„Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego to najbardziej wyczekiwana polska książka ostatnich lat. Lewicowi inteligenci spodziewali się po niej, że – śladem „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna – dostarczy argumentów przeciw nacjonalistycznej tromtadracji. Te oczekiwania niekoniecznie zostaną spełnione, choć dzieło Leszczyńskiego ma duże szanse wejść do kanonu polskiej historiografii, ładnie łącząc narracyjną sprawność publicysty z rzetelnością warsztatu habilitowanego historyka.
Akademicki rygoryzm (2060 przypisów na 672 stronach) jest jednak tożsamy powściągliwości, co sprawia, że w „Ludowej historii Polski” nie znajdziemy gotowych ripost na urzędowe bajania o dawnej wielkości. Nie ma także – to akurat na szczęście – ludomanii. Leszczyński nie wmawia czytelnikowi, że cierpienie uszlachetnia, a doświadczenie biedy i dyskryminacji dają moralną przewagę. Wprost przeciwnie: zastrzega, że „Ludzie żyjący w nędzy i stanie porównywanym chętnie przez współczesnych do niewolnictwa (a taki był przypadek chłopów polskich) bywali okrutni i brutalni, nie tylko w momentach, w których się buntowali, ale także wobec siebie nawzajem. … Pamiętać należy także, że szlachta i inteligencja polska wydały w ostatnich stuleciach całe szeregi ludzi szlachetnych i prawych, którzy bezinteresownie i z poświęceniem działali na rzecz prawdziwie demokratycznej Rzeczypospolitej.”
Pokazawszy, że dotychczasowe polskie dziejopisarstwo skupiało się na działaniach i losach elit, Leszczyński skupia się na tym, co działo się – jak to określa – z siedmioma czy ośmioma dziesiątymi populacji Rzeczypospolitej przez dziewięć dziesiątych jej istnienia. Wypełnia w ten sposób lukę, z którą nie uporała się nawet historiografia czasów PRL (jej pierwsza dekada upłynęła na topornym wciskaniu buntów chłopskich w marksistowski schemat walki klas, by w trzech kolejnych wrócić w dawne nacjonalistyczne koryto), ale wątpliwe, by otworzył w ten sposób nowy nurt badawczy. Kryterium ilościowe (udział badanej grupy w ogóle ludności pomnożony przez czas trwania) wydaje się obiektywne, a przez to słuszne, ale nie przesądza o tym, czym powinni zajmować się historycy i o czym chcą czytać ich odbiorcy. Dzieje polskiej pańszczyzny są mniej więcej tak samo monotonne, jak opis życia Homo Sapiens w okresie przed wynalezieniem rolnictwa. O ile jednak epoka preagrarna jest ciekawie i konkluzywnie opisana przez Yuvala Harariego w „Sapiens. Krótka historia ludzkości” (stanowi tam około jednej szóstej książki), to trzy kluczowe rozdziały „Ludowej Historii Polski” zajmują blisko połowę tekstu, ale nie wyczerpują tematu niedoli polskich chłopów. Cytowanych źródeł jest mnóstwo i, mimo iż z reguły pisane są z pozycji panów, nie pozostawiają wątpliwości co do brutalnej i opresyjnej natury systemu. Jego geneza pozostaje jednak niewyjaśniona. Rok 1520 Leszczyński przyjmuje za cezurę pomiędzy względnie pomyślną dla chłopów epoką kolonizacji – przyzwoitych obszarowo nadań ziemi, pisemnych umów i umiarkowanego wymiaru pańszczyzny – a okresem „przykręcania śruby”, który miał trwać następne ćwierć tysiąclecia. Nie odpowiada jednak na pytanie, co pozwoliło szlachcie przysłowiową śrubę przykręcić. Słabnąca władza królewska? Nieurodzaje zmuszające chłopów do zadłużania się u panów by przeżyć kolejne przednówki? Eksplozja demograficzna zmieniająca rynek siły roboczej na niekorzyść pracowników? Wzrost popytu na zboże w zachodniej Europie, nagle wzbogaconej zrabowanymi w Ameryce złotem i srebrem? Każda z powyższych hipotez brzmi prawdopodobnie, żadna nie zostaje jednak poddana dyskusji. W rezultacie, pańszczyzna jawi się jako dopust boży, a nie wynik wytłumaczalnych społecznych, ekonomicznych i politycznych procesów.
Nowatorska periodyzacja jest niewątpliwym atutem „Ludowej historii Polski”. Epokę kolonizacji (Melioratione terre, dosł. poprawianie ziemi) poprzedza w niej powolne, trwające ponad trzysta lat (od X do XIII wieku) zawiązywanie się struktury społecznej. Czarny okres przykręcania śruby kończy się po przeszło dwóch stuleciach, w roku 1768, kiedy zabicie włościanina przez jego pana na nowo staje się przestępstwem. Koniec niewoli nadejdzie jednak dopiero w 1864, wraz z carskim ukazem znoszącym pańszczyznę w Kongresówce. Następne osiemdziesiąt lat – w tym dwie wojny światowe i II RP – to czas „kapitalizmu na peryferiach”, zakończony radykalną reformą rolną w roku 1944 i wygnaniem ziemian. Polsce Ludowej poświęcono w „Ludowej historii Polski” zaledwie 47 stron, opisując ją jako czas „wyzysku w imieniu partii”. Można by się spodziewać, że następną cezurę stanowić będzie rok 1988 i początek wolnorynkowych reform rządu Rakowskiego. Niestety, mimo iż nawiązania do III RP pojawiają się w książce parokrotnie, Leszczyński nie podejmuje się jej systematycznego opisu – choć z wymowy rozdziału o PRL można wnioskować, że do transformacji stosunek ma raczej pozytywny.
Pobieżność przedostatniego rozdziału i zupełny brak rozdziału ostatniego nie są jedynym rozczarowaniem. Mimo odrzucenia kanonicznej periodyzacji z latami 1138, 1370, 1569, 1795 i 1918 jako kamieniami milowymi, Leszczyński pozostaje wierny związanej z nią geografii: ziemiom ukrainnym poświęca więcej uwagi niż Mazowszu, o Śląsku zapomina w XVI wieku, Pomorze (z wyjątkiem Gdańska) w ogóle pomija. A w wieku XIX skupia się na zaborach rosyjskim i austriackim, mimo iż większość obszaru obecnej Polski znajdowała się wówczas w granicach Rzeszy. Podejście takie jest zrozumiałe w historii szlachecko-inteligenckiej, która działa się w Warszawie i Krakowie, ale przede wszystkim w modrzewiowych dworkach obecnej Białorusi, w krzemienieckim liceum i na uniwersytetach Lwowa i Wilna. Polski lud był gdzie indziej: z małymi i z reguły późnymi wyjątkami na zachód od Bugu i wcale niekoniecznie w granicach Rzeczypospolitej – również na Śląsku, Pomorzu (Leszczyński pobieżnie wspomina, że zachodnia część tej krainy rządzona była z Kopenhagi), Warmii i Mazurach. Był – aż powoli, gdzieś w połowie XIX wieku – zniknął. W jaki sposób do tego doszło, czytelnik „Ludowej historii” się nie dowie. Może tylko spekulować o emancypacyjnej sile pruskich rządów prawa i przypomnieć sobie marksowską uwagę, że proletariusze nie mają ojczyzny. O ile jednak Leszczyński bardzo szczegółowo wyjaśnia, co kryje się za lakonicznym stwierdzeniem szkolnych podręczników, że „dola chłopa pańszczyźnianego pogorszyła się”, o tyle na temat drugiej dyżurnej zbitki, „Śląsk i Pomorze wynarodowiły się” – milczy.
Paradoksalnie, najciekawsze fragmenty „Ludowej historii Polski” to te, w których lud schodzi na drugi plan, a na planie pierwszym rozgrywa się polityczny spór pomiędzy PPS a narodową demokracją. Socjalizm, co warto przypomnieć, był pierwszy. Endecja narodziła się w kontrze do niego i zadziwiająco szybko, w ciągu mniej niż dekady (1899-1907) zdobyła pozycję dominującą. Leszczyński nie wyjaśnia tego zjawiska, które zasługuje na głębsze zastanowienie. To, że baza społeczna socjalistów była mniejsza niż nacjonalistów – bo robotników było o wiele mniej niż chłopów i drobnomieszczaństwa – to fakt, lecz tylko część wytłumaczenia. To, że endecy w przeciwieństwie do socjalistów mogli liczyć na wsparcie kościoła, stanie się faktem dopiero w latach 20.: w ostatniej dekadzie zaborów na równi z socjalistami byli przez kler potępiani za modernizm, a w wyborach do Dumy wystąpili, z sukcesem tak dużym, że wymazał konkurenta z kart historii – przeciw Akcji Katolickiej. Również antysemityzm wydaje się wyjaśnieniem anachronicznym, w większym stopniu tłumaczącym popularność endecji w okresie międzywojennym, niż w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku.
W tej sytuacji ciekawym tropem – podsuniętym autorowi tej recenzji przez internetową dyskusję o społecznym i politycznym profilu kolejarzy w II Rzeczpospolitej – jest porównanie pochodzenia klasowego działaczy obydwu stronnictw. Hipoteza, według której mizerne notowania PPS (tak długo, jak odbywały się w miarę uczciwe wybory, otrzymywała nie więcej niż 15% głosów) wynikały z tego, że gros jej polityków stanowili inteligenci jest niezwykle atrakcyjna. Nie tylko dlatego, że można ją uznać za zapowiedź późniejszych cierpień Unii Demokratycznej oraz, ostatnio, Partii Razem. Jej główny urok wynika z tego, że obrazowo pokazuje peryferyjność kraju, w którym z braku robotników socjalizm musieli zmajstrować zdeklasowani feudałowie. Wychowani na romantycznym kulcie nieudanych powstań byli bardziej zainteresowani rewolucyjnym, niż równościowym i emancypacyjnym aspektem socjalizmu. W rezultacie, w kluczowych letnich tygodniach 1914 roku, kiedy socjaliści w Niemczech (Haase) i Francji (Jaurès) usiłowali zorganizować strajk generalny by zapobiec wybuchowi wojny, polski socjalista Piłsudski przebierał nogami by w tej wojnie wziąć udział.
W porównaniu do inteligenckiej (a więc „pańskiej”) PPS i jej górnolotnych haseł, narodowi demokraci mocno trzymali się realiów, okazywali respekt dla istniejących hierarchii (straszenie rewolucją pozwoliło im szybko dogadać się z klerem i ziemiaństwem) i dzięki temu lepiej trafiali w ludowe gusta. W tej sytuacji dawnym socjalistom pozostało wziąć władzę siłą – co zrobili w maju 1926 – a następnie upodobnić się do przeciwnika: pogodzić z tradycyjnymi elitami (w październiku tego samego roku Piłsudski złożył spektakularną wizytę w Nieświeżu, zamku książąt Radziwiłłów) i odpuścić reformę rolną. Nie odpuścili etatyzmu, przez co zdobycie państwowej posady (choćby jako konduktor w pociągu lub zawiadowca stacji) było najbardziej prawdopodobnym sposobem zapewnienia sobie życiowego komfortu. Choć wcale niekoniecznie wynikało to z socjalistycznych doświadczeń formacyjnych sanatorów: także przed rozbiorami państwowa synekura (m.in. w wojsku) stanowiła de facto jedyną społecznie akceptowalną drogę awansu. Ekstrakcja nadwyżki za pomocą sprawowanej władzy jest raczej normą niż wyjątkiem w skali ludzkości, ale zarówno w pierwszej jak i w drugiej Rzeczypospolitej mechanizm ten był wyjątkowo silny. III RP w obecnym wydaniu – ze spółkami skarbu państwa obsadzanymi „swoimi ludźmi”, próbami wypychania prywatnych właścicieli z rynku i obsesją tworzenia „narodowych czempionów” zmierza w tym samym kierunku. Tak oto PiS dokonało syntezy obydwu nurtów konkurujących o władzę w pierwszej połowie XX wieku. Doszło do władzy jak endecy, afirmując ludową zaściankowość, niechęć do zewnętrznego świata i reprezentujących go miejskich inteligentów. Rządzi zaś jak piłsudczycy: wielbi coraz bardziej sklerotycznego wodza, ogranicza możliwość działalności opozycji, wierzy we własną absurdalną propagandę i równie głupią zasadę „chcieć – to móc”. Naprzeciw tej anachronicznej kwintesencji nacjonalizmu stoi nowoczesna i postnarodowa większość, ciągle niezdolna dokonać politycznej artykulacji swoich interesów.
Wróćmy do „Ludowej historii Polski”. O ile nie dziwi, że nie ma w niej ani pół słowa o bitwach pod Orszą i Pskowem, wojnach z Turkami, rokoszu Zebrzydowskiego i innych elitarnych kaprysach, o tyle sposób potraktowania drugiej wojny światowej zaskakuje. Mało jest przypadków bardziej radykalnej zmiany społecznej niż ta, która zaszła w Polsce w latach 1939-45. Zniknięcie całych klas społecznych (Żydzi wymordowani w 90%, burżuazja i ziemiaństwo pozbawione majątków i znaczenia), przemieszczenie i przemieszanie milionów ludzi w wyniku zmiany granic i zburzenia stolicy, a na koniec tego kataklizmu instalacja zupełnie nowej władzy, ideologii i systemu gospodarczego – w książce opisane są pobieżnie, niemalże za pomocą dygresji i przypisów. Tylko reformie rolnej autor poświęcił trochę więcej miejsca, głównie dlatego, że przypieczętowała ostateczny koniec pańszczyzny. Czytelnicy, którzy liczyli na systematyczny opis tego, co Andrzej Leder nazwał w swoim słynnym kulturoznawczym eseju „prześnioną rewolucją”, srodze się zawiodą.
Trudno ocenić, czy to przemilczenie wynika z braku czasu (jeśli książka ma mieć dobre wyniki sprzedaży, musi trafić do księgarń między połową listopada a połową grudnia, tak by mogła stać się gwiazdkowym prezentem), zmęczeniem autora (udokumentowanie kilkuset lat pańszczyzny wymagało wprost heroicznej kwerendy w archiwach), czy też z niechęci do zrażenia lewicowego czytelnika. Choć Leszczyński nie wypowiada tego wprost, to wymowa ostatniego rozdziału „Ludowej historii Polski” podważa ulubiony – i w zasadzie ostatni – argument obrońców PRL. Z tego co pisze, wynika bowiem, że awans społeczny milionów chłopskich i robotniczych dzieci w latach 50. i 60. nie był żadnym wielkim osiągnięciem komunizmu, lecz naturalną konsekwencją tego, że w czasie wojny zginęła duża część kadry zarządzającej i specjalistów. To dzięki temu możliwe były spektakularne powojenne kariery (autor opisuje je na przykładzie własnego dziadka, urodzonego w latach 20. w chłopskiej rodzinie), ale w połowie lat 60. Ścieżki awansu zaczęły zarastać i emancypacyjna siła realnego socjalizmu okazała się mniejsza niż kapitalizmu. Jeśli zaś chodzi o samych chłopów i robotnice, to w ujęciu Leszczyńskiego wojna nie zmieniła zasadniczo stosunków społecznych, bo partia zajęła miejsce prywatnych wyzyskiwaczy.
„Ludową historię Polski” kończy „esej o metodzie”, w którym Leszczyński stara się bronić historii jako dyscypliny naukowej, rządzącej się regułami niezależnymi od bieżącej polityki. Jest to próba szlachetna, ale niestety mało przekonująca. Jeśli istnieją jakiekolwiek prawa (lub chociaż prawidłowości) rządzące ludzkim zachowaniem, są one psychologicznej lub ewentualnie socjologicznej natury. Prawa historyczne nie istnieją, a historyk jest nie tyle naukowcem, co rzemieślnikiem. Gall Anonim pracował na zlecenie Krzywoustego. Szesnastowieczni bajarze o Sarmatach i Wandalach jako protoplastach polskiej szlachty dawali jej usprawiedliwienie, by zwiększyć chłopom wymiar pańszczyzny i nie czuć z tego powodu moralnego dyskomfortu. Wydane w latach 1877-78 „Dzieje Polski w zarysie” Michała Bobrzyńskiego dowodziły nieuchronności habsburskiego panowania w Galicji (której namiestnikiem miał zostać w końcu sam Bobrzyński). Obecnie inny krakowski historyk, Andrzej Nowak, pisze – ku zgrozie Leszczyńskiego – inną historię Polski, trzymającą się obficie w ostatnich latach sponsorowanego nacjonalistyczno-mesjańskiego kanonu. Jak zgrabnie ujął to Michael Mann, każda epoka ma takie idee, jakich potrzebuje. Wśród nich – potrzebną w danym momencie opowieść o historii. Nie inaczej jest z „Ludową historią Polski”: z chłopów jesteśmy, o chłopach czytać chcemy.