Tym razem wszystko odbyło się szybko i gładko. 8 kwietnia Bernie Sanders zawiesił kampanię w prawyborczym wyścigu o nominację Partii Demokratycznej. Kilka dni później przerzucił cały swój polityczny kapitał (i pomysły na reformę służby zdrowia) na rzecz Joe Bidena, ostatniego kandydata pozostałego na placu boju. Zgodnie z zasadami czasu COVID-19, odbyło się to za pośrednictwem transmisji z domów dwóch polityków. Partia Demokratyczna wydaje się zwarta i gotowa do walki z urzędującym prezydentem – i to szybciej niż ktokolwiek mógł przewidywać.
Zaledwie kilka tygodni wcześniej, w marcu tego roku, stratedzy Partii Republikańskiej mogli zacierać ręce z zadowolenia. Demokraci tkwili w głębokim sporze ideologicznym: z jednej strony demokratyczny socjalista Sanders, nie szczędzący krytyki koleżankom i kolegom z „demokratycznego establishmentu”, z drugiej Joe Biden, powszechnie szanowany, ale pozbawiony wizji kraju i energii (przez Donalda Trump’a zwany „śpiącym Joe”).
Kilka tygodni naprzód i Stany Zjednoczone znajdują się w czołówce państw dotkniętych pandemią koronawirusa (stan na 20 kwietnia: 764 tys. zakażonych; ponad 40 tys. ofiar). Dla polityków na czele, każdy kryzys rodzi szanse i zagrożenia – to drugie w przypadku rażących zaniedbań. Jeszcze 27 lutego prezydent deklarował śmiało: Zniknie, zniknie jak cud. Kilkadziesiąt tysięcy ofiar, 2 biliony pakietu pomocowego i 22 mln wniosków o zasiłki później, sytuacja wygląda blado i wydaje się, że będzie jeszcze gorzej, pomimo zapewnień Trumpa o potrzebie szybkiego otwarcia gospodarki (specjaliści epidemiolodzy są innego zdania – ostrzegają o setkach tysięcy ofiar). Mimo że gospodarz Białego Domu utrzymał, a nawet zwiększył, poparcie (średnia sondażowa, stan na 19 kwietnia: 44.1% poparcia do 52.1% krytyki), stopień wzrostu jest mniejszy niż w innych państwach, gdzie trwający kryzys niemal zawsze stwarza zdecydowanie lepsze warunki dla polityków dzierżących władzę. Tymczasem niektórzy ekonomiści przewidują bezrobocie powyżej 15%, w zestawieniu ze skurczeniem gospodarki o 6%.
Patrząc wstecz, trudna sytuacja gospodarcza jeszcze nigdy nie pomogła urzędującemu prezydentowi, choć w przypadku innych kryzysów, bywało różnie. W okresie po II Wojnie Światowej Stany Zjednoczone miały trzech (nie licząc JFK i LBJ – o czym za chwilę) prezydentów jednokadencyjnych: Geralda Forda (Republikanin), Jimmy’ego Cartera (Demokrata) i George’a Busha Seniora (Republikanin). Zarówno Carter, jak i Bush padli ofiarami kryzysów ekonomicznych.
Ten pierwszy walczył z bolesną stagnacją gospodarczą i inflacją, pokłosiami szoku naftowego roku 1973, ale ostatecznym gwoździem do trumny okazała się polityka międzynarodowa – przede wszystkim sytuacja w Iranie i nieudana akcja odbicia amerykańskich zakładników owocująca śmiercią amerykańskich komandosów. Co ciekawe, dziś wiele osób oddaje Carterowi honory. Okazuje się, że na poziomie statystyk ekonomicznych jego administracja nie odbiegała od osiągnięć następcy Ronalda Reagana (którego charyzma i komunikatywność z pewnością zaszkodziła kostycznemu Demokracie). Jimmy Carter był też ostatnim prezydentem ery amerykańskiej welfare state, do którego demontażu zresztą sam przyłożył rękę, rozpoczynając politykę deregulacji.
Nieco ponad dekadę później, prezydent George Bush, cieszył się zwycięstwem w Iraku, przywracającym honor amerykańskiej armii, po wietnamskiej traumie. Jednocześnie kiełkował kryzys gospodarczy z początku lat 90. Jeszcze w 1988 kandydat Bush mówił: Czytajcie mi z ust: żadnych nowych podatków! Lecz pod koniec 1990 wiele podatków poszło w górę, a realny poziom życia Amerykanów zaczął spadać. Pomimo wzrostu poparcia w następstwie wojny w Iraku, ostatecznie zdecydowała ekonomia i spin Demokratów pod wodzą Bill’a Clintona, który deklarował: Ekonomia, głupcze! Faktycznie, stan portfela zwykłych Amerykanów po raz kolejny przesądził o wyniku wyborów.
Podobnie problemy załatwiły Geralda Forda, jedynego prezydenta w historii Stanów, który uzyskał urząd w trybie sukcesji (po ustępującym Nixonie), a nie za pomocą kartki wyborczej. Ford, podobnie jak Carter, zmagał się z następstwami kryzysu paliwowego i generalnego impasu Ameryki lat 70 (to właśnie w tym czasie Nowy Jork przybrał miano miasta upadłego, wiszącego na granicy zapaści finansowej i tkwiącego w ramionach przestępczości), ale historycy polityki są zgodni, że to raczej ułaskawienie Richarda Nixona za aferę Watergate, oznaczało wyrok dla prezydentury Geralda Forda. To też kolejny przyczynek do dyskusji o przyczynach utraty zaufania przez gospodarzy Białego Domu: czasem wystarczy jeden gest. Amerykanie są bardzo czuli na punkcie „prezydenckości” swojego naczelnego dowódcy. Ważna jest siła, ale również konsekwencja w działaniu i uczciwość (choćby pozorna). Tej ostatniej cechy Donald Trump zdecydowanie nie posiada, dowodem czego jego niewybredne ataki na demokratycznych gubernatorów i utrzymująca się tendencja do konfabulacji i autopromocji (co brzmi szczególnie dwuznacznie w kontekście zwiększającej się liczby ofiar).
Lata 60 obfitowały w wiele problemów, zarówno wewnątrz Stanów Zjednoczonych (walka o prawa obywatelskie, ruch sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie), jak i w aspekcie globalnym (konflikt z Kubą, Wietnam). Lyndon B. Johnson okazał się jednym z większych przegranych wśród amerykańskich przywódców XX wieku. Pomimo ambitnej rozbudowy państwa dobrobytu, w ramach programu Great Society i niewątpliwych zasług w poszerzaniu spektrum praw obywatelskich (Voting Rights Act z 1965 – jeden z najważniejszych aktów prawnych), LBJ zatonął wraz z tragiczną eskalacją wojny wietnamskiej, której autorstwo spada na jego barki. Pomimo perspektywy bardzo długiej prezydentury (Wiceprezydent Johnson przejął schedę po tragicznie zmarłym Kennedym), wycofał się z walki o drugą kadencję, po słabiutkim wyniku w prawyborach w New Hampshire (tych samych, które w lutym 2020 uczyniły na chwilę faworytem Bernie’go Sandersa). To kolejna typowa przyczyna dewastacji zaufania do prezydenta: długa i niepopularna wojna. Akurat ten problem Trumpa nie dotyczy.
Historia pokazuje, że urzędujący prezydent posiada wszelkie narzędzia do wygrania wyborów na drugą kadencję, a Amerykanie co do zasady nie lubią przerywać takiego projektu w połowie. Wygląda jednak na to, że w wyborach 2020 Donald Trump spełnia co najmniej dwie z trzech głównych przesłanek warunkujących nieudaną prezydenturę i potencjalną przegraną: zmaga się z wymagającą sytuacją ekonomiczną i jest prezydentem zdecydowanie kontrowersyjnym oraz – pomimo fanatycznego uwielbienia części elektoratu i solidnego wsparcia ze strony Partii Republikańskiej – nie cieszy się powszechną popularnością. Trump jest jednym z bardziej nielubianych prezydentów – przebija go jedynie Jimmy Carter (oceniając po końcu kadencji) i… Harry S. Truman, chyba pierwszy z sondowanych polityków. Dotychczasowe dane nie są jednoznaczne przy próbie oceny szans Donalda J. Trumpa. Znamy przypadki, gdzie stosunkowo szanowani politycy tracili stanowisko w wyniku skutecznych narracji przeciwników i generalnego nastroju zmiany (pod koniec kadencji George Bush cieszył się popularnością na poziomie 48%), ale są też przykłady niespodziewanych powrotów (Harry S. Truman był skrajnie niepopularnym politykiem, gdy wygrywał swoją drugą kadencję).
Najświeższe sondaże dają nadzieję Bidenowi (Biden 49: Trump 42 w sondażu NBC; Biden 53: Trump 47 Harvard-Harris – oba z 19 kwietnia). W stanach swing-states sytuacja wygląda jeszcze lepiej: w Virgini Biden wygrywa 51 do 41; w Arizonie 52 do 42; w kluczowej Florydzie 46 do 40.
Na ten moment wydaje się, że Amerykanie wybiorą portfelami. Jeżeli tak się stanie, różnice w charyzmie kandydatów, ich przeszłe błędy i niedoskonałości, jak również tematy nie-ekonomiczne, odegrają rolę marginalną. Zdaje się, że aktualny prezydent rozumie powagę swojej sytuacji i nie szczędzi tzw. helicopter money, czyli po prostu pieniędzy pompowanych w gospodarkę i kieszenie zwykłych Amerykanów (jak również banków i dużych firm). W ten sposób odbiera Demokratom ich nowo odkryty keynesizm. Dziś wszyscy politycy wolą odwoływać się do spuścizny Franklina Delano Roosevelta (którego poprzednik Herbert Hoover zapłacił drugą kadencją za inaugurację Wielkiego Kryzysu) niż do Ronalda Reagana. Skuteczność tej nowej strategii ekonomicznej zdecyduje o dalszym losie prezydenta-miliardera. I nawet liczne gafy, wpadki i programowe niedoskonałości Joe Bidena mogą pozostać bez znaczenia. W trakcie kampanii 2016 Donald Trump mówił, że mógłby kogoś zastrzelić i nie straciłby żadnych głosów. Czyżby sytuacja się odwróciła?
Photo by Jonathan Simcoe on Unsplash