Huk wybuchającej kilka metrów od moich nóg petardy ogłusza mnie na moment. Dym palonych rac wypełnia moje płuca i wdziera się do oczu… A zaczęło się tak spokojnie, nabożnie, kolędowo… Już od 13 lat kibice z całej Polski przychodzą z pielgrzymką na Jasną Górę, niosąc ze sobą na ustach patriotyczne hasła. Głoszą pokój, miłość, braterstwo i modlitwę… W tym dniu nawet paulini okazują się zagorzałymi kibicami piłki nożnej, manifestując przynależność do umiłowanych drużyn, poprzez ubieranie kolorowych, klubowych szalików do śnieżnobiałych habitów. Z autokarów wysypują się tłumy kibiców. Każdy w barwach swojego klubu, każdy w barwach biało-czerwonych, bo przecież to patriotyczna pielgrzymka. Bo przecież to pielgrzymka patriotów, narodowców, walczących o Polskę. Wszyscy walczą o Polskę, tę jedną umiłowaną, ale dlaczego walczą między sobą? Dlaczego moja racja jest lepsza od twojej, dlaczego moja walka jest ważniejsza od twojej i wreszcie dlaczego muszę walczyć z tobą w imię jednego Boga, jednego honoru, jednej ojczyzny? Czy nie gramy do jednej bramki? Nie na stadionie, ale w życiu. Czy nie walczymy o jedną ideę…?
Ostatni moment na papierosa, na rzucenie kilku przekleństw, bo przecież za chwilę wchodzą do sanktuarium Najświętszej Panienki, do której jechali tu godzinami ze wszystkich zakątków Polski. Bo za chwilę nie przystoi zachowywać się jak na stadionie, przeklinać, wyzywać i wykrzykiwać, że mój klub jest jedyny i najlepszy, a inne należy… Do mszy pozostało kilkanaście minut. Do zaprezentowania rozwiniętych transparentów jeszcze mniej. Nie wszyscy zmieszczą się w ciasnej kaplicy Czarnej Madonny, jak zawsze spokojnie spoglądającej na tłum przybyłych pątników. Niektórzy chyba nawet nie chcą się zmieścić, zarówno w kaplicy, jak i w kanony tu panujące… Oni wolą stać na zewnątrz, dziarsko, dzierżąc w dłoniach wielkie transparenty, zakrywając usta szalikami. Bo tak chyba bezpieczniej, bo tak chyba wygodniej. Po co na siłę próbować stawać się kimś innym na te parę godzin? Kimś, kim się nie jest na co dzień. „Kościółkowym” słabym wiernym w oczach Boga. Wiernym swojemu klubowi w tłumie nie innych wiernych – tak mocnym można być i być trzeba. Tak silnym w oczach kolegów, braci. Tak mocnym i nieugiętym w oczach wrogów, wyznawców innego klubu, z którym ma się „kosę”. Więc może lepiej przeczekać te kilkadziesiąt minut, za symbole swojego klubu się chowając i wyjść w grupie swoich fanatycznych współwyznawców na plac pod klasztorem? Na plac, gdzie znowu w tłumie, anonimowym będąc, petardę dumnie rzucić można i się wydrzeć można też, z racą czerwoną jak krew, którą za swój klub każdy z nich gotów jest przelać. Za klub, ale czy za Polskę…? Za ten kraj, za który walczyli nasi dziadkowie. Ile Boga, honoru i ojczyzny jest w ich sercach? Bo wykrzyczeć hasła jest najprościej, ale żyć według nich do najprostszych zadań nie należy.
Huk wybuchającej kilka metrów od moich nóg petardy ogłusza mnie na moment. Dym palonych rac wypełnia moje płuca i wdziera się do oczu… Gdy odzyskuję słuch po chwili, słyszę tylko gromkie: „Bóg, honor, ojczyzna!!!” Gdzie ten Bóg, pytam, jaki to honor, ojczyzna…?
Gasną ostatnie race, cichną wybuchy. Dym już opadł na wilgotny, spowity mgłą wieczorną plac przed szczytem, odsłaniając jasnogórskie mury, które nie takie wybuchy słyszały. Gardła rozkrzyczane już siedzą wygodnie w autokarach, w drodze do swych domów, matek, żon, dzieci. Jutro do pracy, do zakładów, do firm. I tylko Czarna Madonna spokojnie spoglądająca, czeka na kolejną rzeszę kibiców… swoich kibiców wpatrzonych w nią, tylko w nią…