To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem.
1.
Doskonale przypominam sobie te rozmowy. Rozmowy o miastach, w których chcieliśmy mieszkać, pracować, bawić się, spędzać wolny czas. Szczególnie z młodymi ludźmi. Gdy jeszcze dwa lata temu pytałem młodych ludzi, gdzie chcieliby mieszkać, najczęściej pada odpowiedź: „Londyn, Barcelona, Amsterdam”. W sumie nic w tym dziwnego! Któż z nas nie chciałby mieszkać w Barcelonie? Jednak daje do myślenia, że gdy tylko głębiej dopytywałem moich rozmówców, okazywało się, że Barcelona równie dobrze mogłaby znajdować się w Wielkiej Brytanii lub Polsce. Nie miał znaczenia bowiem fakt, że miasto to znajduje się w Hiszpanii. To zaś, co istotne, to to, że stolica Katalonii jest ekscytującym i przyjaznym dla swych mieszkańców miastem. To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem. Byliśmy więc przez chwilę świadkami miejskiej rewolucji: zmniejsza się rola kraju, a rośnie rola miasta. I eksplozji emigracji ludzi do miast: socjologowie przewidywali, że w ciągu najbliższych czterdziestu lat liczba mieszkańców Ziemi wzrośnie z 6,5 do 9 miliardów. Największy przyrost ludności przypadnie na miasta, w których będzie wówczas żyło aż dwie trzecie mieszkańców globu (obecnie połowa).
2.
Ta miejska rewolta zagościła także w Polsce. Przede wszystkim pod hasłem, jakie forsowały skutecznie ruchy miejskie, krzycząc: „Mamy prawo do miasta”. My, obywatele. My, mieszkańcy. Zarazem odsłoniły się dwie perspektywy rozwoju miejskiej rewolucji. Bo na miasto można spojrzeć z dwóch perspektyw – z perspektywy ptaka (z góry) i z perspektywy żaby (z dołu). Gdy przyglądamy się miastu z tej pierwszej, widzimy najbardziej spektakularne budowle. Przykładowo: w Katowicach widzielibyśmy Spodek, budynek NOSPRu, Muzeum Śląskie czy Międzynarodowe Centrum Kongresowe. Taka perspektywa zapiera dech w piersiach. Przywołane tu obiekty dominują nad miastem. Budzą podziw i zachwyt. Miasto widziane z tej perspektywy wygląda, co tu dużo kryć, monumentalnie: każdy z nas wie, jakie wrażenie robią na nas zdjęcia przywołanych obiektów robione z drona. Budzą następujące myśli: chcę do tego miasta pojechać, muszę te cuda architektury zobaczyć.
Ale czy to jest perspektywa, która oddaje nam prawdę o mieście? Mieście, które – jak przecież wciąż powtarzamy, bo nauczyliśmy się już tego od duńskiego urbanisty Jana Ghela – ma „być dla ludzi” i na „ludzką miarę”? Aby ocenić jakość życia w mieście, należy, jak sądzę, porzucić tę kuszącą perspektywę ptaka. I trzeba przyjąć – co tu dużo kryć – mało spektakularną perspektywę żaby. Trzeba zobaczyć, ba, doświadczyć miasta z perspektywy oddolnej, gdzie nie będzie widoków zapierających dech w piersi budynków. Nie zobaczymy tak dokładnie tych rozwiązań urbanistów/architektów, których celem (szkoda, że czasami jedynym), jest wprawienie nas w zachwyt i podziw. Przyjmując perspektywę żaby, doświadczasz miasta w jego codziennym życiu, jego całodobowym pędzie, jego otwartości na ciebie, jako mieszkańca, jego użyteczności, która ma sprawiać, że tobie, jako podmiotowi miejskiej urbanistyki i miejskiej polityki władz miasta, żyje się po prostu dobrze i komfortowo.
Czegóż więc doświadczamy, przyjmując perspektywę żaby? Otóż przyjmując tą oddolną perspektywę przekonujemy się po kilku godzinach, czy „używane miasto”, jest krojone na ludzką skalę. A więc wychodząc z domu, przekonujemy się, czy chodniki są równo położone. Jadąc do pracy przekonujemy się, czy transport publiczny jest przyjazny: tu w grę wchodzi nie tylko punktualność autobusu czy tramwaju, ale także, czy przystanki są dobrze zlokalizowane, czy jakość transportu jest komfortowa – zimą jest w autobusie ciepło, a latem działa klimatyzacja. Gdy po pracy z dzieckiem wybieramy się na spacer, chcemy nie tylko mieć w pobliżu plac zabaw, ale także tereny zielone. I to w odległości kilku minut spacerem. Gdy chcemy zrobić zakupy, powinniśmy mieć pod ręką sklep, który oferuje podstawowe produkty. Albo, gdy wieczorem zechce nam się spotkać innych/obcych ludzi, powinniśmy wiedzieć, że istnieją miejsca – kawiarnie czy restauracje – w których spotkamy naszych sąsiadów, by móc z nimi podyskutować o sprawach boskich i ludzkich.
Patrząc na miasto z tej właśnie perspektywy, dopiero możesz odpowiedzialnie powiedzieć, czy żyjesz w przyjaznym mieście, czy też miasto jest krojone pod „chwilowych oglądaczy”, którzy nawiedzają je, aby zobaczyć jeden czy drugi budynek, a potem szybko się pakują i wracają do domu. Zgoda: perspektywa żaby nie jest spektakularna. Ale jest użyteczna. Jest kryterium, które – ostatecznie – stosujemy, gdy decydujemy się, gdzie chcemy zamieszkać. Założyć firmę. Odpoczywać. Perspektywa żaby to punkt widzenia codziennych użytkowników miasta, którzy mają nie tylko prawo do miasta, ale mają prawo do miasta przyjaznego. Powiem otwarcie: nie ufam miastu, które chełpi się jedynie spektakularnym muzeum czy filharmonią. Jeśli są publiczne pieniądze, to nie jest problemem wybudować taki jeden czy drugi obiekt. W Polsce jest dość zdolnych architektów, których prace budzą powszechny – nie tylko lokalny – zachwyt. Pokażcie mi jednak w Polsce miasto, które budowałoby swój wizerunek nie przez pryzmat tej „architektury spektaklu”, ale przez pryzmat codziennej użyteczności. Czy nie chcielibyście, aby śląskie miasta były znane w Polsce i Europie z tego, że mamy najlepszy zintegrowany transport publiczny? Aby nasze miasta nie królowały wśród tych, które mają najgorszej jakości powietrze w Europie?
Oczywiście mógłbym tak jeszcze długo stawiać retoryczne pytania. Nie o to idzie. Chodzi mi o to, aby teraz, gdy miasta stają twarzą w twarz z pandemią, tym bardziej przyjąć punkt widzenia żaby. Perspektywę, która sprawia, że w centrum tego ważnego i spektakularnego procesu, któremu będzie się przyglądać cała Polska, jest człowiek. I jego egzystencjalne bezpieczeństwo.
Powiedz mi, jak miasto dba o bezpieczeństwo i zdrowie mieszkańców, a powiem ci, czy chciałbym w takim mieście zamieszkać. Czy polskie miasta już wiedzą, że to będzie podstawowe kryterium decydujące o ich atrakcyjności? I czy nadejście pandemii koronawirusa zburzy ten rosnący potencjał miast? Czy też przeciwnie: kryzys pokaże, że to właśnie miasta są tymi ośrodkami, które lepiej radzą sobie z sytuacjami niepewności i ryzyka?
Aby odpowiedzieć na te pytania, skupię się na mieście, w którym mieszkam i które znam najlepiej – także z racji tego, że jestem radnym – czyli na Katowicach. Oczywiście wychodząc od analizy lokalnej, postaram się jednak przedstawić wnioski, które będą miały już charakter bardziej ogólny. Jeśli bowiem coś może działać w Katowicach w ramach miejskich innowacji, to sprawdzi się również w Hamburgu czy Nowym Jorku. I odwrotnie. Zacznijmy jednak od prostego faktu, który wiąże się z pojawieniem koronawirusa w naszych miastach, a który dało się odnotować w czasie tych 12 miesięcy trwania pandemii.
Zatem, po pierwsze, wobec zagrożenia zewnętrznego (i mało istotne, czy to jest powódź, huragan, czy wirus) rośnie poczucie lokalnych więzi i solidarności. To w takich sytuacjach rodzi się świadomość wspólnego losu. Do ludzi, mieszkańców miasta, dociera ta prosta prawda, że miasta to ich większy – wspólny – dom. Dom, którego muszą przed zagrożeniem bronić, w którym muszą się urządzić tak, by czuć się bezpiecznie, w którym muszą przestrzegać nowych reguł, by zwalczyć zagrożenie. Innymi słowy: sytuacja krytyczna buduje więź i solidarność, która jest niezbędna, aby tworzyć miejską wspólnotę i kapitał zaufania ludzi do władz, jak i mieszkańców między sobą.
Tę nową miejską solidarność widzimy także w Katowicach (ale i w innych polskich miastach), gdzie ludzie pomagają sobie wzajemnie, gdzie mieliśmy społeczne szycie maseczek dla seniorów, gdzie – jak w Katowicach – Związek Górnośląski organizuje akcję Jedzenie dla Medyka, a fundacja Wolne Miejsce rozwozi obiady dla samotnych i potrzebujących – lub też osób, które zostały poddane kwarantannie. Ta nowa więź, jaka się tworzy, nie może być przez miasto zmarnowana, ale musi być wzmocniona.
Po drugie, władze miast musiały odpowiedzieć na naturalną w czasie kryzysu potrzebę bezpieczeństwa. I znów: nie jest tajemnicą, że wielu Polaków z nieufnością patrzy, jak państwo wykorzystuje lęk przed wirusem, by przemycać przepisy i zakazy ograniczające naszą wolność. Przepisy, które pomagają podejmować władzy decyzje bez żadnych konsekwencji czy inwigilować ludzi. Najbardziej kuriozalnym przepisem był zakaz wchodzenia do lasu, który po kilku dniach został uchylony. Takie działania nie budują zaufania do państwa. Inaczej w miastach: codzienne raporty z podejmowanych działań, które publikowali prezydenci wielkich miast sprawiły, że mieszkańcy poddawali się nowemu reżimowi organizacyjnemu (mniej ludzi w pojazdach transportu publicznego), czy sanitarnemu (dezynfekcja przestrzeni miejskiej, od ławek poczynając, a na przystankach kończąc). Mieszkańcy w działaniach podejmowanych przez miasto dostrzegli troskę o ich bezpieczeństwo, w działaniach podejmowanych przez państwo próbę zamachu na swoją wolność. Dlatego nie zdziwię się, jeśli rola samorządności po doświadczeniu koronawirusa zdobędzie nowych zwolenników.
Po trzecie, szybkość reakcji: państwo reaguje wolniej, miasto szybciej. Państwo potrzebuje decyzji politycznych, co jest czasami trudne przy głębokich antagonizmach, jakie mamy choćby w Polsce. W mieście ludzie mając poczucie, że to ich dom, szybciej znajdują kompromis. Kiedy w sejmie trwały przepychanki w sprawie tzw. tarcz antykryzysowych, w Katowicach jako radni zgłaszaliśmy pomysł powołania 3xP: pakiet dla przedsiębiorców, pakiet dla organizacji pozarządowych i pakiet dla kultury. To mechanizmy pozwalające, w różnych obszarach, pomóc miejskim podmiotom – od przedsiębiorców, poprzez aktywistów, po artystów – przejść łagodniej trudny czas.
Gdy zaczął się kryzys, zachęcałem na swoich mediach społecznościowych do kupowania na wynos u lokalnych restauratorów. To samo robili mieszkańcy, wspierają swoje lokalne bistra, zamknięte w ramach narodowego lockdownu. Miasto potem zrobiło listę takich miejsc w Katowicach, przyłączając się do promocji. A więc: miasto także, podglądając, jak samoorganizują się mieszkańcy i podchwytując ich pomysły, reaguje szybciej niż państwo. To wszystko sprawia, że dziś miasta lepiej dają sobie radę z niwelowaniem skutków koronawirusa. Ale ważne jest też to, jak będzie wyglądać sytuacja, kiedy wirus nie będzie już w takim stopniu wpływał na nasze życie, a zarazem jego konsekwencje wciąż będą odczuwalne. Dlatego kluczowe pytanie, przed jakim stoimy, brzmi: jak planować miasta po COVID-19?
Jedno jest pewne: koronawirus to pierwszy z globalnych wstrząsów, a nie ostatni. Za chwilę, jak wszystko na to wskazuje, będziemy musieli stawić czoła suszy. Dlatego miasta muszą być tak zarządzane, by były przygotowane na rozmaitego rodzaju kryzysy. Na pierwszy plan w tym kontekście wysuwa się kwestia bezpieczeństwa – miasta nie mogą już oszczędzać na służbach publicznych: od służb medycznych poczynając, a na bezpieczeństwie kończąc. To dziś musi stać się jednym z głównych priorytetów miejskiej polityki.
Dalej, czystość i higiena. Jeżeli, jak pisałem, miasto to większy dom, to musimy, jak w domu, dbać o czystość. Koniec z zaśmieconymi ulicami. Koniec z nieregularnym odbiorem śmieci, które zalegają na ulicach. Koniec z dzikimi wysypiskami śmieci. To zadanie nie tylko dla miejskich służb, ale także dla nas, mieszkańców. Bo często sami zaśmiecamy miejską przestrzeń. Krótko: miasto, które będzie miało opinie brudnego, zaśmieconego, będzie szerokim łukiem omijane przez potencjalnych nie tylko turystów czy inwestorów, ale także porzucane przez obecnych mieszkańców.
I rzecz ostatnia: nowa miejska przestrzeń. Będziemy potrzebowali jej więcej, by zachować odpowiedni dystans. Dlatego, jak świat długi i szeroki, centra miast przyjmują nową formę: kosztem parkingów i dróg dla aut, wydzielane są pasy i przestrzenie dla pieszych i rowerzystów. Do zabetonowanych przestrzeni musi wrócić zieleń. Paradoksalnie coś, o co już dawno apelowaliśmy jako miejscy aktywiści, dziś musimy wprowadzać ze względu na nasze bezpieczeństwo. Ta przestrzeń jest też potrzebna dla ogródków kawiarnianych, które muszą zacząć funkcjonować w nowym reżimie sanitarnym. Nowa polityka przestrzenna to szansa na uspokojenie życia w centrum miasta, zgodnego z naturalną potrzebą człowieka. To więcej zieleni, więcej łąk kwiatowych, więcej drzew. Zamiast więc szukać terenów zielonych poza miastem, musimy je stworzyć w centrum naszych miast. I znów: dla naszego bezpieczeństwa i zdrowia.
4.
Choć wielkie miasta robią wiele, żeby dać nam poczucie bezpieczeństwa, to trend dla nich – po roku życia z COVID – nie rysuje się jasny. Trwa ucieczka. Ludzie się boją. Żyją w strachu. Pandemia sprawiła, że miasta przestały być dla ludzi – szczególnie z małych miasteczek i wsi – „ziemią obiecaną”. Miasta stały się niebezpieczne. Choć dane tego nie potwierdzają, to panuje przekonanie, że tu – w mieście, w wielkiej metropolii – łatwiej się zarazić. Zresztą – strach zawsze towarzyszył życiu w mieście, choć dopiero pandemia COVID-19 w XXI wieku nam to uświadomiła z całą mocą. „Miasto jest dwuznaczne – pisze włoski filozof Marco Filoni. – Nie jest tylko miejscem harmonii, schronienia. Jest również miejscem strachu. I jakkolwiek staralibyśmy się formułować myśli mające nas pocieszyć, rozbroić strach, a więc odpędzić najdalej jak to możliwe, odnajdujemy go za każdym razem, nie przestaje nas dręczyć. Żywimy nadzieję, że zostawiamy go za bramą miasta, za drzwiami naszego domu. Następnie jednak odkrywamy, że znajdzie on jednak sposób, by przeniknąć do wnętrza”. Dziś strach w mieście ma postać koronawirusa. Karetek stojących przed szpitalami, niemożności dostania się do lekarza, braku wolnych łóżek, rekordowych ilości zgonów: w 2020 r. zmarło nas 485 tys., w 2019 r. 409 tys., a w 1946 r. 242 tys. To najwięcej Polaków od czasów II wojny światowej. Miasto w czasie pandemii nie jest więc bezpiecznym domem, ale niebezpieczną pułapką.
Cóż więc robią mieszkańcy wielkich miast – ci sami, którzy jeszcze wczoraj pakowali cały swój dobytek, by ruszyć w drogę i zamieszkać w wielkiej metropolii? Trwa odwrót. Swoisty exodus z wielkich metropolii. Dobrze opisał go Jakub Dymek, który przytacza kilka ciekawych danych: miasta, które straciły najwięcej obywateli, to Nowy Jork, Los Angeles, Chicago. W pierwszym lockdownie, wiosną 2020 roku, ponad 150 tysięcy osób wymeldowało się z nowojorskich kodów pocztowych. Zyskały zaś małe i oddalone od wielkich centrów populacyjnych miejsca o przyjaźniejszym klimacie: takie w rodzaju Katy w stanie Teksas i Meridan w Idaho. Skoro wielkie firmy obiecują już swoim pracownikom telepracę do woli, to oczywista jest pokusa, by nie przepłacać za mikroapartament w Dolinie Krzemowej czy na Brooklynie, a inkasować tej samej wielkości czek co miesiąc w miejscu tańszym i przyjaźniejszym.
Dymek przyjrzał się także migracji w Polsce. Trend jest podobny: centra miast pustoszeją na rzecz pęczniejących ponad miarę obwarzanków. BIG Data GW wylicza, że „rekordzistą w przyroście ludności w latach 2010–2019 jest powiat wrocławski okalający stolicę Dolnego Śląska. W ciągu dekady przybyło tam aż ok. 27 proc. mieszkańców. Na kolejnych szczeblach rankingu są powiaty poznański (21 proc.) i gdański (20 proc.)”.
Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności, w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły ceny działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt.
Podany kierunek migracji z wielkich miast na wieś widzimy także w krajach Europy Zachodniej – Włochy, Hiszpania, Portugalia. Dziś dla mieszczuchów, jak Europa długa i szeroka, wyjazd na wieś to nie tylko sposób na ucieczkę od zbyt szybkiego życia, ale przede wszystkim poszukiwanie bezpiecznej przestrzeni. Dziś, w dobie COVID-19, wieś to synonim bezpieczeństwa. Wolności od zarazy. A co ze stylem życia, który oferują wielkie miasta? Co z dobrze płatną pracą dla klasy kreatywnej?
5.
Po roku obecności pandemii w naszym życiu widać, że miejski styl życia, pracy, spędzania czasu wolnego, które były magnesem przyciągającym ludzi do wielkich metropolii, został zredefiniowany. To, co wydawało nam się niemożliwe, dziś jest chlebem powszednim. Oto sześć trendów, które zebrał Tomasz Kulas, a które budują „Normalność 2.0” – dodajmy, normalność pozamiejską.
Po pierwsze: wiemy już, że jedną z głównych ofiar lockdownu są miasta. Pozamykane sklepy, galerie handlowe, muzea, kina, restauracje i knajpy odbierają miastu życie. Tętniące wcześniej centra metropolii zaczynają przypominać cmentarze. Ludzie w oczywisty sposób szukają wydostania się z tej swoistej pułapki – nie tylko zamknięcia, ale i depresyjnego otoczenia, którego symbolem są pozamykane centra życia rozrywkowego i kulturalnego. Moi znajomi, szczególnie ci, którzy posiadają małe dzieci, podczas lockdownu uciekają więc za miasto: albo do swoich rodziców na wieś, albo do domów, które – na wsi, wśród ciszy i natury – jawią się jako najlepsze miejsce do życia w czasie pandemii.
Po drugie, jednym z efektów pandemii jest powszechność pracy zdalnej. Już nie siedzenie w biurze, ale dostępność za pomocą łączy się liczy. Wystarczy zatem dobry internet. Badania pokazują, że ponad połowa (54 proc.) osób, które zaczęły pracować zdalnie ze względu na COVID‑19, deklaruje, że chce wykonywać swoje obowiązki w ten sposób również po wygaśnięciu pandemii. Aż 75 proc. badanych stwierdziło natomiast, że chce pracować z domu przynajmniej częściowo. Korzyści płynące z pracy zdalnej: większa efektywność, lepsze skupienie, mniejszy stres czy brak problemów z dojazdem. Pracodawcy, którzy liczą dziś każdy grosz, wskazują też, że praca zdalna, to niższe koszty pracy, zwłaszcza w wyniku obniżenia kosztów lokalowych. Nic nie wskazuje, byśmy mieli wrócić do pracy stacjonarnej w takim stopniu, w jakim było to przed pandemią.
Po trzecie, nie potrzebujesz galerii handlowej, bo handel przeniósł się do sieci. W pierwszym tygodniu po ponownym otwarciu galerii handlowych (w maju 2020 roku) ruch klientów wynosił jedynie ok. 40 proc. stanu sprzed pandemii, natomiast w czerwcu – według danych Polskiej Rady Centrów Handlowych – ustabilizował się na poziomie ok. 77 proc. Większość sprzedawców postawiła jednak w ostatnim czasie na rozwój sprzedaży w kanale cyfrowym, co m.in. spowodowało, że część sieci (np. Empik, LPP) zdecydowała o ostatecznym zamknięciu niektórych sklepów.
Po czwarte, formalności prawne i finansowe załatwiamy online. Wizyty w urzędzie skarbowym, ZUS-ie, spotkania wspólników czy nawet zwykłe kontakty z biurem księgowym były dla wielu przedsiębiorców argumentem uzasadniającym prowadzenie biznesu w wielkim mieście. Obecnie nie ma to już aż tak dużego znaczenia, choć nadal pojawiają się sytuacje, w których załatwienie pewnych spraw poprzez internet lub telefon jest niemożliwe. Jednak te podstawowe załatwiamy online.
Po piąte, edukacja przenosi się do sieci. Dla klasy średniej to był główny argument – mieszkamy w wielkim mieście, by stworzyć dobre warunki rozwoju naszych dzieciaków. Żłobek, dobre przedszkole czy szkoła, łatwiejszy dojazd komunikacją miejską to zdecydowane „przywileje” uczniów korzystających z edukacji na terenie metropolii. Znaczenie tego czynnika w ostatnich miesiącach zdecydowanie spadło. Nawet jeśli dzieci wrócą do przedszkoli, szkół podstawowych i średnich, nauczanie online (zwłaszcza w przypadku najlepszych placówek) stało się realną i powszechnie dostępną alternatywą. Jeszcze mocniej to zjawisko dotyczyć będzie uczelni, więc wybieranie przez pracowników mieszkań w dużym mieście ze względu na edukację dzieci nie jest już tak istotne.
I rzecz ostatnia: rozrywka i integracja online. Jedne z ostatnich bastionów miejskiej rozrywki, które nie wiążą się z internetem – teatry, kina, muzea i koncerty – stanęły w ostatnim czasie przed krytycznymi wyzwaniami. Ale i one potrafiły przenieść swoje wydarzenia do sieci. W czasach powszechnego użytkowania Netflixa i YouTube’a ciężko mówić o tym, że to dopiero dzięki pandemii ludzie „odkryli rozrywkę w internecie”. Zmieniło się jednak coś bardzo istotnego – wiele spotkań, zwłaszcza firmowych, o charakterze integracyjnym rzeczywiście przeniosło się do sieci. Coraz więcej firm stawia na tę formę budowania więzi i współpracy między osobami z jednej organizacji, wzmacniania poczucia zaangażowania i identyfikacji. Miejskie ośrodki wspólnej rozrywki i spotkań nie są już więc tak potrzebne jak przed pandemią.
6.
I wreszcie dotarliśmy do punktu, w którym trzeba zadać ostatnie pytanie: jakie konsekwencje dla życia społecznego i politycznego będzie miała ucieczka klasy średniej i nowych mieszczan z wielkich metropolii na wieś i do małych miasteczek? To jest być możne najciekawszy element, który nie został do tej pory w ogóle zauważony.
Jak pisałem na początku, wielkie miasta w pewnym sensie dokonywały drenażu talentów z małych wsi i miasteczek, gdy przyciągały najbardziej kreatywne jednostki. Kumulacja ludzi kreatywnych, przebojowych w metropoliach była więc duża. Pandemia zahamowała ten trend. Nie tylko, że klasa średnia zaczęła uciekać z miast na wieś, szukając bezpieczeństwa, ale – co również ciekawe – studenci w czasie pandemii zostali w swoich rodzinnych miejscowościach, gdyż nauczanie odbywało i odbywa się zdalnie. A zostali, bo nie było sensu porzucać rodzinnego domu, gdzie „wikt i opierunek” jest zapewniony i jechać do – dajmy na to – stolicy, aby tam w wynajmowanej kawalerce uczestniczyć w zajęciach uniwersyteckich. Jaki zatem wpływ ma „rozproszenie” klasy średniej w małych miastach i wsiach na dynamikę życia społecznego i politycznego?
Otóż stawiam następującą tezę: w tym samym czasie, w którym młodzi ludzie, klasa kreatywna i klasa średnia, prowadzili swoją życie w małych miastach i wsiach, wybuchł Strajk Kobiet. Media rozpisywały się o zasięgu protestu, jaki jesienią 2020 roku osiągał bunt kobiet. Uwagę przykuwał także fakt, że do protestów dochodziło w małych miastach, jak Sochaczew, Limanowa czy Wadowice, co do tej pory było niespotykane i nieobecne. Presja społeczna w małych miejscowościach i wsiach była raczej taka, żeby nie sprzeciwiać się władzy. To oczywiście efekty tego, że wszyscy się znają, a udział w manifestacji, to – w tak małych środowiskach – akt polityczny. Dodatkowo, co nie jest tajemnicą poliszynela, w tych miejscowościach wciąż dużą władzę symboliczną ma ksiądz. Uczestnictwo więc w Strajku Kobiet, to narażenie się na wytykanie palcami, czy bycie przywołanym do porządku podczas niedzielnej mszy przez miejscowego wielebnego. A jednak podczas Strajku Kobiet dochodziło tam do protestów i manifestacji!
W dużym stopniu, choć nie ma na to żadnych badań, odwagą protestowania wykazywali się ludzie młodzi, studenci, a także migrująca z metropolii na wieś klasa średnia. To pokazuje, że czasami tyranię przymusu siedzenia cicho może przełamać kilka osób, które mają odwagę wyjścia na ulicę dla zademonstrowania niezadowolenia. To pokazało kobietom z mniejszych miejscowości i wsi, że nie są same, że oto są inne kobiety i mężczyźni, którzy nie boją się protestować, a jednocześnie zmieniać świadomość w miejscach, w których zaczęli nowe życie, czy choćby przez ostatnie miesiące – z racji pandemii – mieszkają. Albo, jako studenci, czekają na koniec pandemii.
Jaki z tego płynie wniosek? Pandemia może przyczynić się do zakwestionowania podziału na liberalne miasta i konserwatywne miasteczka czy wsie. Jeśli klasa średnia zdecyduje, że – w ramach szukania bezpieczeństwa i bliskości natury –zamieszka poza wielkimi metropoliami, kto zmieni się także struktura społeczna i ideologiczna wsi i miasteczek. Być może jednym z nieoczekiwanych efektów pandemii będzie nie tylko ucieczka klasy średniej z metropolii na wieś, ale także jej ideologiczne oddziaływanie, które może przełożyć się także w niedalekiej przyszłości na postawy wyborcze.
Tekst jest równolegle publikowany na stronie Instytutu Obywatelskiego.