Im dalej na wschód Europy, tym silniej obecna w polityce jest historia. Podczas gdy w krajach zachodnich refleksja historyczna jest w polityce obecna okazjonalnie, jako tło analiz i oczywisty element celebracji okolicznościowych, tak w Europie Środkowej często wydawać by się mogło, że to raczej polityka jest odnogą roztrząsania debat historycznych.
W promowanej przez polską prawicę narracji antyniemieckiej jeden wątek wydaje się niezwykle ciekawy z politycznego i ideowego punktu widzenia. Różne polskie instytucje państwowe zaczęły bowiem, z grubsza od przejęcia nad nimi kontroli przez PiS, podkreślać i uwypuklać przymiotnik „niemiecki” przy opisie zbrodniczych działań wojennych III Rzeszy w latach 1939-45. Równocześnie w tej narracji został skrzętnie schowany (a niekiedy po prostu zniknął) przymiotnik „nazistowski”. Dla racjonalnie rozumującego człowieka dość oczywistym jest, że najbardziej precyzyjny i sensowny opis tamtych wydarzeń powinien zawierać oba te przymiotniki. Zbrodnie III Rzeszy były zaplanowane i popełnione przez Niemców (czasem z pomocą kolaborujących lub ludowych pomagierów z innych narodów), ale niewątpliwie siłą napędową, która zdecydowała o ich zaistnieniu, była ideologia narodowego socjalizmu, znana pod skróconą nazwą „nazizm”. Zbrodni tych nie popełniły więc ani konserwatywne do szpiku kości Niemcy cesarskie (one mają na sumieniu przewiny mniejszego kalibru, takie jak rozbiory czy antypolski Kulturkampf), ani liberalno-socjaldemokratyczna Republika Weimarska (ona nam zawiniła nawet mniej – wojną celną, kwestionowaniem granic i ogólną niechęcią związaną z urażoną klęską w I wojnie dumą), ani już na pewno stricte demokratyczna Republika Federalna Niemiec (na konto przewin której zrzucić możemy głównie długie ociąganie się w sprawie ostatecznego uznania granic). Zbrodnie II wojny popełniły Niemcy nazistowskie, ponieważ to nazizm do popełnienia tych zbrodni nawoływał, zaś Niemcy socjaldemokratyczne, liberalne czy chadeckie tym zbrodniom były przeciwne (za co niektórzy niemieccy politycy i liderzy z tych środowisk szli do obozów koncentracyjnych jeszcze długo przed 1939 r.).
Ale strategia uwypuklania przymiotnika „niemiecki” nie jest zupełnie bezzasadna. Ona ma sens (o ile jest realizowana rzeczowo i racjonalnie, a więc bez płonącego ognia furii w oczach, o co u obecnej polskiej władzy niełatwo). Faktem bowiem jest, że najbardziej wpływowe media anglojęzyczne (szczególnie amerykańskie, w mniejszym jednak stopniu brytyjskie) od dłuższego czasu opisują zbrodnie II wojny z użyciem wyłącznie przymiotnika „Nazi”, przez co wielu czytelników już w sumie nie wie, kto był tamtych czynów sprawcą. To oczywiście niewłaściwe i prowadzi na manowce uwspólnotowiania winy za wojenną pożogę. Trochę w stylu niesławnego tweeta papieża Franciszka na temat wojny w Ukrainie – „wszyscy jesteśmy winni”. Tymczasem nie jesteśmy wszyscy winni. Teraz winna jest Rosja putinowska, a wtedy winne były Niemcy nazistowskie. To czyste fakty.
Tak jednak jak wysoce problematyczne jest „zapominanie” przez anglosaskie media przymiotnika „German”, tak zupełnie niewłaściwe jest pomijanie przez polskie instytucje rządowe przymiotnika „nazistowski”. Nie dlatego, że obarczenie współwiną antynazistowskich Niemców doby rządów Hitlera nie jest sprawiedliwe (mniejsza o nich, poza paroma chlubnymi wyjątkami stanowili w swojej masie tzw. Beiläufer) i nie głównie z tego powodu, że obarczanie winą pokoleń Niemców urodzonych po 1945 r. i budujących liberalno-demokratyczną wersję niemieckiej państwowości (pierwszą, która stanowi zerowe zagrożenie wojenne dla jej sąsiadów) jest nonsensem. Także dlatego, że polska prawica w odsłonie znanej nam aż za dobrze od 2015 r. jest prawicą dość skrajną i flirtującą z żywiołem nacjonalistycznym, a więc tym samym, który stanowił jedną z kluczowych kolebek nazizmu w Niemczech. Ktoś mógłby pomyśleć, że polska prawica obarczając winą za zbrodnie „niemieckość” ich sprawców chce równocześnie uniewinnić tych sprawców „nazistowskość”. Oby nie o to chodziło, bo to byłby dla nas tutaj dziś w Polsce bardzo niepokojący sygnał.
Zwłaszcza że w trakcie swojej „stalingradzkiej” przemowy z 2 lutego dokładnie taką samą retorykę zastosował nikt inny, jak czołowy zbrodniarz naszych czasów – Władimir Putin. O Leopardach 2, które mają teraz ruszyć w odsiecz bohaterskiej armii Ukrainy, Putin mówi narracją opartą na tych samych regułach logicznych, co polskie instytucje pomijające „nazistowski”, a podkreślające „niemiecki” w swojej opowieści o II wojnie. Putin utyskuje bowiem, iż nigdy sobie nie wyobrażał, że po doświadczeniu „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej” (tak Rosjanie określają tą część II wojny światowej, w której, zmuszeni wiadomymi okolicznościami, przestali być przyjaciółmi Hitlera) „niemieckie czołgi” znów pojawią się po przeciwległej stronie frontu toczonej przez Moskwę wojny.
Cóż, dla Putina „niemieckie czołgi” z dzisiaj są tym samym czym były w 1941 r. On także najwyraźniej nie rozumie, że między „niemieckim czołgiem” a „niemieckim nazistowskim czołgiem” jest fundamentalna różnica. Te drugie w latach 1941-45 toczyły wojnę z Armią Radziecką jako agresor i zbrodniarz. Dzisiaj „niemieckie czołgi” są zaś czołgami liberalno-demokratycznymi. I, jak Bóg da, włożą swój wkład w skopanie czterech liter naziście urzędującemu na Kremlu. Bo to nie narodowość jest kluczowa dla popadnięcia w zbrodniczość. Kluczowy jest sposób myślenia o człowieku, państwie, interesach i świecie. Kluczowy jest, słowem, światopogląd. Kluczowe jest zatem to, kto jest nazistą. Dziś zaś nazizm mieszka gdzie indziej niż 80 lat temu.
Autor zdjęcia: Markus Spiske
