Głosowanie w wyborach na przewodniczącego PO zakończyło się, za kilka dni opinia publiczna pozna wynik. Osobiście przyglądałem się tej procedurze z niedowierzaniem. Eksperyment z pewnego rodzaju prawyborami, gdzie co najmniej jeden z kandydatów swój message skierował nie tylko do uzbrojonych w czynne prawo wyborcze członków PO, ale raczej do polskiego elektoratu jako takiego, raczej się nie udał. Z jednej strony murowany faworyt i jego otoczenie dali już na starcie zmagań do zrozumienia, że dni przeciwnika w szeregach PO są policzone. Z drugiej zaś challenger do tytułu eskalował konflikt bez umiaru zachowując się nie jak konkurent w starciu pomiędzy politycznymi przyjaciółmi (taka atmosfera winna w tego rodzaju wyborach dominować, szpile powinny być raczej pieszczotliwe niż brutalne), a jak polityczny wróg par excellence, chwilami dorównując liderowi PiS co do siły rażenia stosowanej wobec premiera i rządu krytyki. Poziom zaufania w polskiej polityce jest bliski zera. To dlatego lider największej partii opozycyjnej utrzymuje u siebie dyktaturę, dlatego to samo czynił dotąd u siebie premier, który teraz (a wraz z nim my wszyscy) dostał niebanalny argument do powrotu do poetyki trzymania wszystkiego za tzw. mordę.
Sam byłem rozdarty obserwując to starcie. Obaj konkurenci to konserwatyści obyczajowi, różniący się tym, że jeden z nich otwarcie to przyznaje i z owego – wrogiego z mojego punktu widzenia – konserwatyzmu czyni okręt flagowy i oręż w wyciosywaniu swojej politycznej kariery, zaś drugi pragnie związać ze sobą wyborców liberalnych, dlatego preferuje strategię mixed message (raz w duchu progresywnym, raz w konserwatywnym i tak w kółko od lat) i zamulania prac legislacyjnych nad projektami liberalnych ustaw, tak aby króliczek mógł być nadal gonion, a liberałowie zachowali strzępy nadziei i kompulsywną potrzebę głosowania na PO.
Obaj konkurenci to liberałowie gospodarczy. Z tą tylko różnicą, że jeden z nich rządzi i walczy o utrzymanie się u władzy w latach kryzysowych i dostrzegając trudy takiego zadania poszukuje najmniej złych rozwiązań, przy czym niestety nazbyt często cel krótkotrwałego sukcesu politycznego stawia wyżej o długotrwałego dobra obywateli (czego niepodważalnym dowodem jest tematyka OFE). Drugi z nich natomiast poszedł w tej kampanii wewnątrzwyborczej na totalną łatwiznę i przedstawił – bardzo miły moim uszom – program wolnorynkowego modelu gospodarki, całkowicie jednak ignorujący punkt wyjścia, z jakim przyszłoby mu się zmierzyć, gdyby nagle przejął władzę. Postanowił wejść na chwilę w buty opozycjonisty. Rolą opozycji jest – być może, to jednakowoż jedna z wad demokracji – stosować populizm i wygadując cokolwiek ślina na język przyniesie walczyć o odbicie tronu. Politykowi partii rządzącej, do niedawna ministrowi, zabawa w opozycjonistę jednak nie przystoi. W teorii jego program ekonomiczny jest świetny, ale jak się ma teoria do praktyki rządzenia pokazuje doświadczenie jego konkurenta-premiera, który w 2007 r. startował z identycznym programem, identyczną dozą entuzjazmu, a potem zderzył się lokomotywą o nazwie „Polska”.
Co będzie dalej, nie wiem. Wiem, że PO od jakiegoś czasu jest ideowo zbyt szerokim projektem politycznym. Powinna więc podjąć decyzje strategiczne co do swojego profilu programowego i coś sobie uciąć. Ponieważ okazało się, że na jej zużyciu rządzeniem korzysta PiS, a nie np. Europa +, to oznacza, że jednak rację (malheureusement) ma Roman Giertych, PO powinna cofnąć się do czasów dawniejszych i przyjąć profil konserwatywno-liberalny. Piszę to z bólem, bo na pewno nie byłaby to partia, na którą oddałbym głos. Ale może wówczas zatrzymałaby pochód PiS, a z drugiej strony pozwoliła pożywić się centrolewicy, dużo lepszej z punktu widzenia Polski następczyni u steru rządów niż PiS.