie siła klasyki. Dotyka najważniejszych ludzkich emocji, które od tysięcy lat niezmienne towarzyszą człowiekowi. W operze dzieje się to w najbardziej wyrafinowany sposób, choć dotyczy także teatru, filmu, malarstwa, tańca i wszelkich innych sztuk. Te mity, zamienione na współczesne historie, gdy uproszczone, a motywacje spłycone, stają się powtarzalne i wkraczają na drogę kiczu. Opera zamienia się w mydlaną… Takie niebezpieczeństwo czai się za każdą emocjonalną opowieścią, ale gdy nie ma emocji, nikogo to nie interesuje…
Inna ciekawa kwestia z klasyką to fakt, że zwykle znamy zakończenia. Pamiętam, jak kiedyś znajomy odmówił pójścia do teatru na „Romea i Julię”, bo „to się tak smutno kończy”. Tak jest też z każdą znaną operą: Violetta z „Traviaty” umrze, Carmen zostanie zabita, a w „Czarodziejskim flecie” zwycięży miłość. To z góry wiadomo.
Co dla jednych jest wadą, dla innych może być zaletą, ale klasyczne historie odnoszą się do kondycji człowieczeństwa i tego, co nas wszystkich łączy w doświadczaniu świata. Samej operze w niczym to nie zagraża, bo może poszczycić się takimi rozpoznawalnymi na całym świecie melodiami, jak arią Torreadora z „Carmen” Bizeta, którą wprawdzie większość zna w „podwórkowej” wersji „Zabili byka, cóż to był za byk! Krew z niego sika – siku siku sik!”, albo najwyższym wyrazem wściekłości – dosłownie – bo chodzi też o wyśpiewanie trzykreślnego F w powszechnie znanej arii Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Ta ostatnia zresztą w różnych przedstawieniach popkultury jest synonimem „arii” w ogóle. Jednak najwięksi śpiewacy wszech czasów potrafią dodać niewiarygodną dawkę dramaturgii i prawdziwych emocji. Właśnie z tego słynęła Maria Callas, poza możliwościami technicznymi oczywiście. Potrafiła roztapiać i rozdzierać ludzkie serca używając do tego jedynie swojego głosu. Czymże byłby sam głos bez jej dramatycznych przeżyć, w którym jako dziecko nie zaznała troski, jedynie wymagania, a gdy wreszcie wzięła za miłość podziw mężczyzny, okazało się, że jest jedynie obiektem w jego ciekawej kolekcji…
Z jednej strony opera wytworzyła ryty powtarzane także przez kulturę popularną, a z drugiej pozostała światem dostępnym jedynie dla wybrańców zarówno jeśli chodzi o wykonawców, jak i widzów. Właśnie! Jest w operze coś takiego, co sprawia, że można jej nie lubić, nie chodzić, ale zawsze ma się ją za „coś lepszego”. Piosenkarzy, wokalistów mamy wielu, ale dobrych śpiewaków już znacznie mniej.
Serial „Królowa” pokazuje nam świat „operowy”: niedostępny dla każdego, a raczej dostępny dla niewielu. Ale z drugiej strony świat „znany”, tak jak znamy prywatne życie gwiazd z Instagrama i brukowców. Często trafia się na wzmianki o rodzinie królewskiej w Internecie czy prasie bez specjalnego szukania. Zwykle wiemy, „co u nich słychać”, kto się rozwodzi, kto jest w ciąży, ostatnio chcemy czy nie, odnotowujemy „wpadki” Meghan, żony księcia Harrego, albo ustalamy czy ona lubi się czy nie lubi z Kate, żoną księcia Williama. Jakież to się wydaje błahe przy każdej części serialu, który w końcu jest też tylko serialem telewizyjnym.
Tu jednak już w pierwszym odcinku serialu towarzyszą nam głębokie, proste, ludzkie emocje, które zna każdy: cierpienie w chorobie i realna wizja śmierci, lęk przed starością i poczucie odpowiedzialności, radość kochanków. Wszyscy tego doświadczamy za życia, sytuacja dopiero staje na koturnie, gdy wspomnimy, że dotyczy ona odpowiednio króla Jerzego VI, Winstona Churchilla i świeżo poślubionej książęcej pary Elżbiety i Filipa. Raptem okazuje się, że mówimy o dziejach zachodniego świata, które są naszym udziałem, a także naszych rodziców lub dziadków. To sprawia, że historia nabiera szczególnego znaczenia, bo bardziej, jeśli nawet niebezpośrednio, odbija się na losach naszych lub naszego kontynentu. Znajdujemy się cały czas w przepięknych wnętrzach królewskich posiadłości lub, swoją drogą – jakże skromnej w porównaniu z nimi – siedzibie premiera Wielkiej Brytanii.
Możemy mieć do tych spraw różny stosunek, jednak jasno widzimy, że mówimy o grupie wybrańców, w stronę których na różny sposób zwrócony jest cały świat. W prawdzie w Europie jest jeszcze kilka monarchii, o których może dałoby się zrealizować interesujący serial, ale tu jest coś jeszcze. Królowa Elżbieta II jest najdłużej panującym monarchą na świecie i to panowanie trwa już 67 lat, na dodatek jest głową państwa dla 15 innych krajów poza Wielką Brytanią i Irlandią Północną. To sprawia, że jest wyjątkową osobistością, nawet w kręgu symbolicznych głów państw. A jej słynne poczucie obowiązku i wierność zasadom stały się bardzo wyrazistym rysem jej charakteru.
Każda scena tego odcinka – zresztą każdego następnego też – jest starannie zbudowana, ale najmocniejszą, najbardziej przejmującą jest ta, w której grupa poddanych z okolicy przychodzi odśpiewać przed obliczem króla popularną bożonarodzeniową kolędę i wręcza prezent, którym jest korona z papieru wykonana prawdopodobnie przez dzieci. Scena jest tak mocna, ponieważ z obowiązkowego rytuału zdarzenie staje się symbolicznym pożegnaniem króla ze swoimi poddanymi, choć nikt jeszcze o tym wtedy nie myśli. Poza Jerzym VI, który już wie, że jego dni są policzone. Jest Boże Narodzenie, rodzi się król, choć w stajence, na jego powitanie przybywają z okolicy pasterze… „If I Were a Shepherd…” – gdybym był pasterzem, brzmią słowa pieśni.
Jakże ta korona z papieru staje się w jednej chwili marną stajenką! Jesteś królem tu na ziemi, ale co będzie dalej? Jakże mocno dociera do nas, jak równi jesteśmy wobec śmierci! Jak silnie czujemy się nagle związani z ludźmi, którzy jeszcze przed chwilą dla nas w ogóle nie istnieli… Wcześniej widzimy scenę, jak pociąg ze świstem pędzi przez stację, na której zebrali się ludzie, by powitać króla. Ot, przejechał… Jaką chwilą staje się życie, gdy zaglądamy w oczy śmierci. Widzimy i my i najbliżsi Bertiego, bo tak go nazywano w rodzinie, jak trudno mu powstrzymać łzy wzruszenia i żalu . W jakim kontraście staje ta papierowa korona wobec brytyjskich insygniów królewskich, po których z taką lubością ślizga się światło w czołówce każdego odcinka serialu, aż do końca drugiego sezonu! Wydaje się, że ta ozdoba, dana mu przez dziecko, jest ukoronowaniem jego życia, które zapisało się w historii już z racji swojego urodzenia, ale nabrało sensu dzięki jego własnemu charakterowi i działaniu. Zostało to docenione przez jego lud, a wyrażone w prostym geście małej dziewczynki.
Po tej scenie zaczynamy rozumieć, że to nie będzie jedynie „biograficzny serial o angielskiej królowej”. Mowa będzie o koronie, o naznaczeniu, o odpowiedzialności, o wartościach, które zaczynają się pokrywać grubym kurzem w zakamarkach naszej świadomości. Niektóre zresztą dawno znalazły się na śmietniku myśli. Nuda – można by usłyszeć się w niejednym towarzystwie. A jednak z każdym odcinkiem przekonujemy się, jak Elżbieta i Filip przesuwają granice sztywnego protokołu w sposób wymagający niezwykłego wdzięku i wyczucia, a najczęściej po prostu twardego uporu. Tego samego zresztą wymaga trwanie przy wartościach, które wyznają.
Rodzina królewska, która na pozór jest usztywniona zasadami i konwenansami, przedstawiona jest w serialu jako, czasami zaskakująco wręcz, liberalna. Zresztą już kwestia ich ślubu była dyskusyjna. Na początku małżeństwa i sprawowania władzy przez Elżbietę II, widzimy księcia Filipa głównie, gdy zajmuje się dziećmi, dogląda remontu i wybiera zasłony. Nie tego w swych schematycznym postrzeganiu świata spodziewamy się po oficerze marynarki i królewskim mężu. Z kolei ona „pracuje nad pudłami”, jak podobno sama określa podpisywanie dokumentów. Wszyscy wiemy, że monarchia w Wielkiej Brytanii nie ma realnego wpływu na władzę, jednak nie spodziewaliśmy się, że ta ozdobna pozycja może wymagać od królowej tyle pracy: zajęć, podróży, przyjmowania wizyt i składania podpisów. Właściwie to wygląda tak, jakby ona zarabiała na rodzinę, a on zajmował się domem. Nie jest to układ powszechnie uznany za tradycyjny. Życie w luksusach wygląda wspaniale, ale widzimy wyraźnie, że ono nie jest dane za darmo.
Druga kwestia, która zaskakuje to typowy „szklany sufit”, z którym może spotkać się kobieta na wyżynach władzy. Oczywiście w codziennym, niekrólewskim życiu, dotyczy on drogi na wysokie stanowiska i niemożność przebicia się do nich z przyczyn zewnętrznych, dotyczących stereotypowego postrzegania roli kobiet. W tym wypadku jej stanowisko nie podlega żadnej dyskusji, jednak prawdziwy szacunek musi ona zdobyć całkiem sama polegając jedynie na sobie, własnej intuicji i wiedzy, jak się okazuje szybko, dość skąpej. Młoda królowa ma luki w nauce historii, geografii i nie rozumie polityki, a jedyne, w czym się świetnie orientuje to konstytucja. Bo tego ją uczono. Bo to jest ważne, gdy ktoś ma zostać monarchą. Z jednej strony jej niewiedza wywołuje pobłażliwe uśmieszki, ale z drugiej tym dobitniej pokazuje nam, którzy jesteśmy w kolejnej wyboistej drodze do niej od trzydziestu ostatnich lat, jak ważna jest konstytucja. Królowa po prostu zna ją pamięć i na wyrywki. Tylko tyle i aż tyle!
Władczyni stoi na straży podwójnie uświęconego porządku, bo o ile sama koronacja odbywa się w kościele przed obliczem Boga, to jednak zasady, których strzeże monarcha zapisane są przez człowieka jako umowa społeczna, która jest dla Korony najwyższym dobrem. Wymieszanie ludzkich cech i słabości, zdrad, problemów małżeńskich, romansów siostry, niesnasek rodzinnych, samotności na szczycie władzy ze sprawami największej odpowiedzialności za państwo daje niecodzienny zestaw przeżyć. Zostaje nam to podane w małych jednoodcinkowych dawkach osnutych wokół prostych ludzkich uczuć, które rozumiemy wszyscy. Czasem, miałam wrażenie, że dokładnie w takich, jakie możemy wytrzymać.
Serial „The Crown” ma cechy najlepszych filmów lubianych przez wszystkich niezależnie od zarobków, wykształcenia i pozycji społecznej, bo tę historię można oglądać skupiając się strojach, pięknych wnętrzach i podniecać zdradami Filipa, jego siostrami zamężnymi z nazistami, romansami Anny oraz rozprawiać, czy aby królowa była wystarczająco dobrą matką, ale można też przeżyć z bohaterami ich emocje i przebyć trudną drogę w walce o samych siebie. Dotyczy to postaci Elżbiety II, księcia Filipa, premiera Churchilla, a także księżniczki Małgorzaty i księcia Windsoru. Ten ostatni odmalowany jest szczególnie interesująco jako utracjusz i lekkoduch, lecz z drugiej strony cenny doradca królowej. On sam pokazuje nam się w niezwykle poruszającej scenie gry na kobzie, gdy akceptując wybór, jakiego dokonał, kiedy sam zrezygnował z korony, cierpi z powodu tęsknoty i żalu za tym, co stracił.
Obok wspaniałej gry emocjami niejednoznacznie odmalowane postaci są wielkim atutem tego serialu. I tu nie będzie wielką niespodzianką, kiedy powiem, że zawdzięczamy to scenariuszowi Petera Morgana, nominowanego przed laty do Oscara i nagrodzonego Złotym Globem za scenariusz do filmu „Królowa” z Helen Mirren. Tam pokazał już swój kunszt, tutaj go tylko szlifuje. Po takim serialu, przyjdzie czas na operę. Monarchini, za której panowania zmieniło się dwunastu prezydentów USA, dwunastu premierów UK i sześciu papieży na pewno na to zasługuje. Kto ją napisze? Kto ją zaśpiewa? Oby na miarę „Carmen”!