Co odróżnia generację wyżu demograficznego, która niedawno skończyła studia, od tej, która je właśnie zaczyna? Jakie czynniki nas kształtowały? Czy jesteśmy już dziećmi kapitalizmu, czy jeszcze PRL-u?
Przede wszystkim należałoby się zastanowić kim właściwie są ci „my”, Czy w ogóle są jacyś „my”? Trzeba doprecyzować co rozumiemy przez określenie generacja – czy pisanie o pokoleniu 25 – 30 latków w podobny sposób w jaki pisało się np. o pokoleniu „Kolumbów”, czy wchodzącym w dorosłe życie w wolnej Polsce „pokoleniu 89” ma w ogóle sens. Pokoleniu wyżu demograficznego zabrakło formacyjnych doświadczeń na miarę klęski II Rzeczpospolitej, Powstania Warszawskiego, roku 56, 68, czy karnawału pierwszej „Solidarności”. Oczywiście istnieje jednak pewna wspólnota doświadczeń, w większym czy mniejszym stopniu formacyjnych dla ludzi urodzonych na początku lat 80.
Należy sobie zdawać sprawę z uproszczeń w jakie wpadamy pisząc o „pokoleniu”. Mieszkańcy rozpadających się ruder w centrach dużych miast, dzieci na wsiach z ziemią 5/6 klasy, absolwenci szkół zasadniczych, wyśmialiby nasze dyskusje o „generacjach”, dylematy związane z kapitałem, własną tożsamością i podobne im dyrdymały. Kiedy rozważamy cechy pokolenia „Pękniętej generacji” powinniśmy pamiętać, że piszemy o ludziach, którzy przynajmniej mieli ambicje iść na studia, albo, co chyba jednak nieczęste, znaleźli niezłą pracę tuż po 18 roku życia. Prawdziwie wykluczeni powielają drogę donikąd ich rodziców, znajdując tylko to coraz to nowsze sposoby zagłuszania uczucia wewnętrznej pustki i frustracji.
PRL to styl życia
Do pokolenia „Pękniętej generacji” można z całą pewnością zaliczyć tych wszystkich, którzy mają – choćby szczątkową – pamięć o PRL-u i okrągłostołowym przełomie. musieli „patriotycznie” uchylać się od lekcji rosyjskiego, porównywać oficjalnej historii ze szkoły z tym co usłyszeli w domu, nie . Ich pamięć o PRL-u jest pamięcią właściwą dla kilkuletniego dziecka, a więc niepolityczną. Najstarsi z nich mogą jeszcze pamiętać dęte akademie „ku czci”, ale są to wspomnienia z pierwszych klas podstawówki, w których partia, PZPR, Jaruzel, Katyń nie odgrywają większej roli. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki górną granicę wieku można ustalić gdzieś w okolicach rocznika 1978-80. Siłą rzeczy nikt z tego pokolenia „nie załapał się” na transformację.
Dolną granicę jest łatwiej określić. Jeśli chodzi o wspomnienia z czasów socjalizmu, to mają ją jeszcze roczniki z połowy lat 80. Każdy dzieciak pamiętający przełom 89/90 roku musiał przeżywać nagłe zachłyśnięcie się nagłą dostępnością lalek Barbie, BMXów, kucyków Pony, transformersów, klocków Lego, zegarków Casio, czy soków owocowych. Musi pamiętać ile to reklam pojawiło się nagle przed dobranocką, ba, może nawet kojarzy, że nagle wszystko zaczęło się robić bardzo drogie, łącznie z „magicznym” dolarem (do dziś pamiętam nabożeństwo z jakim podchodziłem do dwudziestodolarówki otrzymanej na komunię).
Dzisiejsi nastolatkowie nie mają się co oburzać kiedy starsi o 5 lat zarzucają im, że nie wiedzą co to znaczy żyć w PRL-u. Nie chodzi o znajomość historycznych realiów, odróżnianie Kiszczaka od Jaruzelskiego. Z człowiekiem wiele się dzieje poza jego świadomością. Pewnie wielu z nas babcie, które przeżyły II wojnę światową napominały, żeby nie wyrzucać jedzenia, którego nikt już nie chciał, co nieraz mogło być irytujące. Teoretycznie możemy sobie wyobrazić czym była okupacja, ale najbujniejsza nawet wyobraźnia nie może się równać z przeżyciem – w tym wypadku głodu, podobnie ma się rzecz z wychowaniem w PRL-u.
Chyba każdy intuicyjnie odczuwa czym różniło się życie dziecka 10 i 20 lat temu. 20 lat temu bawiono się na podwórku, były tylko 2 kanały w telewizji, komputery należały do rzadkości. Dla tych, którzy nie wychodzili na dwór czekały gry planszowe i książki. Większe było poczucie bezpieczeństwa – takiego zwykłego, na ulicy i finansowego. Mało kto był wtedy bogaty, w sklepie do wyboru były 2 rodzaje sera – żółty i biały, brzoskwinie w syropie były synonimem luksusu. Szarość i monotonię świata ożywiały czasem zabawki z Zachodu, z innego zupełnie świata. Zdarzało się nawet, że przysłane z magicznej i niedostępnej Ameryki. Bohaterami zbiorowej świadomości był, najpierw Janek z „Czterech Pancernych”, potem Rambo i Maradona.
Pamięć o tym, że istnieje świat bez ceratowych pieluch, fajnych zabawek, a klocki Lego tatuś może przywieźć z zagranicy albo za bony kupić w Pewexie, niewątpliwie wyróżnia pokolenie 25+ od ich młodszego o kilka lat rodzeństwa. Pytanie, czy i jak wpływa na ich – na naszą świadomość i wybory życiowe. Sądzę, że po pierwsze, nauczyła nas szacunku do tego co mamy, co możemy kupić, teraz wreszcie za własne pieniądze. Po drugie, dziecięce wspomnienie socjalizmu skutecznie uodporniło moich rówieśników na bakcyla radykalnej „Nowej Lewicy”. Po trzecie, dzięki temu, że znamy świat – naszego dzieciństwa, naszych rodziców, świat inny od dzisiejszego – siermiężny, ale i spokojniejszy, może trochę inaczej podchodzimy do relacji z ludźmi, inaczej lubimy spędzać czas. Może częściej niż dzieci polskiego młodego kapitalizmu tęsknimy za prostym kempingiem nad jeziorem, z większym żalem patrzymy na półkę kurzących się książek, na które nie starcza nam czasu, rzadziej czujemy się komfortowo na clubbingach, gdzie coraz mniej możemy spotkać naszych rówieśników, a marzą się nam, „nocne Polaków rozmowy”.
Na ten schemat nakładają się oczywiście inne, komplikujące obraz. Przede wszystkim postęp techniczny – im dalej na prawo na osi PRL – kapitalizm tym więcej komputerów, kanałów w TV, pojawiają się komórki, internet. Skokowo, w ciągu dekady zmieniają się sposoby komunikacji, pracy, spędzania wolnego czasu.
Ogromnym przełomem było także nasze wejście do Unii Europejskiej i możliwość podjęcia legalnej pracy za granicą, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a także popularyzacja unijnego programu Socrates – Erasmus, ułatwiającego odbycie części studiów za granicą.
Tak rozdmuchiwana sprawa „Pokolenia JP II”, wydaje mi się mocno naciągana. Jan Paweł II był powszechnie szanowany, wzbudzał entuzjazm (bo żartował i kochał młodych), co ważne – był „od zawsze”, ale swoim nauczaniem wpływał tylko na pewną część młodzieży, angażującej się w ruch oazowy, czy pielgrzymki. Praktycznie cały naród, dzięki przekazowi medialnemu, mógł wspólnie przeżywać odchodzenie papieża, ale trudno tu wyróżniać jakieś pokolenia. Jeśli ktoś ogłaszał, że „nie płakał po papieżu”, była to kwestia indywidualnej wrażliwości.
Gimnazjalne zerwanie
Reforma edukacji przeprowadzona przez rząd Buzka stanowi być może najwyraźniejszą -instytucjonalną granicę międzypokoleniową wolnej Polski. Wprowadzając gimnazja i nową maturę zmieniła całkowicie charakter edukacji na wszystkich poziomach. Pierwsi gimnazjaliści urodzili się w roku 1986, czyli mają dziś 24 lata.
Ramy nauczania w starym systemie nakreślone może zbyt ambitnie, wymagające dużo nauki na pamięć, właściwie nie różniły się od tego czego wymagano od pokolenia naszych rodziców. Matura z polskiego, historii czy biologii polegała na napisaniu wielostronicowej rozprawki, która miała się nijak do testów, jakie każdy z nas musiał zdawać na egzaminie na studia, ale dawała znacznie większą swobodę i wymagała zupełnie innego podejścia nauczyciela niż obecnie, kiedy liczy się wyłącznie skuteczność, zgodność z „kluczem” odpowiedzi, a do tego na wszystko brakuje czasu (bo program wciąż jest obszerny, a jest rok mniej w liceum na jego przerobienie). Wcześniej nauka w szkole była bardziej erudycyjna, akademicka, dziś stopniowo zatraca te elementy przechodząc na pozycje pragmatycznego praktycyzmu. Zmieniły się też dość znacząco relacje uczniów z nauczycielami, ze względów na zmiany kulturowe, zaburzenia w tradycyjnej hierarchii, mniej jest dyscypliny i kindersztuby. 20-latkowie mogą sobie w szkole pozwolić na naturalny luz, który dla ich starszych kolegów byłby heroiczną walką z opresyjnym systemem.
Prawo pięści i kłów
Na moje pokolenie długi cień rzuca wyż demograficzny, wymuszający wieczną rywalizację – o liceum, studia, staż. Wciąż mówiło się o zagrożeniu jakie pojawi się na rynku pracy wraz z wejściem na niego naszej generacji wyżu demograficznego, a przecież i tak sytuacja była niewesoła. Nikt wtedy nie spodziewał się emigracji na taką skalę. Młodsze pokolenie tak ostrej konkurencji nie zna, jest ich zwyczajnie mniej – uczyli się w mniejszych szkołach, w mniej przeładowanych klasach, mniej ich było „na miejsce” na renomowanych kierunkach.
Podobnie rzecz się ma z pracą. Wprawdzie moja generacja miała szczęście zaczynać kariery w okresie dobrej koniunktury, ale przez całą szkołę wyższą i średnią powtarzano nam jak bardzo trzeba się starać, żeby nie wylądować potem na bezrobociu. Jak ważne jest umiejętne pisanie CV, szybkie podejmowanie zatrudnienia, staże, szkolenia i co tam jeszcze. Wychowaliśmy się w poczuciu zagrożenia niemal 20 % bezrobociem, które wśród świeżo upieczonych absolwentów było jeszcze wyższe. Wielu z nas spodziewało się, że wkrótce podzielimy ich los, staniemy w smutnej kolejce do pośredniaka. Rzeczywistość nie okazała się w końcu tak straszna, ale to doświadczenie młodości nauczyło, jak sądzę, moich rówieśników, pewnej skromności w marzeniach, realizmu, brania życia takiego jakim jest i nieoczekiwania od niego zbyt wiele oraz świadomości, że na wszystko trzeba sobie ciężko zapracować.
Ta ostrożność różni nas od młodszego pokolenia, które nie musi z rozpaczą śledzić doniesień o kolejnych rekordach bezrobocia, ogłoszeń, w których szuka się młodych, dobrze wykształconych z długim stażem pracy i 3 językami za pensję 1200 brutto. O nich pracodawcy będą się bić. I oni to wiedzą, albo przynajmniej przeczuwają i tego oczekują.
Dziś obowiązuje rynek pracownika, nie pracodawcy. Rosną nie tylko zarobki i poczucie bezpieczeństwa, ale też można sobie pozwolić na większą niezależność. Im trudniej o pracę, tym więcej konformizmu. Nie trzeba iść na każdy układ (bo kredyt, rodzina) kiedy wiadomo, że następną pracę znajdzie się w tydzień, a nie pół roku. Wielu z nas jest beneficjentami tej sytuacji, ale w pełni skorzystają z niej obecne nastolatki. Ich studia, szkoła średnia mogą być znacznie bardziej beztroskie niż nasze.
Moim zgorzkniałym rówieśnikom łatwo przez usta przechodzą zarzuty wobec tej młodszej „Generacji Luzu” – a że nic, tylko imprezuje – i to już w gimnazjum, że nic nie robi, że młodszy brat w domu przesiaduje przed komputerowymi strzelankami, a siostra plotkuje z koleżankami o kosmetykach. Podsumowując – „oni są z innej planety”. Nie są to obserwacje zupełnie bezpodstawne, ale czy oceniając nasze młodsze rodzeństwo, następne roczniki na studiach nie jesteśmy dla nich zbyt surowi i zbyt dla siebie pobłażliwi? Czy nie pamiętamy wyczynianych przez nas głupot, dziś będącymi pięknymi wspomnieniami i przyczynkami do mołojeckiej sławy? Czy kiedy czepiamy się nastolatków, że nic nie czytają, nie pamiętamy ile sami zarwaliśmy nocy nad nową grą komputerową? I to w wieku kiedy wcale nie uważaliśmy się już za smarkaterię. Teraz jesteśmy tacy mądrzy, ile to my nie czytaliśmy w podstawówce i jak to się kreatywnie bawiliśmy jako dzieci, ale gdybyśmy wtedy mieli taką gamę rozrywek – od centrów handlowych, przez internet, hiperrealistyczne gry, te wszystkie cyfry i satelity, to czy chciałoby się nam jeszcze wysilać wyobraźnię i świadomie z tego wszystkiego rezygnować na rzecz książki, ganianego, czy gry w gumę? Nas ten skok technologiczny zastał już w dużym stopniu ukształtowanymi. Pod tym względem nastolatki mają zdecydowanie ciężej. Świat w ciągu dekady zrobił ogromny postęp w wynalezieniu nowych wymyślnych sposobów zabijania czasu. Tak wymyślnych, że właściwie szkoda go na cokolwiek innego przeznaczać.
Nieznośna lekkość bytu
Kiedy próbuję pisać z perspektywy kilku lat przewagi o moich młodszych kolegach i koleżankach do głowy przychodzą mi takie określenia – luz, optymizm, zabawa. Mam wrażenie, że nastolatki czują się w otaczającym nas świecie dalece bardziej komfortowo – to jest ich świat, nie znają innego. Jest w nich mniej wątpliwości, poczucia winy i rozdarcia. Jesteśmy już jako kraj na stale zakotwiczeni w Unii Europejskiej, uczy się u nas języków obcych często już od 1 klasy, albo nawet przedszkola. Internet i komórki stanowią element życia codziennego, nastolatki się na nich praktycznie wychowały. Od dziecka wyjeżdża się zagranicę. Co najważniejsze, życie wymaga mniej wysiłku, jest łatwiejsze, nie trzeba się tak starać. Można poświęcać się rozrywce. W gruncie rzeczy zaczynamy wreszcie doganiać Zachód – także pod względem negatywów.
Być może jedynym prawdziwym przeżyciem zbiorowym danym mojemu pokoleniu jest praca na emigracji, najczęściej dość prosta, by nie rzecz prostacka i najczęściej na Wyspach, przynajmniej przez jedne wakacje, ale często dłużej. Wiemy jak wygląda wygodne życie na Zachodzie i żałujemy, że u nas tak nie jest i jeszcze długo nie będzie. Za to chyba każdy kto wrócił z pracy z Wielkiej Brytanii do Polski przyjeżdża – nawet jeśli w poczuciu zbiorowej przegranej (bogaty, rozwinięty kraj, nawet kelnerka zarabia tyle, że jej na wszystko starcza), to indywidualnego tryumfu – jacy oni są głupi, non-stop chleją i do tego nie wiedzą gdzie leży Ukraina, albo kto napisał „Fausta”.
Wygoda skłania do pobłażania sobie. Kiedy nie ma motywacji do samorozwoju, bo i tak po szkole czy studiach można łatwo się ustawić, naukę zastępuje ciągła rozrywka – im mniej wymagająca tym lepsza, zawężają się horyzonty, ambicje ograniczają się do kupienia lepszego zestawu kina domowego, czy modniejszego ciucha. Egzotyczne wycieczki świadczą już o pewnej potrzebie poznawania świata.
To jest model do którego zmierzamy. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Nasze nastolatki idą tu w awangardzie. I, co najgorsze, nie widać jak na razie alternatywy – nigdzie na świecie, bo nie są nią prostackie lewackie akcje zwrócone przeciw kapitalizmowi czy USA. Są dość banalnym i pewnie skutecznym sposobem wyżycia nagromadzonych emocji, nadania życiu jakiegoś sensu, ale Historia skutecznie odesłała socjalistyczne mrzonki do lamusa i żadne efektowne opakowanie a la Žizek, Badiou czy „Krytyka Polityczna” tego nie zmieni. Z drugiej strony nie widać też jakiejś gwałtownej rekonkwisty Kościoła, na co liczyło wielu katolickich integrystów.
Każde kolejne pokolenie po roku 89 oddala nas od tradycyjnych polskich problemów, prawie nikt nie ma już ambicji przejęcia spuścizny polskiej inteligencji. Ba, dla wielu mieszkanie w Polsce, bycie Polakiem jest li tylko mało szczęśliwym zrządzeniem losu. Dziś, kiedy stać nas na zaspokojenie nie tylko podstawowych potrzeb stajemy wobec pytań. Pytań dla Polaków dość nowych. Już nie – jak się bić, ale – jak żyć? Nasze pokolenie nie zachłystuje się samym faktem posiadania – tym, że żyjemy wreszcie w normalnym kraju, z normalnym rynkiem, ani nie przeżywamy tak bolesnej dewaluacji własnej wartości jak ci, co dorosłymi wchodzili w transformację. Stajemy przed pytaniami, które już od lat rozbrzmiewały na Zachodzie, a nam – zniewolonym – wydawały się tylko fanaberiami żyjących w dostatku.
Co to znaczy być prawdziwym człowiekiem? Jak żyć dobrze? Czy liczy się coś jeszcze oprócz kariery, łatwej rozrywki i hedonizmu? Czy wartość człowieka współczesnego jest pochodną ilości skonsumowanych przez niego dóbr i posiadanych pieniędzy? Jeśli tak, byłby to smutny pozagrobowy triumf marksistowskiego materializmu.
Co było nie wróci i szaty rozdzierać by próżno, Cóż każda epoka ma własny porządek i ład. A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin, Tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł. Dziś już nie musimy piechotą się wlec na spotkanie I tyle już aut, i rakiety unoszą nas w dal. A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie I nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal. (…)
„A przecież mi żal”, śpiewał Bułat Okudżawa i faktycznie żal, nie do końca wiadomo czego. Tak jakby brakuje trochę punktu zaczepienia w tym nowym/starym świecie. Więcej przeczuwamy niż wiemy na pewno, nawet o sobie samych, o naszych aspiracjach. Nie byliśmy całe życie tak wyposzczeni, żeby rzucać się tylko na sklepy i kupować, kupować, aż mieszkanie utonie w modnych ciuchach i sprzęcie. Ale nie ruszają nas też patriotyczne frazesy, styropian. To już wszystko było i się rozmieniło na drobne, jak to w Polsce. To już historia. Ale jak nie to, to co? Kościoły przecież niewielu przynoszą spokój ducha. I nie na długo.
Zachód buntował się niegdyś przeciw kapitalizmowi i mieszczańskiej moralności, my, młodzi Polacy, wchodzimy trochę niepewnym krokiem na europejską arenę, gdzie te spory są dawno wygasłe, wszystkie akty sztuki odegrane, ideologie porzucone. Trudno dziś też o bunt – bo przeciw czemu, Radiu Maryja? Trochę niespodziewanie, trochę niezamierzenie, staliśmy się duchowymi Europejczykami, z całym bagażem zmagań jednostki ze społeczeństwem i z samą sobą. Nie rządzą już nami trumny Dmowskiego i Piłsudskiego, tragiczne wybory Traugutta czy Wielopolskiego. Duchowymi dziećmi Gombrowicza jesteśmy raczej niż Sienkiewicza. Wiosną nie Polskę widzimy, ale wiosnę.
Ach, chciałoby się, tak – do ludzi, tak – z przyjaciółmi. Tak, żyć po prostu, tak normalnie. Po coś. Żeby się jakoś urządzić, żeby dobrze wybrać. Żeby to było to, żeby się udało. Właśnie z nim, właśnie z nią.
Jesteśmy rozdarci. Jesteśmy pomiędzy. Nowym i starym. Żyjemy na własny rachunek. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
?