Podwójne veto wywołało szereg politycznych komentarzy o bardziej lub mniej racjonalnych podstawach. Mówi się o nowej „wojnie na górze” i o demonstracji niezależności prezydenta. Bardziej daleko idące wnioski mówią o scenariuszu przedterminowych wyborów. Pojawiają się także „radosne” hipotezy zakładające, że veto jest grą prezydenta od samego początku umówioną z Jarosławem Kaczyńskim, która ma stworzyć złudzenie niezależności Andrzeja Dudy.
Rzeczywiście, skala konsekwencji prezydenckiej decyzji jest bardzo duża. Postanowiłem zebrać najważniejsze i najbardziej racjonalne, moim zdaniem, wnioski.
1. Demokracja przetrwa
Trzeba w tym miejscu jasno podkreślić, że wejście w życie trzech ustaw przyjętych przez parlament, zwane przez PiS „reformą sądów”, oznaczało w praktyce zawłaszczenie ich przez rządzącą partię. Okrzyki opozycji i protestujących na ulicach o zagrożeniu demokracji nie były więc wyssane z palca. Scenariusz wejścia takiego prawa w życie oznaczał pełne przejęcie przez partię Jarosława Kaczyńskiego jednego z dwóch ostatnich (obok samorządów) niezależnych dotąd segmentów rządów, jakimi są organy sądownicze. Doprowadziłoby to do likwidacji trójpodziału władzy, który jest fundamentem demokratycznego państwa prawa. Polska stałaby się krajem semiautorytarnym z właściwie nieograniczonymi wpływami Jarosława Kaczyńskiego i jego partii. Walka o sądy, była więc walką o prawa polityczne, obywatelskie i osobiste każdego Polaka (także tych, którzy popierają PiS), jakie są gwarantowane i strzeżone przez niezależność „trzeciej władzy”, a które w realiach postępującej dyktatury stałyby się fikcją. W tym kontekście veto Andrzeja Dudy oznacza, że szturm na demokrację, który Prawo i Sprawiedliwość zaczęło w 2015 roku, ulegnie zahamowaniu. Oczywiście, otwarta pozostaje kwestia na jak długo i w jakim stopniu. Jednak teraz dążenie Jarosława Kaczyńskiego do absolutnej władzy będzie znacznie utrudnione.
2. Protest ma sens!
Bez wątpienia poważną rolę w wydarzeniach ostatnich dni odegrały masowe protesty przeciwników rządzących, które miały miejsce nie tylko w wielkich miastach, ale także w mniejszych ośrodkach, nawet tam, gdzie PiS cieszy się wysokim poparciem społecznym. Uproszczeniem jest twierdzić, że radykalizujący się z biegiem czasu demonstranci zatrzymali ustawy o sądach i związany tym skok na demokrację. Jednak wbrew oficjalnej propagandzie Prawa i Sprawiedliwości wrażenie społecznego oporu musiało wpłynąć nawet na najbardziej zatwardziałych polityków obozu rządzącego. Z pewnością również prezydentowi trudno było przejść obojętnie wobec największych od upadku komunizmu demonstracji społecznych, co wyjaśnia słowa Dudy o potrzebie jedności między państwem, a społeczeństwem. Najważniejszym, co pozostanie po ostatnich dniach, jest jednak wpływ tych wydarzeń na stan świadomości samych protestujących. Ludzie ci, podobnie jak popierający ich niedowiarkowie przed telewizorami, 24 lipca 2017 roku uwierzyli, że protest ma sens, a obywatele odpowiednią organizacją i oporem są w stanie zatrzymać poczynania nawet najbardziej zdeterminowanej władzy. Z drugiej strony załamały się tezy polityków i obserwatorów zakładające, że Polaków nie interesuje demokracja, państwo prawa i meandry ustrojowe ich kraju.
3. Pękniecie obozu władzy
Na płaszczyźnie bieżącej polityki zauważalne jest pęknięcie na linii prezydent – jego polityczne zaplecze. Liderzy Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawili suchej nitki na głowie państwa. Pojawiły się nawet sugestie przedstawiające go jako zwolennika „histerycznie broniącego się układu”, który miał „wymięknąć w decydującym momencie”. Abstrahując już od absurdalności stawiania tego rodzaju zarzutów prezydentowi, który do tej pory sprowadzał swoją rolę do poziomu notariusza obecnej ekipy, wskazuje to na głęboki szok w obozie rządzącym. Jednocześnie światło dzienne ujrzały podziały polityczne i personalne w jawiącym się dotąd jako monolit Prawie i Sprawiedliwości. Istnieją zasadniczo dwie główne szkoły rozwiązywania tego rodzaju konfliktów we własnym obozie. Pierwsza, w której najwybitniejszym specjalistą polskiej polityki był Donald Tusk, a obecnie celuje w niej Grzegorz Schetyna, zakłada wyciszenie i rozwiązywanie problemów w kuluarach, bez spektakularnych ruchów. Sposób taki wiąże się nieraz z brutalnym niszczeniem karier politycznych wewnętrznych przeciwników, ale postronnych obserwatorów i konkurentów skazuje na poruszanie się w meandrach plotek i domysłów. Drugi zakłada walną, zdecydowaną konfrontację obliczoną na natychmiastowe zniszczenie rywala. Komentarze polityków PiS, a także orędzie szefowej rządu pozornie skorelowane z podobnym przemówieniem głowy państwa wskazują, iż Jarosław Kaczyński wybrał drugą metodę. Andrzej Duda być może zostanie więc wkrótce postawiony w sytuacji, gdy będzie musiał przyjąć bezwzględne starcie, niezależnie czy takie są obecnie jego intencje. Prognozuję, że kryzys polityczny wokół sądów w tej sytuacji nie wygaśnie, tylko wejdzie w nową fazę. Kolejną w polskiej najnowszej historii „wojnę na górze”.
4. Możliwe przyspieszone wybory
W starciu tym Andrzej Duda posiada kilka ważnych atutów. Przede wszystkim większość parlamentarna posiadana przez PiS jest znacznie mniej stabilna, niż się powszechnie uważa. Rządząca partia posiada 234 posłów, do tego liczyć może na stałe wsparcie koła Wolnych i Solidarnych (3 mandaty). Z tego trójka posłów PiS, w tym Łukasz Rzepecki, który sprzeciwił się nowemu podatkowi paliwowemu, nie wzięła udziału w głosowaniu nad kontrowersyjnymi ustawami. Sam Rzepecki publicznie wyraził poparcie dla prezydenckiego veta. Jego zdanie podziela Polska Razem Jarosława Gowina i z pewnością jakaś część posłów PiS, która głosowała za ustawami ze strachu przed gniewem lidera partii. Zbierając wokół siebie tych ludzi Andrzej Duda może zbudować nawet samodzielny klub parlamentarny. Przy jednoznacznym sprzeciwie Kukiza (którego ruch uważany jest za potencjalne zaplecze PiS) wobec możliwości odrzucenia veta, przy pojawiających się doniesieniach o politycznym układzie właśnie tego polityka z prezydentem, realizacja takiego scenariusza oznaczałaby utratę przez PiS większości w Sejmie. Zakładam, że obecny plan prezydenta nie przewiduje takiego ruchu. Jednak, jak wspomniałem, gdy prezes rządzącej partii postawi go pod ścianą, nie będzie miał innego wyboru. Sytuację komplikuje jeszcze fakt, iż w obecnym układzie parlamentarnych sił nie ma możliwości zbudowania innej, alternatywnej wobec PiS większości. Wobec tego za prawdopodobny uważam scenariusz przedterminowych wyborów parlamentarnych. Sądzę, że rozwój sporu na szczytach władzy będzie prowadził do załamania rządzącej większości, samorozwiązania Sejmu i nowej elekcji. Jej termin zależy, w mojej ocenie, od gwałtowności zwalczania Dudy przez Kaczyńskiego. Przy najbardziej radykalnej akcji do przesilenia dojdzie po wakacjach, w wariancie bardziej umiarkowanym pod koniec tego roku lub na początku przyszłego, na tle ustawy budżetowej, prawdopodobnie z próbą podniesienia podatków w tle. Jeśli moja hipoteza się potwierdzi, najpóźniej jesienią 2018 roku dojdzie do nowych wyborów w atmosferze silnej mobilizacji elektoratów, a co za tym idzie, przy dużej (jak na polskie realia) frekwencji. W rezultacie w ciągu kilkunastu nadchodzących miesięcy może dojść do znacznego przetasowania na politycznej scenie. Tlący się konflikt spowoduje, że kierunek tych zmian prawdopodobnie nie będzie pokrywał się oczekiwaniami Jarosława Kaczyńskiego i jego otoczenia.
5. „Wilkes and liberty!” po polsku
W 1763 roku, John Wilkes, polityk opozycyjnej partii wigów (pionierów liberalizmu), opublikował artykuł krytykujący politykę zagraniczną rządu Wielkiej Brytanii. Wkrótce został zatrzymany przez władze pod zarzutem działalności antypaństwowej. Proces polityczny, dzięki charyzmie Wilkesa i wstawiennictwu jego stronników szybko zamienił się w społeczny bunt przeciwko podstawom oligarchicznego systemu politycznego hamującego narodziny brytyjskiej demokracji. Masowe protesty wykluczonych z praw publicznych grup społecznych, zwoływane pod hasłem „Wilkes and liberty!” („Wilkes i wolność!”) zamieniły się w ruch postulujący ustrojowe przemiany. Konflikt tlił się przez kilkanaście lat. Kilkadziesiąt osób odniosło obrażenia w ulicznych zamieszkach, a sam Wilkes na jakiś czas musiał opuścić kraj. Po powrocie uwięziono go, co znów wywołało falę protestów. Ostatecznie polityk odzyskał wolność. W 1774 roku przy ogłuszającym aplauzie zasiadł w Izbie Gmin. Reformy polityczne demokratyzujące kraj dopiero miały nadejść, ale „sprawa Wilkesa” scementowała prawo do swobodnej krytyki rządzących polityków i położyła podwaliny pod niezależność brytyjskiego sądownictwa. Dostrzegam w tym miejscu analogię z ostatnimi wydarzeniami w naszym kraju. Na szczęście nie były one tak dramatyczne, a opór społeczny zwrócony był przeciw ograniczaniu demokracji. Kontekst historyczny jest więc znacząco inny, ale waga wydarzeń i najpoważniejsze konsekwencje podobne. Uważam, że klęska (nawet jeśli nie ostateczna) dążenia PiS do zniesienia trójpodziały władzy, może stać się dla polskiej demokracji tym, czym „sprawa Wilkesa” w Zjednoczonym Królestwie. Po niej wolność sprzeciwu wobec władzy, niezależność sądów i znaczenie rozdziału rządów będą jeśli nie oczywiste, to niepodważalne. Znacznie trudniejsze do lekceważenia i tym samym łatwiejsze do obrony. Determinacja polskich obywateli, opozycji, środowisk prawniczych, organizacji pozarządowych i – nie deprecjonujmy tego faktu – prezydenta Andrzeja Dudy może sprawić, że nie tylko dla Kaczyńskiego, ale też dla jego następców koszt polityczny próby nielegalnej zmiany ustroju będzie nie do przyjęcia.
W mojej ocenie jest to najbardziej optymistyczny wniosek płynący z ostatnich gorących dni.