W miarę, jak okazuje się coraz wyraźniej, że życie na kredyt (i na rachunek przyszłych pokoleń) w krajach Zachodu dobiega końca pojawiają się coraz bardziej zdumiewające – czy może tylko rozpaczliwe – pomysły ratowania dotychczasowego modelu. Wszystkie one zmierzają do jednego, mianowicie „wydojenia” tych, którzy tworzą bogactwo w interesie utrzymania marnotrawnego modelu państwa opiekuńczego.
Jacques Attali (b. doradca prezydenta Mitteranda, b. prezes EBOiR, b. członek francuskiego odpowiednika trybunału konstytucyjnego, przewiduje przyszłe bankructwo krajów zachodnich w perspektywie 10. lat. Nie chcę z nim sprzeczać się czy aż 10 lat i czy rzecz dotyczy wszystkich krajów; ważniejsze jest co innego.
Tenże autor, po pierwsze, nie dostrzega d l a c z e g o tym krajom grozi – jako minimum – niezdolność pozyskania środków na sfinansowanie deficytu budżetowego (przytłacza je ciężar „socjalu”, tego obecnego i tego obiecanego). Po drugie zaś proponuje rozwiązania świadczące o tym, że niewiele wie o ekonomii. Dlatego w udzielonym wywiadzie mówi, że Unia Europejska nie jest zadłużona, więc … mogłaby pożyczać kolosalne sumy, nawet i 1000 mld. euro.
Attali jest obecnie, jak przeczytałem, doradcą ekonomicznym prezydenta Sarkozy’ego. Przeczytałem ze zdumieniem, gdyż pamiętam, jak w czasie jednego z posiedzeń w EBOiR w Londynie przekonywał mnie, że ekonomia nie jest nauką. Widocznie został doradcą ekonomicznym, gdyż uznał, iż skoro nie jest nauką, to prawa ekonomii też nie obowiązują.
Prawo podaży i popytu mówi, że aby coś sprzedać, musi na to coś istnieć popyt. Z relacji między jednym a drugim wyniknie cena. Tyle, że tutaj popyt wyniósłby zero lub niewiele więcej (nawet przy wysokich odsetkach) ponieważ po prostu nie byłoby chętnych. Każdy kupujący (bank, fundusz inwestycyjny, fundusz emerytalny, itd.) zadałby sobie pytanie skąd Unia weźmie pieniądze, aby płacić odsetki i wykupić obligacje, skoro większość mocno zadłużonych krajów „robi bokami”. Posiadanie takiego doradcy rzeczywiście wywołuje dreszcz przerażenia: co jeszcze może czekać Europę?…
Ale mentalność tego rodzaju nie jest wyjątkiem. W coraz bardziej interwencjonistycznym Financial Times, redakcyjny żurnalista John Kay gromi partnerstwo publiczno-prywatne, że to marnotrawstwo pieniędzy, bo państwo zrobi to taniej. Przecież zawsze może pożyczyć pieniądze i to taniej, gdyż „ma do dyspozycji wszystkie zasoby przyszłych podatników”.
Pomijam bolszewicką mentalność rzeczonego żurnalisty, ale ważne jest co innego. Jak i u owego ważnego doradcy, widać u niego kompletny brak kontaktu i z wiedzą ekonomiczną, i z rzeczywistością. Dlaczego z wiedzą, to proste; tzw. „krzywa Laffera” sygnalizuje, że po przekroczeniu pewnego poziomu opodatkowania, dochody fiskusa zaczynają spadać, a nie rosnąć – mimo coraz wyższych stawek podatkowych.
A dlaczego z rzeczywistością? Na naszych oczach obserwujemy przecież redukcje wiarygodności kredytowej wielu państw. Są już dziesiątki firm, których ratingi przewyższają ratingi krajów, w których firmy te są zarejestrowanie. Koniec świata? Nie, powrót do przeszłości. W Europie przez wiele stuleci, od XII do XVIIw., solidni kupcy i rzemieślnicy płacili niższą (czasem w i e l o k r o t n i e niższą!) stopę procentową od zaciąganych kredytów. Kiedy solidny kupiec wenecki lub genueński brał pożyczkę na 6-12%, król Hiszpanii pożyczał na 25%, 56%, a nawet 100%, gdyż wcześniej ogłaszał niewypłacalność i był niewiarygodny. Nawet „wszystkie zasoby przyszłych podatników” mogą nie uchronić przed bankructwem…