Ktoś jeszcze pamięta pożary w Australii? Szczyt klimatyczny w Madrycie? Unijny „zielony nowy ład”? Jeszcze niedawno było o nich głośno – dziś uwagą miliardów na całym świecie rządzi koronawirus. A to przecież dwie strony tego samego medalu.
A więc da się uziemić loty. Zamknąć fabryki. Zmniejszyć ruch uliczny. Przestawić się na pracę i naukę w domu. Znaleźć niedostępne wcześniej środki, podjąć niemożliwe wcześniej inicjatywy. Wszystko to w ciągu dni albo tygodni. Ot tak – bo tego wymaga od nas sytuacja, bo musimy się ratować, bo nagle rozumiemy nasze priorytety. Trzeba przeorganizować społeczeństwo i gospodarkę? Ależ oczywiście, jak najbardziej, nie ma sprawy.
Upraszczam. Ale spektakl ostatnich tygodni to intensywny kurs wykorzystywania potencjału, jaki w nas tkwi. Sieć międzyludzkich i międzynarodowych powiązań oraz życiowych i zawodowych zobowiązań, tak na pozór mocna, gęsta, krępująca, okazuje się w istocie luźna i lekka. Jeśli trzeba, potrafimy rozsupłać ją na pstryknięcie palców – a potem spleść w nowy wzór.
To, że jako gatunek, społeczność, cywilizacja potrafimy tego dokonać, nie znaczy, że dokonujemy tego dobrze. Ofiar pandemii może być więcej, niż ofiar samego SARS-CoV-2. Mówię o tych, których życie zawodowe i osobiste wali się w gruzy, gdy zoptymalizowana na dobre czasy gospodarka w warunkach sytuacji awaryjnej gwałtownie hamuje i skręca. Nie to im obiecywano, nie w to nauczono ich wierzyć. Teraz płacą cenę.
A jednocześnie, przy tych wszystkich ludzkich dramatach, w tle dzieje się coś innego. W okresie intensyfikacji środków powstrzymania epidemii w Chinach, emisje dwutlenku węgla na terytorium tego największego na świecie emitenta gazów cieplarnianych zmniejszyły się o jedną czwartą, m.in. dzięki spadkowi zużycia węgla w elektrowniach o 36 procent. W podobnym okresie te same środki – zamykanie fabryk, ograniczenia w transporcie, itd. – przyniosły dramatyczny spadek zanieczyszczenia powietrza dwutlenkiem azotu, współodpowiedzialnym za smog i kwaśne deszcze. Do pewnych spadków dochodzi tam wprawdzie co roku dzięki długiemu noworocznemu urlopowi, ale tym razem to inna skala. Podobną sytuację odnotowano też we Włoszech, zwłaszcza północnych, zaś woda w weneckich kanałach stała się przejrzysta. Liczba ludzi, którym poprawa jakości powietrza ocaliła życie, szacowana jest na kilkadziesiąt razy wyższą, niż liczba ofiar śmiertelnych koronawirusa.
Te doniesienia nie powinny zaskakiwać – kryzys finansowy 2007-2009 również przyniósł wyjątkowy w ostatnich dekadach spadek emisji – ale zawrócić w głowie mogą. Jeśli skutki uboczne działań na rzecz powstrzymania koronawirusa mogą mieć tak wyraźny wpływ na klimat i środowisko, to jaką prawdę ujawnia to o naszych, tak przeraźliwie niewystarczających, oficjalnych wysiłkach na rzecz uratowania się przed katastrofą klimatyczną i zapaścią ekosystemów? Koronawirus już teraz kupił nam trochę czasu i pokazał kilka możliwości; gdybyśmy wszyscy ograniczyli na dłużej i na podobną skalę emisje i zanieczyszczenia, ile zyskalibyśmy czasu, ile uratowali istnień? Czy pandemia to owieczka w wilczej skórze?
Doszukiwanie się jasnych stron w jakiejkolwiek tragedii to niewdzięczne przedsięwzięcie. Pozostawia niesmak, nawet jeśli takie plusy są oczywiste. W przypadku pandemii koronawirusa oczywiste nie są.
Pierwsza sprawa to negacjonizm. W przypadku koronawirusa dało się zrazu słyszeć (a nawet czasem słyszy się nadal) podobne słowa, jak te, którymi bagatelizuje się katastrofę klimatyczną: przecież nic się nie dzieje, to nie u nas, to nie nasza sprawa, nie panikujcie, to inni są odpowiedzialni, i tak nic nie można poradzić, to normalne i naturalne, a co z gospodarką, już i tak dużo robimy – i tak dalej, i tym podobnie. W przypadku koronawirusa te głosy na tyle szybko przestały dyktować zachowania wystarczającej liczby ludzi (zarówno tych na szczytach władzy, jak i zwykłych zjadaczy chleba czy ryżu), że w prawdziwie zawrotnym tempie udało się wdrożyć działania na ogromną skalę.
Wszystko dlatego, że koronawirus rozprzestrzenia się z prędkością, którą nasze odziedziczone po zwierzęcych przodkach mechanizmy psychologiczne są w stanie instynktownie rozpoznać jako zagrożenie, bezpośrednio atakując ludzi w naszym otoczeniu – potencjalnie każdego z nas, już tu, już teraz. Tymczasem katastrofa klimatyczna, rozłożona na lata i dekady, dotykająca większości z nas przeważnie nadal tylko pośrednio, tych instynktów pobudzić nie jest w stanie, choć w ostatecznej perspektywie spowoduje nieporównanie większą śmiertelność, niż choroba COVID-19. Niewidoczne gołym okiem strzępki genomu w białkowej otoczce wymusiły w ciągu kilku tygodni społeczną i gospodarczą transformację, o którą od lat, ba, dekad doprosić się nie mogą wszelkiej maści konferencje, traktaty, raporty, książki, demonstracje i wystąpienia.
Druga kwestia to paradoksy epoki, którą jako gatunek i cywilizacja stworzyliśmy. Pisząc wyżej o spadku emisji i zanieczyszczeń w Chinach mogłem sprawić wrażenie, że to wszystko gra do jednej bramki: im mniej zanieczyszczamy powietrze, tym lepiej dla miłego nam klimatu. Tak nie jest. Podczas gdy zmniejszenie emisji takich gazów cieplarnianych jak dwutlenek węgla i metan pozwoli w dłuższej perspektywie przyhamować globalne przegrzanie, zmniejszenie innych rodzajów zanieczyszczenia powietrza przyniesie w znacznie krótszej perspektywie skok temperatury. Dlaczego?
Zawieszone w powietrzu aerozole – czyli cząsteczki zanieczyszczeń np. przemysłowych i transportowych – odbijają światło słoneczne, zmniejszając jego ilość docierającą do ziemi (efekt albedo). Gdybyśmy przestali emitować zanieczyszczenia do atmosfery, w bardzo krótkim czasie opadłyby one wraz z deszczem, a zwiększona ilość promieniowania słonecznego docierającego do ziemi spowodowałaby skok temperatury o pół stopnia lub jeden stopień Celsjusza w ciągu roku lub dwóch. Jednocześnie procesy przemysłowe i inne są często źródłem obu tych rodzajów zanieczyszczeń naraz, ograniczając je więc w celu obniżenia globalnej temperatury na jeden sposób, jednocześnie możemy na inny sposób ją podnieść. Oto przykład biczu, jaki sami na siebie w antropocenie ukręciliśmy.
Trzecia wreszcie rzecz to podzielenie – żeby nie rzec rozproszenie – uwagi. Mamy niezwykle napięty plan do zrealizowania, jeśli chcemy uniknąć najgorszych konsekwencji klimatycznego i ekologicznego kryzysu. Przed nadejściem koronawirusa środowisko mozolnie wspinało się w hierarchii publicznych i prywatnych priorytetów, mając wreszcie szansę stanąć w centrum uwagi – gdy nagle zleciało na łeb, na szyję, bo znów mamy pilniejsze sprawy. Kiedy najgorsza pandemiczna fala minie, czy rządzący, przedsiębiorcy, opiniotwórcy będą próbowali postawić gospodarkę na nogi tak bardzo potrzebnymi zielonymi inwestycjami, społeczeństwo zaś wzmocnić wizją lepszych relacji i stylów życia? Czy też powrócą w stare, dobrze znajome koleiny dążenia do szybkich rezultatów dzięki maksymalnej eksploatacji zasobów, nie oglądając się na ich długofalowe konsekwencje, niczym George W. Bush po zamachach z 11 września nawołujący obywateli nie do poświęceń, nie do refleksji, a do konsumpcji?
A przecież pandemia SARS-CoV-2 i kryzys środowiska naturalnego to dwie strony tego samego medalu. Jak większość infekcji i chorób zakaźnych, nowy koronawirus jest pochodzenia zwierzęcego. Coraz liczniejsi, coraz bardziej pewni siebie, coraz szerzej rozpanoszeni na planecie, wrzynamy się w słabo poznane ekosystemy, zmuszamy gatunki do opuszczania ich pierwotnych siedlisk, mnożymy interakcje ze zwierzętami dzikimi i hodowlanymi. Wchodzimy w ten sposób w kontakt z wszelkiego rodzaju zarazkami, z którymi nie mieliśmy dotąd nic do czynienia. Więcej: umożliwiamy tym zarazkom wchodzenie w kontakt z nowymi organizmami oraz ze sobą nawzajem, a co za tym idzie mutowanie i wymianę genów, do których mogłoby bez tego nigdy nie dojść. Nasza bezceremonialna ingerencja w przyrodę ponosi za to odpowiedzialność, nasze beztroskie przemieszczanie się gdzie tylko można napędza ten proces, nasze czynienie sobie ziemi poddaną gwarantuje, że do kolejnych epidemii i pandemii musi dojść.
I co teraz?
Kiedy kurz opadnie i najgorsze będzie za nami, trzeba dopilnować, byśmy wyciągnęli właściwe lekcje. Kryzysy pozwalają spojrzeć na świat, życie, samych siebie w nowy sposób, nabrać perspektywy, nadać wydarzeniom inny, lepszy bieg. Dlatego nie możemy poddać się pokusie, by wrócić do tego, co było.
Kto wie, może nawet nie będziemy chcieli. Osobiście kibicuję opcji skrócenia tygodnia pracy, dzięki czemu udałoby się za jednym zamachem zmniejszyć emisje z dojeżdżania i wyzwolić potencjał społeczny tkwiący w polepszeniu sytuacji rodzinnej i osobistej. Zwolnienie tempa przydałoby się bardzo zarówno nam, jak i środowisku.
Zapamiętajmy na całe życie chwilę, kiedy uświadomiliśmy sobie, że to nie przelewki. Pomoże to nam nabrać tak potrzebnej homo sapiens pokory wobec zagrożeń, które sami na siebie ściągamy. Najgorsze, co mogłoby się stać, to nabranie przekonania, że skoro koniec końców ta pandemia nie wybiła nas do nogi, to wybić z zasady nie mogła, i że wybić nas nie może żadna. To iluzja, której musimy się oprzeć.
Wreszcie, zróbmy, co tylko można, by po kryzysie gospodarka i polityka wzięły na poważnie pod uwagę kwestie klimatyczne i ekologiczne. Inwestycje poczynione w ciągu najbliższych lat zdecydują, czy uda się nam odsunąć nadciągającą zapaść planetarnych systemów podtrzymywania życia i ocalić przynajmniej jakiś pozór środowiskowej równowagi, od której zależy zdrowie biosfery i nas samych. Liczy się każdy rządowy pakiet stymulujący i każda indywidualna decyzja konsumenta – oraz wyborcy.
SARS-CoV-2 nie jest owieczką w wilczej skórze, ale dowodzi, że w sytuacji zagrożenia jesteśmy zdolni do zmiany niezmiennych zdawałoby się szablonów zachowań, do zabrania się ostro do roboty, do uratowania samych siebie. Problem tylko w tym, że musimy to zagrożenie poczuć. Przy koronawirusie tak się stało, ale jak dotąd nie poczuliśmy w pełni największego zagrożenia ze wszystkich: przemiany oblicza jedynej planety, na której możemy żyć. Musimy się o to bardziej postarać.
