W eseju zatytułowanym Intelektualiści a socjalizm Friedrich August von Hayek napisał, że: „Najważniejszą nauką, jaką liberał musi wyciągnąć z sukcesów socjalistów, jest to, że odwaga do głoszenia utopii pozyskała im poparcie intelektualistów, a przez to wpływ na opinię publiczną. […] Dopóki nie będziemy w stanie ponownie uczynić z filozoficznych fundamentów wolnego społeczeństwa żywotnego zagadnienia intelektualnego, a z jego zastosowania – zadania prześcigającego zdolności i wyobraźnię naszych najżywszych umysłów, perspektywy wolności rzeczywiście będą czarne”.
Aktualnie wydaje się, że zamiast starać się o odzyskanie inicjatywy, liberałowie wylądowali na przeciwległym biegunie. Obecnie znajdujemy się na etapie ostatecznego dobijania idei liberalnych (o radykalnych projektach libertariańskich nawet nie wspominam).
Kryzys związany z pandemią koronawirusa i zbliżający się, spotęgowany wirusem, krach finansowy zaszczepią w ludziach przekonanie, że tylko w miłościwych rządach ratunek, że tylko skuteczne interwencje państwowe wyprowadzą państwa i ich obywateli na prostą. Istotnie, rządy na całym świecie ochoczo wzięły się do walki z zarazą, często wykorzystując w tym celu mechanizmy radykalnie ograniczające swobody obywatelskie i wolności gospodarcze.
W Polsce dobrym tego przykładem jest między innymi błyskawicznie uchwalona przez Sejm, w zasadzie bez wielu opozycyjnych głosów sprzeciwu, rządowa specustawa do walki z koronawirusem. Jej potencjalne skutki opisywało wiele osób zatroskanych o swobody obywatelskie, między innymi Jacek Sierpiński. Część ekonomistów i analityków wskazuje, że epidemia wirusa przyspieszy i zintensyfikuje nadchodzący globalny kryzys. Można założyć, że reakcją na krach będzie jeszcze większy interwencjonizm państwowy.
Pytanie brzmi: czy biorąc pod uwagę wspomniane kryzysy, obrona liberalnych wartości uległa w ostatnim czasie znacznemu utrudnieniu? A może niedobrze działo się w tej materii na długo zanim świat usłyszał o koronawirusie? Osobiście uważam, że większość liberałów poddała się już wcześniej. U swoich kolegów – redaktorów i publicystów – wciąż czytam: „Wolność tak, ale skuteczne programy społeczne…”, „Niskie podatki tak, ale…”, „Sektor prywatny tak, ale…”.
W popularnej ankiecie dotyczącej idei liberalnych na łamach kwartalnika „Liberté!” dominuje dyskurs o… wolności słowa. Niewątpliwie, to bardzo ważna, o ile nie najważniejsza wolność, z której wiele wynika i od której wiele się zaczyna. Ale pod hasłem „wolność słowa” podpiszą się przedstawiciele większości doktryn, często z liberałami mający niewiele wspólnego. Sam dyskurs robi się przez to mocno rozwodniony.
Brak skutecznej obrony wolnościowych pryncypiów, chodzenie na ustępstwa oraz wspomniane rozwodnienie liberalnego dyskursu doprowadzają do sytuacji, w której stawanie zarówno po stronie swobód obywatelskich takich jak wolność słowa, jak i upominanie się o postulaty gospodarcze, staje się coraz trudniejsze.
Tę tendencję w środowiskach liberalnych i libertariańskich celnie opisuje Murray Newton Rothbard w epilogu swojego najgłośniejszego dzieła – Manifestu Libertariańskiego. „Pan Libertarianin” przestrzega przed „etapowaniem” walki o wolność. Podaje przykład Roberta, który chcąc stopniowo realizować wolnościowe postulaty, stopniowo staje się zakładnikiem rządu, eliminującym z organizacji, w której działa, bezkompromisowych libertarian.
W innym ustępie Manifestu Rothbard cytuje Williama Lloyda Garrisona, libertariańskiego abolicjonistę, działającego w latach 30. XIX wieku. Garrison opowiadał się za natychmiastowym zniesieniem niewolnictwa. Głosił swoje tezy konsekwentnie, pomimo iż zdawał sobie sprawę, że będzie to trudne lub wręcz niemożliwe. „Gradualizm w teorii przeradza się w niezmienność w praktyce” – mawiał. Jak wszyscy wiemy, realizacja szczytnej idei z czasem stała się faktem.
Na przestrzeni lat odejście liberałów od doktryny jawi się jako ich przekleństwo. To z kolei sprawia, że walka o idee czysto libertariańskie czy anarchokapitalistyczne staje się ekstremalnie trudna, gdyż wobec naporu idei socjalistycznych radykalnie zaczyna brzmieć coraz więcej umiarkowanych, wolnościowych projektów, podczas gdy te prawdziwie radykalne stawiane są pod ścianą.
Z drugiej strony możemy zaobserwować, że w przeciwieństwie do liberałów implementujących coraz częściej do swoich programów projekty socjaldemokratyczne, lewicowcy nie wprowadzą do swoich programów projektów liberalnych. Próżno szukać u nich wolnorynkowych propozycji. W czasie pandemii lewica rozpościera swoje skrzydła i oddycha pełną piersią. Dobrze obrazują to tezy wygłoszone niedawno w jednym z wywiadów przez Adriana Zandberga, który ze swadą mówił o przejmowaniu prywatnych aktywów na rzecz walki z epidemią COVID-19.
Aby podjąć jakąkolwiek walkę o wolność, należałoby szukać porozumienia, wypracować nowe kanały komunikacji z ludźmi i opcje współpracy w zawężającym się środowisku liberałów i libertarian. Wyobrażam sobie, że liberałowie bardziej akcentujący swobody obywatelskie mogliby wspierać mocniej wolnorynkowców i odwrotnie. Tak się jednak nie dzieje. Obserwując różne mateczniki liberałów, think-thanki, organizacje czy nawet pojedynczych publicystów, odnoszę wrażenie skłócenia, braku kooperacji. Obawiam się, że jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest radykalizujący się, konserwatywny czy wręcz ultrakonserwatywny światopogląd prezentowany przez część środowisk, który blokuje dialog po „liberalnej stronie Mocy”.
W rezultacie wytworzyła się w Polsce sytuacja, w której najbardziej zdecydowane postulaty wolnościowe zagospodarowała skrajna prawica. Uważam, że ma to negatywny skutek, szczególnie że zdarza się, iż dyskurs o zwiększaniu swobód gospodarczych przeplata się coraz częściej z pomysłami tak dalece antywolnościowymi, jak zakaz manifestacji dla mniejszości seksualnych, poparcie „Stref Wolnych od LGBT” czy z twierdzeniami o pozytywnym wpływie pogromów na Żydów. Wolnorynkowe postulaty uginają się więc pod ciężarem prawicowego ekstremizmu i znikają z pola widzenia. Jak pokazuje doświadczenie ostatnich lat – nie tędy droga. Mariaż konserwatywnego światopoglądu z pomysłami zwiększającymi wolność gospodarczą uniemożliwia dotarcie do liberalnego centrum.
Wiele zależy od płaszczyzny językowej. Prawicowy dyskurs często nacechowany jest agresją i pogardliwym tonem. Nazywanie ludzi o poglądach innych niż wolnorynkowe idiotami z pewnością nie jest dobre i nie wnosi niczego twórczego do debaty publicznej. Nie daje również szans na zainteresowanie nowych osób tematyką wolnościową. W mojej opinii nie należy rezygnować ze zdecydowanych postulatów doktrynalnych. Należy jednak zmienić język na bardziej pojednawczy, kompromisowy, mówiący o walorach wolnorynkowych rozwiązań. Lewica pozyskuje sojuszników, w tym intelektualistów, właśnie pozytywnym, otwartym językiem.
Na potrzeby własnego ustosunkowania się do wyznawanych wartości ukułem termin „czuły anarchokapitalista”, parafrazując tym samym „czułego narratora” Olgi Tokarczuk. Moim zdaniem wyznawanie libertariańskich, radykalnie indywidualistycznych przekonań w sferze makro najlepiej sprawdza się, gdy idzie w parze z osobistą wrażliwością na słabszych, mniejszych i potrzebujących. Taka optyka nie odstrasza, a – ośmielam się stwierdzić – pozwala docierać do światopoglądowych liberałów oraz do ludzi niezdecydowanych.
Wydaje się, że te wartości dobrze oddaje zaangażowanie wolnościowców w takie akcje, jak niedawna „bomba pieniężna”, czyli zbiórka na posiłek dla lekarza, którą współorganizowali i promowali między innymi członkowie Stowarzyszenia Niskie Składki oraz działania Stowarzyszenia Libertariańskiego popularyzujące tematykę praw zwierząt. Dobrze koresponduje to choćby z ostatnimi próbami wiązania ekologii z liberalizmem, podejmowanymi przez środowisko „Liberte!”.
Trzeba szukać współpracy w tych wybitnie trudnych dla liberałów czasach. Nie będzie to łatwe, zważywszy na duże różnice dzielące poszczególne środowiska. W przeciwnym jednak wypadku, parafrazując Hayeka, perspektywy wolności nabiorą jeszcze ciemniejszych barw.
Tekst ukazał się również na portalu Stowarzyszenia Libertariańskiego.
Photo by frank mckenna on Unsplash