Niezwykle modne stało się ostatnio narzekanie na Oscary (choć zdarzało się to i wcześniej) . Przodują w tym interesujący się filmem i kulturą popularną publicyści bogatej Północy, którzy przyrównują widowisko do pozbawionego znaczenia targowiska próżności ograniczającego się wyłącznie do kina amerykańskiego. Trochę jest w tym prawdy – niemniej od dziewięćdziesięciu lat Oscary trzymają się mocno i tak jak zawsze były, zapewne nadal pozostaną najważniejszą nagrodą dla filmowców. A rok 2020 i to kto ją w tym roku otrzymał się do tego procesu przyłoży.
Nagroda dla najważniejszego filmu czyli co nieco o inżynierii społecznej.
Bez wątpienia do historii przejdzie Oscar przyznany południowokoreańskiemu filmowi „Parasite” (2019) w kategorii najlepszego filmu. Wprawdzie sam „Parasite” nie jest filmem w pełni zrealizowanym poza amerykańskim systemem produkcyjnym (a i w przeszłości Oscara w tej kategorii dostawały filmy nominalnie nie-amerykańskie) -to nie da się zaprzeczyć, że jest to pierwszy film nie-amerykański i nie-anglojęzyczny, który tą nagrodę otrzymał. Poprzedni nie-amerykańscy laureaci to albo filmy brytyjskie robione za amerykańskie pieniądze (zresztą czasem ciężko jest rozdzielić kino amerykańskie i brytyjskie) lub tak jak „Artysta” (2012) czyli kino upozowane na amerykańskie i w dodatku składające hołd Hollywoodowi. „Parasite” mimo inspirowania się amerykańską kulturą jest jednak dziełem zupełnie odrębnym – choć zrealizowanym w kraju azjatyckim najmocniej nasiąkniętym amerykańską kultura.
Przyznanie „Parasite” nagrody w kategorii najlepszego filmu roku to być może przypadkowy, ale ważny symbolicznie gest. Tym samym Hollywood przyznało, że najlepszy film roku może powstać poza anglosaskim systemem filmowym. Na tą zmianę Akademia Filmowa była zresztą gotowa juz przed Oscarami – rezygnując dotychczasowej kategorii „najlepszy film nieangielskojęzyczny” na rzecz „najlepszy film międzynarodowy”. Hollywood i reszta świata zostały w ten sposób zrównane. Obydwie nagrody zdobył zresztą „Parasite”. Ciekawe, że abdykacja „amerykańskiego kina” odbyła się w roku, w którym Hollywood miało do zaoferowania światu kilka naprawdę niezłych filmów. Do historii kina przejdą bez wątpienia: „Jocker” Toda Philipsa, „1917” Sama Mendesa” czy „Dawno temu w Hollywood” Quentina Tarantino. Paradoksalnie po kilku latach nagradzania filmów za zasługi ich reżyserów lub za temat: („Spotlight”, „Moonlight”, „Kształt wody” czy też „ Greenbook”, ale i wcześniejsze „Jak zostać królem” czy „Artysta”, które do arcydzieł nie należały) amerykańska fabryka snów raz jeszcze miała coś do powiedzenia, jednak koreański twórca okazał się jeszcze lepszy.
Gdzie indziej jednak bez zmian
Podczas oscarowej gali role aktorskie są nagradzane na różne sposoby i od prawie stu lat trudno jest uznać, że istnieje jeden logiczny system według, którego są przyznawane. Czasem to autentyczny podziw dla gry aktorskiej a czasem czyste emocje. Niekiedy nagrodę dostaje się na zachętę, to znów wręcz przeciwnie – za wczorajsze zasługi. W tym roku pojawił się każdy z tych czynników i najlepiej widać to na przykładzie Brada Pitta. Ten wielki gwiazdor i aktor otrzymał Oscara za rolę drugoplanową w „Dawno temu w Hollywood”. Była to rola godna wyróżnienia, ciekawa i znakomicie zagrana, jednocześnie była to też forma docenienia jednego z najbardziej ikonicznych aktorów ostatnich trzech dekad i symbolu światowej męskości, który do tej pory Oscara nie dostał. Z kolei nagroda dla rzemieślniczej biegłości Rene Zellweger w kategorii najlepszej aktorki to typowe dla Hollywood uczczenie kogoś za techniczne poświęcenie i sukces aktorskich umiejętności w kiepskim filmie do zapomnienia. Laura Dern – najlepsza aktorka drugiego planu to z kolei wyśmienite aktorstwo, a Joaquin Phoenix to i aktorstwo i posłanie. Jest tu więc pełna ekumena Hollywood.
Polski ślad
Na tym tle „Boże Ciało” Jana Komasy wypadło nie tylko dobrze, ale wręcz rewelacyjnie. Pierwszy (nie licząc „Noża w wodzie” Polańskiego) polski film nominowany do Oscara nie posiadający ambicji wadzenia się z historią i wielką polityką, przegrał z „Parasite”, które zapisze się jako arcydzieło. Jednak ślad filmu Komasy napewno w Hollywood pozostanie. To dzieło wpisuje się w powrót Hollywood do debaty aksjologicznej i zadumy nad światem. Jak się okazuje – ciagle mamy w tej sprawie coś do powiedzenia, a Europa Środkowa (a w niej osobliwie Polska) tworzy przesłanie zarówno lokalne jak i uniwersalne. Całkiem jak kiedyś Czesi, którym tego w kinie zazdrościliśmy.
Tylko w wypadku kobiet dalej jest źle. Na liście nominowanych do statuetki reżyserek widnieją od lat dziewięćdziesiąt trzy kobiety ( w tym jedna z Oscarem) i tegoroczna ceremonia nie przyniosła w tej kwestii żadnych zmian.