Niewiele ponad tydzień został do wyborów samorządowych i większość uwagi opinii publicznej skupia się na wyścigach o prezydenturę największych miast, ewentualnie na wynikach boju o sejmiki, które posłużą jako prognostyk realnego układu sił pomiędzy polskimi partiami. Obok tych wszystkich zawirowań znajduje się Robert Biedroń. Prezydent Słupska zrezygnował z ubiegania się o reelekcję i ogłosił, że wraca na krajowy szczebel polityki, a krótko po Nowym Roku wystartuje z nowym „projektem politycznym”, który będzie chciał wprowadzić najpierw do Parlamentu Europejskiego, a następnie do Sejmu RP.
Inicjatywa Biedronia znajduje się więc jeszcze prawie pół roku przed „porodem”, a już budzi wiele emocji. Są oczywiście emocje pozytywne ze strony wyborców o poglądach centrolewicowych, którzy z dotychczasowej palety partyjnej nie mogli dokonać optymalnego wyboru. Są i emocje negatywne ze strony wszystkich pozostałych przeciwników PiS, którzy w nowym bycie politycznym dostrzegają źródła dalszego rozdrobnienia opozycyjnego elektoratu i otwarcia partii Kaczyńskiego drogi do reelekcji jesienią 2019 r. Jednak nie te, przewidywalne przecież w gruncie rzeczy, reakcje stanowią dla pomysłu Biedronia największe zagrożenie.
Sukces ruchu Biedronia stoi pod znakiem zapytania z dwóch powodów. Pierwszy to timing. Biedroń nie jest winien temu, ponieważ uchylił kurtynę swojego przedstawienia o wiele za wcześnie dlatego, że był zmuszony wyklarować swój osobisty status w Słupsku przed rozpoczęciem kampanii samorządowej. Publika najprawdopodobniej znudzi się mu na długo przed premierą. Jest jasne, że optymalnym momentem na ogłoszenie nowej inicjatywy, celującej w start w wyborach europejskich i parlamentarnych, była wczesna wiosna przyszłego roku. Tymczasem partia Biedronia już start ma za sobą. Oczywiście nie formalnie, ale w końcu bywa już teraz ujmowana nawet w sondażach poparcia. W efekcie, prezydent Słupska wystartował z nowym „projektem politycznym” u progu kampanii wyborczej, w której projekt ten nie bierze udziału. Okres „miodowego miesiąca” i „politycznej świeżości” upłynie w czasie, gdy uwagę obywateli będą przykuwać inni politycy, realnie teraz walczący o władzę w samorządach. Po zakończeniu tej kampanii w grę będzie wchodzić już tylko swoisty reload ruchu Biedronia, bez tej atmosfery rozpoczynania czegoś nowego, bez tego skupionego entuzjazmu, może już z pierwszymi konfliktami i przepychankami działaczy za kulisami kolejnych spotkań ze zwolennikami. W dodatku dobry wynik PiS w wyborach do sejmików i objęcie przez ludzi Kaczyńskiego władzy w np. 8 urzędach marszałkowskich, wprowadzi wyborców opozycji w kiepskie nastroje, w których królować będzie znów donioślej wezwanie o jedność.
Ale drugi, jeszcze większy znak zapytania co do szans na sukces nowej inicjatywy politycznej Roberta Biedronia stawia jej konstrukcja. Przyszła partia polityczna prezydenta Słupska będzie kolejną już partią w plejadzie politycznych „projektów” opartych o jeden jedyny filar – o filar popularności jednego człowieka. W polskiej polityce grano to w ostatniej dekadzie już wiele razy i efekt był każdorazowo w zasadzie taki sam. Po sukcesie na średnią skalę w krótkiej perspektywie, następowała porażka już w po kilku latach. Żadna taka partia, budowana od zerowego stanu struktur mocą napędu jednego, energicznego, lubianego i objeżdżającego kraj niczym gwiazda muzyki człowieka, nie zdawała próby czasu.
W zasadzie w każdym kawałku sceny politycznej próbowano już realizować takie projekty. Andrzej Lepper zbudował Samoobronę w przedziale nacjonalistyczno-socjalnym. Przetrwał dwie kadencje (ale jedna była skrócona) i znikł. Janusz Palikot zbudował Twój Ruch w przedziale socjaldemokratyczno-permisywnym i znikł w ramach niewiele dłuższych niż jedna kadencja. Ryszard Petru zbudował Nowoczesną w przedziale liberalno-centrowym i on sam znikł też w trakcie pierwszej kadencji, porzuconą przez niego partię usiłuje ratować następczyni, ale za cenę wejścia w koalicję z przemożnie dominującym partnerem. Przyszłość jako podmiot samodzielny wydaje się dziś nierealna. Paweł Kukiz w końcu zbudował Kukiz15 w przedziale nacjonalistyczno-libertariańskim i jeszcze zachowuje według sondaży szansę na drugą kadencję, ale rozstań zaliczył tyle, że tą zdolność muszą zweryfikować jednak realne listy wyborcze i ich wyniki.
W każdej z tych partii chwiejność struktur była codziennością. Powodzenie wyborcze całej wielotysięcznej grupy ludzi zależało od popularności lidera, jednego człowieka. To recepta na klęskę. Żaden człowiek nie uniknie wpadki. Prawidłowo skonstruowana partia polityczna musi potrafić wytrzymać upadek lidera, musi dysponować innymi źródłami poparcia społecznego poza jego pozytywną percepcją czy wysoką lokatą w rankingach zaufania. Mocne źródła poparcia muszą być w programie politycznym, w koncepcji reprezentacji interesów określonych grup społecznych, czy w światopoglądowym zestawie idei. Trzeba zachować zdolność kreowania nowych liderów. Nie jest to możliwe w warunkach ruchu założonego z inicjatywy jednego człowieka, który jest w zasadzie jego osobistym, autorskim dziełem i do którego rości on sobie wyłączne prawa, a z zazdrością łypie na każdego, kto w „jego własnej” partii chce się wybić i zrobić karierę. A skoro już tak łypie, to rzuca kłody pod nogi.
Takie partie zabija ego. Tymczasem wcale nie są niestety wolne od karierowiczostwa. O partiach „starych” mawia się, że są hierarchiami ludzi mozolnie, po szczeblach pnących się ku górze i gotowych dla takiej kariery porzucić po drodze wszelkie poglądy, ideały i wartości polityczne. To w dużej mierze prawda, ale partie zrodzone ze zrywu wokół inspirującego lidera to z kolei pole do popisu dla tych, którzy nie mają ochoty w partiach skostniałych zaczynać od samego dołu w „porządku dziobania”, tylko chcą ekspresowo wejść na drugi, trzeci szczebel od góry. Część robi to dla idei, ale część chce tylko wejść do systemu bocznym wejściem. Przy pierwszych kłopotach lidera tacy ludzie lądują w innych klubach poselskich. Partie się sypią, a ich kryzys zamienia się w kulę śniegową.
Misja Katarzyny Lubnauer w Nowoczesnej jest w gruncie rzeczy próbą pionierską. Ona usiłuje przekształcić „projekt polityczny popularnego lidera”, który swą popularność nagle utracił, w normalną partię polityczną. Partię programu, sprecyzowanego światopoglądu, do której ludzie zapisywać mają się dlatego, że są centrowymi liberałami, a nie dlatego, że piszczą na widok liderki niczym na widok gwiazdy pop. To pierwsza taka próba. Tej misji kibicuję, ale niezwykle trudne warunki ramowe powodują, że o powodzenie będzie bardzo trudno. Robert Biedroń już teraz powinien zastanowić się, jak zbudować ruch, aby był rzeczywiście narzędziem służącym naprawie Polski, a nie materializacją jego osobistej sławy. Taki, który przetrwa i nadal będzie służyć obywatelom, gdy jego samego ktoś skutecznie skompromituje.
