Trzecia Rzeczpospolita okazała się państwem niedokończonym. Co więcej, jej założyciele liczyli na to, że nowe państwo wyłoni się niczym feniks z popiołów postokrągłostołowego ładu samorzutnego. Z jednej strony wykazali się postawą naiwnego determinizmu, wierząc, że po wprowadzeniu podstawowych rozwiązań wzorowanych na modelach zachodniej liberalnej demokracji, Polska będzie musiała się przeobrazić w ideał rodem ze snów Fukuyamy. Z drugiej zaś strony oddali się bezmyślnie instytucjonalnym mechanizmom Polski Ludowej, rezygnując z szybkiej i zarazem gruntownej przebudowy najważniejszych instytucji państwa.
Państwo w budowie?
Państwo nie zrobi się samo! Niezależnie od tego, jaką koncepcję genezy państwa przyjmiemy! Zwolennicy klasycznej koncepcji naturalistycznej dopatrują się w państwie naturalnego tworu będącego efektem samoorganizowania się dużych grup społecznych. Państwo tak rozumiane nie zostało ani przez nikogo wymyślone, ani przez nikogo stworzone. Państwo to swoisty etap ewolucji, jakiej podlegają zorganizowane struktury społeczne. Czy to jednak znaczy, że nie można państwa przekształcać, przeorganizowywać, poddawać rekonstrukcji logiki jego działania? Nic bardziej mylnego. Już przecież pisanie konstytucji stanowi taką formułę „konstruowania” lub „rekonstruowania” państwa, a na pewno tworzenia pewnego szkieletu czy też schematu, który w dalszej kolejności obudowany zostanie mechanizmami i instytucjami.
Budowa takiego konstytucyjnego szkieletu ustrojowego trwała w Polsce – w porównaniu z innymi państwami tzw. bloku wschodniego – stosunkowo długo. Wystarczy wspomnieć, że Bułgarzy i Rumunii uchwalili swoje ustawy zasadnicze już w roku 1991, Czesi, Słowacy, Litwini, Łotysze i Estończycy w roku 1992, nawet Rosjanie doczekali się nowej konstytucji już w roku 1993. Polska zaś, będąca podobno w początkach lat 90. pionierem transformacji w regionie, dopiero po ośmiu latach od rozpoczęcia przemian uzyskała nowe ramy ustrojowe. W latach 1992–1997 obowiązywała w Polsce Ustawa Konstytucyjna o wzajemnych stosunkach między władzą ustawodawczą a wykonawczą Rzeczypospolitej Polskiej oraz o samorządzie terytorialnym. Tymczasowy w swej istocie akt obowiązywał przez 5 lat, w jego ramach funkcjonowało dwóch prezydentów i czterech premierów. Biorąc pod uwagę niezwykle krytyczne oceny konstytucji z roku 1997 – a przecież przed rokiem 2015 krytyka ustawy zasadniczej wśród konstytucjonalistów i polityków była niemalże powszechna – trudno wysunąć wniosek, jakoby ojcowie założyciele Trzeciej Rzeczpospolitej podjęli się budowy jej ram ustrojowo-konstytucyjnych z wymaganym szczególnymi okolicznościami rozmachem.
Nie miejsce tutaj na rozważanie kwestii odpowiedzialności konkretnych polityków czy środowisk za zaniechania, niemożność czy też brak zdolności ojców założycieli Trzeciej Rzeczpospolitej do szybkiego i sprawnego zbudowania ram konstytucyjnych nowego państwa. Nie można jednak mieć wątpliwości, że zwlekanie z tym zadaniem było jednym z czynników pozwalających na utrwalanie bezwładności i niefunkcjonalności polskiej machiny państwowej. Transformacja ustrojowa, jaka dokonała się po okrągłym stole, w wielu instytucjach państwa skutkowała wyłącznie – i to nie zawsze [sic!] – zmianą szyldu i najwyższego kierownictwa. Jak najbardziej zrozumiała jest postawa rezygnacji z rewolucyjnego rozpędu, której symbolem było już zawarcie okrągłostołowych porozumień między umiarkowaną opozycją komunistyczną a proreformatorskim skrzydłem PZPR-u, jednakże zaniechanie gruntownej przebudowy instytucjonalnej należy z perspektywy niemalże 30-lecia istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej uznać za ogromny błąd i przejaw wybitnej krótkowzroczności naszych ojców założycieli.
Co więcej, polskie elity polityczne jedynie sporadycznie i bez wyraźnej determinacji podejmowały się zadania budowy nowego państwa poprzez realne i przemyślane obudowywanie szkieletu ustrojowego odpowiednimi instytucjami – przede wszystkim sprawnymi i dostosowanymi do nowych realiów ustrojowych, międzynarodowych i ekonomicznych. Reformę administracyjną przygotowywał rząd Włodzimierza Cimoszewicza (1996–1997), a wprowadził rząd Jerzego Buzka (1998–1999); reformę służby zdrowia również wprowadził rząd Jerzego Buzka (1998–1999); kodeks karny i kodeks postępowania karnego, podobnie jak ustawę o Trybunale Konstytucyjnym, uchwalono w roku 1997; ustawę o Sądzie Najwyższym oraz prawo o sądach administracyjnych – w roku 2002. Dopiero po wejściu w życie Konstytucji RP z 1997 roku rozpoczęto proces przebudowy najważniejszych instytucji państwa, a – biorąc za przykład chociażby tworzenie sądownictwa administracyjnego – niekoniecznie przebiegał on najbardziej sprawnie. W wielu wypadkach nawet przez okres kilkunastu lat po roku 1989 obowiązywały akty normatywne uchwalone w epoce Polski Ludowej, które w latach 90. poddawane były dość wyrywkowemu przeglądowi. Ojcom założycielom brakowało niestety zmysłu budowniczego, który rozumiałby, że instytucje są odnóżami państwa, a ich działanie stanowi odpowiedź na konkretne i namacalne potrzeby społeczne.
Tymczasem po wejściu Polski do Unii Europejskiej, kiedy to nasza przestrzeń publiczna zalana wprost została europejskimi pieniędzmi, udało się elitom politycznym sprowadzić ideę budowy państwa do inwestycji infrastrukturalnych. Nikt nie zamierza podawać w wątpliwość potrzeby przeprowadzenia niniejszych inwestycji! W sposób oczywisty stanowiły one dla Polski gigantyczny krok w drodze ku modernizacji, a co za tym idzie, element polepszenia jakości życia przeciętnego Polaka. Co prawda, fundusze europejskie stały się główną przyczyną ogromnego i postępującego zadłużania się jednostek samorządu terytorialnego, a przy tym niejednokrotnie wyzwalały niesamowitą wręcz kreatywność w niegospodarnym zarządzaniu euromilionami. Jednakże bilans wydatkowania tych środków jest zwykle pozytywny i mówienie o kroku cywilizacyjnym nie jest jedynie polityczną przesadą. Jednocześnie w dyskursie publicznym hasła budowy czy też przebudowy Polski zupełnie zatraciły swój sens ustrojowo-instytucjonalny, jakby na tym poziomie wszystko zostało już zrobione.
Państwo w ruinie?
Paradoksalnie hasła „państwa teoretycznego” czy państwa utożsamianego z „kamieni kupą” wypłynęły z kręgu politycznego niekoniecznie najbardziej krytycznego w ocenach polskiej transformacji. Państwo polskie rozumiane jako swoisty konglomerat instytucjonalny w szczególności w ostatnich latach zyskiwało szereg coraz to nowych określeń: „państwo z papieru”, „państwo z tektury”, „Polska na papierze”, „państwo z kartonu”. Piosenka zespołu Piersi zatytułowana „Państwo wielkiej powszechnej niemocy” zdaje się w sposób intuicyjny oddawać sens wszystkich tych określeń. Jeszcze jeden paradoks dostrzegalny był w trakcie parlamentarnej kampanii wyborczej z roku 2015, kiedy to środowisko Platformy Obywatelskiej przypominało hasło „Polski w budowie” z roku 2011, a środowisko Prawa i Sprawiedliwości szło po władzę z hasłem „Polski w ruinie”. Okazuje się, że jedni i drudzy w pewnym mieli sensie rację, choć oba te środowiska mówiły – jak się wydaje – o zupełnie innym wymiarze struktury państwowej. „Budowa” z dyskursu PO sprowadzała się bowiem do kwestii związanych z inwestycjami przede wszystkim infrastrukturalnymi, „ruina” zaś z dyskursu PiS-u odnosiła się w pierwszej kolejności do zaniechań w przebudowie instytucji państwa.
„Państwo w ruinie” – jeśli nie chcemy poprzestać na kampanijnym, chwytliwym i niewątpliwie populistycznym haśle – to Polska instytucjonalna. Według Europejskiego Trybunału Praw Człowieka przewlekłość postępowań sądowych i zbyt niskie kwoty zasądzane na rzecz pokrzywdzonych to w Polsce problemy systemowe. Według danych OECD z roku 2012 Polska jest drugim od końca krajem Unii Europejskiej pod względem wydatków poniesionych na służbę zdrowia, ostatnim pod względem liczby lekarzy przypadających na tysiąc mieszkańców, przedostatnim pod względem liczby pielęgniarek przypadających na tysiąc pacjentów, drugim od końca pod kątem liczby wykonywanych badań z wykorzystaniem tomografii komputerowej, czwartym od końca w zakresie odsetka populacji objętej publicznym ubezpieczeniem zdrowotnym. Agnieszka Dudzińska w książce „System zamknięty: socjologiczna analiza procesu legislacyjnego” pokazuje na podstawie danych empirycznych zebranych w latach 2012–2014, że władza ustawodawcza i wykonawcza stanowią w Polsce funkcjonalną jedność, nie przyjmują informacji z otoczenia, utrwalają jednocześnie nierównowagę informacyjną między sferą polityczną a społeczeństwem. To tylko kilka aspektów, które stanowić mogą egzemplifikację hasła „Polski w ruinie”. Lektura raportów Najwyższej Izby Kontroli niekoniecznie uczyniłaby nasze samopoczucie lepszym.
Także Konstytucję RP z roku 1997 trudno określić mianem najbardziej udanego z dzieci ojców założycieli Trzeciej Rzeczpospolitej. Oczywiście wszelkie niedoskonałości i mankamenty ustawy zasadniczej nigdy nie powinny być usprawiedliwieniem dla ryzykownych [sic!] z punktu widzenia konstytucyjności posunięć organów państwa, a co najwyżej mogą się stać asumptem do dyskusji o zmianach w konstytucji lub sformułowaniu jej w zupełnie nowym brzmieniu. Wydaje się, że niemalże w przeddzień 30. rocznicy obrad okrągłego stołu i wyborów czerwcowych oraz ponad 20 lat po uchwaleniu obowiązującej konstytucji można już rozpoczynać dyskusję o przeobrażeniu ustroju państwa. Konstytucję z 1997 roku uznawano za „zbyt długą” i „zbyt szczegółową” (prof. Andrzej Zoll); wskazywano, że konieczne byłoby wprowadzenie do niej „precyzyjnych przepisów przejściowych i wprowadzających” oraz „dostosowanie jej tekstu do potrzeb zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej kraju i uwarunkowań międzynarodowego położenia Polski” (prof. Dariusz Dudek), a także zniesienie „nieprzejrzystych uregulowań” w zakresie „kierownictwa polityką zagraniczną” czy „uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego” (dr Piotr Potomski). Konstytucjonaliści od lat wskazywali przede wszystkim, że aktualna ustawa zasadnicza „tworzy bardzo niespójny, hybrydalny system ustrojowy” i „nie daje klarownego obrazu systemu władzy” (prof. Marek Bankowicz). Ewentualna zmiana władzy w Polsce musiałaby doprowadzić do realnej debaty konstytucyjnej między wszystkimi środowiskami politycznymi, a zaangażowaną stroną takiej debaty powinno być polskie społeczeństwo.
W największym jednakże stopniu określenie „Polska w ruinie” oddaje stan polskiej wspólnoty politycznej. Wspólnota polityczna po roku 1989 nie została utworzona i na dzień dzisiejszy coś takiego jak wspólnota polityczna po prostu nie istnieje. Nie udało się bowiem przez ostatnie niemalże 30 lat zjednoczyć wszystkich Polaków wokół pewnej grupy wartości i symboli, które miałyby dla wszystkich charakter niekwestionowalny, a ich znaczenie nie podlegałoby żadnej dyskusji. Poszczególne plemiona polityczne skupiły się na budowie swojej własnej politycznej aksjologii i uprawianiu odrębnej polityki historycznej. Chociaż część środowisk politycznych deklaratywnie odcinała się od czegokolwiek, co można by określić mianem polityki historycznej, to jednak trzeba pamiętać, że taka postawa jest również de facto polityką historyczną, choć pewnie bardziej leseferystyczną, pluralistyczną czy wręcz relatywistyczną. Przyglądając się współczesnym państwom dojrzałych demokracji powinniśmy zazdrościć im właśnie tego pierwiastka politycznej wspólnotowości. Nie tylko Francja, Wielka Brytania czy powojenne Niemcy, lecz także będące konglomeratem stworzonym z milionów imigrantów Stany Zjednoczone ukształtowały swoją wspólnotową aksjologię.
Wielka kapitulacja
Ojcowie założyciele Trzeciej Rzeczpospolitej winni są wielkiej kapitulacji w trzech obszarach. Obszar pierwszy to kwestie ustrojowe. Otępieni liniami politycznych podziałów obowiązującymi w latach 90. nie potrafili myśleć o przygotowywanej ustawie zasadniczej, abstrahując od bieżących politycznych doświadczeń. Tworzyli ustrój hybrydalny, w którym osłabiony został właściwie każdy ośrodek władzy – obawiali się bowiem prób nadużywania tejże władzy przez jakiegoś kolejnego Wałęsę oraz zdobycia bezwzględnej dominacji w nowym państwie przez postkomunistów Kwaśniewskiego. Ignorowano postulaty środowisk, które nie miały wówczas swojej reprezentacji sejmowej, choć doskonale zdawano sobie sprawę, że był to jedynie efekt rozbicia prawicy i nieprzekroczenia progu wyborczego przez kilkanaście komitetów wyborczych. Można zaryzykować twierdzenie, że tak sformułowany ustrój napisany został niekoniecznie dla nowego państwa polskiego, ale dla Polski postkomunistycznej: państwa doby tranzycji, państwa w okresie transformacji, państwa w fazie przejściowej. Ten błąd trzeba będzie naprawić i unikanie tego tematu bezsensowną mantrą odśpiewywaną przez aktualną opozycję nie wyruguje problemu ustrojowej niejednoznaczności Trzeciej Rzeczpospolitej.
Obszar drugi to sfera instytucjonalna. W Polsce potrzebne jest zbudowanie silnych i skutecznie działających instytucji, a ich siła i skuteczność musi być mierzona efektywnością w realizacji potrzeb społecznych. Ponadto takie „przebudowane” czy też „zbudowane” instytucje muszą ze sobą współpracować, bo tylko w taki sposób można stworzyć skutecznie działające państwo. Państwo jest przecież konglomeratem instytucji, które ze sobą współpracują i współdziałają, a nie rywalizują. Najwyższy czas skończyć z ogromną bolączką Trzeciej Rzeczpospolitej, jaką jest fenomen tzw. Polski resortowej. Ci, którzy czytają to pojęcie wyłącznie przez pryzmat wypowiedzi Mateusza Morawieckiego i dyskursu uprawianego przez obóz „dobrej zmiany”, niech sięgną do tekstów i wywiadów Bartłomieja Sienkiewicza oraz raportów publikowanych przez dziesiątki polskich organizacji pozarządowych. Nie można również dać się ograniczyć bezmyślnym wykrzykiwaniem hasła o budowie państwa minimalnego – już Adam Smith podkreślał, że w pierwszej kolejności państwo musi być silne. Dopiero po zbudowaniu państwa silnego można rozważać wycofywanie się przez centrum decyzyjne z kolejnych obszarów życia społecznego w kierunku państwa będącego „nocnym stróżem” właśnie.
Obszar trzeci to wspomniane już zaniedbanie budowy wspólnoty politycznej. Krzyczące na siebie wrogie plemiona takiej wspólnoty nie stanowią. Niestety także w tym obszarze za głównych winowajców uznać trzeba klasę polityczną Trzeciej Rzeczpospolitej. To właśnie politycy – stając się niewolnikami stabloidyzowanych mediów masowych i populistycznych przekazów telewizyjno-internetowych – skapitulowali i przyjęli emocjonalny model uprawiania polityki. Zasadniczym celem współczesnego polityka jest istnienie w sferze masowych przekazów: bycie zapraszanym do telewizji, zbieranie „lajków” i „szerów” na portalach społecznościowych, stanie przy swoim partyjnym liderze podczas kolejnych bezsensownych briefingów czy konferencji prasowych. Polityka współcześnie zatraciła swoją treść, a największym przekleństwem Polski i Polaków jest fakt, iż suwerenne oraz niezależne państwo zaczęliśmy budować, kiedy te zjawiska coraz bardziej ogarniały sferę polityczną krajów liberalnej demokracji. Polscy politycy zostali wrzuceni w tryby globalizacji i mediatyzacji, zanim jeszcze zbudowali wspólnotę polityczną. Ten błąd również trzeba będzie naprawić i powtarzanie haseł: „Jak mam budować wspólnotę z łamiącym konstytucję PiS-em?” albo „Jak mam budować wspólnotę z donoszącą na Polskę do Brukseli opozycją?” nie zdejmuje z nas obowiązku, aby tą sprawą się zająć. Wspólnota polityczna to coś więcej niż lista gości, których zaprosilibyśmy na swoje wesele.