I nie mówię tutaj o kolejnych negatywnych recenzjach ostatnich książek Adama Zagajewskiego, Jacka Podsiadły, Marcina Barana czy Tadeusza Dąbrowskiego, środkowych Marcina Świetlickiego czy odsądzaniu od czci i wiary „hamulcowych polskiej poezji” – Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza czy Wisławy Szymborskiej na rzecz np. bardzo przereklamowanej i z uporem maniaka lansowanej Krystyny Miłobędzkiej czy reanimowanego trupa Adama Ważyka. To nagminne praktyki: kilku autorów wypada krytykować, bo się w nieuzasadniony sposób wywyższają, kilku następnych skończyło się (cytując jednego z nich, spuchło i osiwiało), kilku kolejnych zwyczajnie podpadło różnym środowiskom, więc z dnia na dzień ich wiersze przeterminowały się i zostały usunięte z koleżeńskiego obiegu.
Tymczasem młodzi krytycy próbując zapełnić powstałą lukę budową nowych hierarchii w pokoleniu, krążą tak naprawdę wokół (znowu) kilku nazwisk, najczęściej na siłę szukając polityczności w wierszach autorów silnie lewoskrętnych. Odmieniają Szczepana Kopyta i Konrada Górę przez wszystkie przypadki politycznej niepoprawności i widzą w nich jedynych słusznych buntowników. Czasami jeszcze obok wymieniają śp. Tomasza Pułkę, ewentualnie podpierają się barbarzyńskim klasycystą Kamilem Brewińskim, również ich usilnie upolityczniając. A więc nie dosyć, że przesadzają, nobilitując za wszelką cenę garstkę reprezentantów pokolenia na dorobku, to jeszcze – o zgrozo – działają stadnie. Jakby wystarczyło jedno hasło „mamy papieża” i pod balkonem (balkonikiem?) zaroiło się od gapiów z klapkami na oczach (po prawej stronie oczywiście).
(Tymczasem obaj podniesieni autorzy, niezależnie od głoszonych przez siebie poglądów, całkiem nieźle radzą sobie na złym wolnym rynku. Ale to już temat do rozwinięcia w osobnym szkicu, rozprawiającym się z odwiecznym problemem młodego ideowca – gwoli sprawiedliwości – po obu stronach barykady: jak żyć i tworzyć i za czyje pieniądze?).
Nie mówię tutaj o prawoskrętnym „Toposie”, ponieważ nie traktuję poważnie pisma, które na taką skalę jest samowystarczalne krytycznie i artystycznie. Równie dobrze pewni autorzy mogliby sobie sami pisać recenzje i efekt byłby podobny. Zresztą dlaczego mieliby tego nie robić? W kontekście koleżeńskich przysług i wzajemnego dupowłastwa nie takie praktyki mają miejsce przy stole i pod stołem. I to w – wydawałoby się – bardziej profesjonalnych i poważniejszych redakcjach.
Kacper Bartczak (w rozmowie telefonicznej, więc źródeł szukajcie w Playu) zwrócił uwagę na podstawowy brak polskiego obiegu krytycznoliterackiego: nie ma konstruktywnej i wielopoziomowej krytyki negatywnej, podanej w taki sposób, by zachęcała do polemik, pozwalała „pięknie się nie zgadzać”. Tymczasem w USA podobne dyskusje są na porządku dziennym: krytyk A atakuje książkę X, skrupulatnie, ale i brawurowo uzasadniając i argumentując swoje stanowisko, krytyk B ripostuje, odnosząc się do opinii A jeszcze bardziej szczegółowo, wytykając błędy i wypaczenia, krytyk C natomiast wyciąga wspólny mianownik z wystąpień A i B, oba odsądzając od czci i wiary; oczywiście – na podstawie wywodu przyczynowo-skutkowego, przy wykorzystaniu bogatego i trafnie dobranego aparatu krytycznego. I toczy się dyskusja, nie tylko – życie literackie (w znaczeniu towarzyskim), w Polsce nagminnie mylone (a raczej więcej: utożsamiane) z obiegiem krytycznoliterackim.
Co znamienne, w prywatnych rozmowach wielu krytyków poddaje w wątpliwość tę czy inną książkę poetycką, literacką hierarchię, atakuje pewne bastiony i środowiska, ba, podkreślając swoją niezawisłość i niezależność. Ale jak przychodzi co do czego – w tekstach krytycznoliterackich wraca płytko i wdupowłaszczo rozumiana środowiskowa lojalność i poprawność polityczna: ewentualnie pojawi się jakieś mniej pewne zdanie albo szczypta ironii w jednym z akapitów, w miejscu mało rzucającym się w oczy.
Co jeszcze bardziej znamienne, w publicznych rozmowach również. Ale potem dochodzi do takich sytuacji, jak niedawno w Łodzi, kiedy jeden z krytyków, po nazwaniu nowej powieści jednej ze współczesnych polskich pisarek-laureatek „słabą”, poprosił, żeby to sformułowanie „zostało między nami”, ponieważ wspomniana prozaiczka „może się na niego obrazić, a tego by nie chciał”. Z grzeczności pominąłem nazwisko, żeby nie kompromitować delikwenta na oczach milionów internautów. Chociaż co mi tam. Pisarka nazywa się Joanna Bator, krytyk Michał Nogaś. Kurtyna opada, czerwona ze wstydu.
Swego czasu Biuro Literackie zaproponowało serię wydawniczą „Polska poezja od nowa”, prezentującą mniej lub bardziej zapomnianych klasyków (lub właśnie poetów, którzy na takie miano mogliby zasługiwać) w niekonwencjonalnych wyborach autorów związanych z wrocławską oficyną. Pozwalam sobie wykorzystać ten tytuł w dobrej wierze, by z tego miejsca zaapelować: Szanowni krytycy, skończcie z koniunkturalizmem. Tylko jeszcze nie wiem, jak mam was zachęcić do działania. Przecież nie pisząc „zacznijcie pracować” czy „zacznijcie zapierdalać”.
Tym bardziej że już pojawiły się głosy w sieci, że nie ma o co kruszyć kopii, że to dawno opuszczone mrowisko, bo nikomu się nie chce, więc kijem ryje się co najwyżej w kupce ziemi (na moją uwagę o tym, że mrowisko nie jest opuszczone, tylko mrówki nie mają jaj, czyhała cięta riposta: jaja do niczego nie muszą być potrzebne, bo z wiekiem przychodzi konstatacja, że to tylko testosteron). Ale w ten sposób można zamknąć każdą dyskusję, która ma sprowokować do choćby podstawowych zmian. Na razie choćby i skutków, to jest charakteru samych tekstów krytycznych. Do ruszenia z posad przyczyn – mentalności umocowanych wygodnie kolesiowskich wyroczni – będę musiał zatrudnić psychologa behawioralnego, psychiatrę, któremu zbyt długa praktyka zawodowa zmieniła osobowość, pracownika zoo, specjalistę od betonu, hipnotyzera, szamana, egzorcystę i wróża Zefira z Ezo TV. Obawiam się, że w tym kontekście najbardziej trafne byłyby słowa księdza Lemańskiego dotyczące polskich biskupów i momentu, kiedy Kościół katolicki będzie mógł się zreformować.
OK, mamy sformułowane żądania, teraz przydałoby się przemyśleć, w jaki sposób mogą być satysfakcjonująco spełnione. Jednym problemem jest brak recenzji negatywnych, drugim bezkrytyczne podejście do niektórych pisarzy. Wyciągnąłem wspólny mianownik i nauczony środowiskowym zamiłowaniem do korzystania z gotowców, pozwalam sobie (i innym) narzucić tutaj układ dominujący – uległy, czyli od razu zaproponować przykładowe zagadnienia do omówienia. Sam, po raz kolejny hipokrytycznie, zobowiążę się wziąć udział w tym pospolitym ruszeniu, a nawet więcej: wziąć na warsztat jakąś bałwochwalczo cenioną ikonę.
Podaję, niealfabetycznie, pomysły do rozważenia:
– „Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”, czyli o braku kontroli i nadmiernej dowolności w twórczości Andrzeja Sosnowskiego.
– „Czuję się, jakby mi ktoś nasrał do pizdy”, czyli trudny feminizm na przykładzie wierszy Justyny Bargielskiej.
– Kryzys wiersza współczesnego na przykładzie późnej twórczości Marcina Sendeckiego;
– Spychanie na margines wiersza poprzez wycięcie z niego wszelkich objawów sensu na podstawie późnej twórczości Darka Foksa.
– Antyekologiczne podejście do papieru na przykładzie graficznych wierszy Krystyny Miłobędzkiej.
– Rozmienianie się na drobne z książki na książkę, czyli rzecz o ostatnich wierszach Tadeusza Różewicza i Bohdana Zadury
– Banał mówi do banału, czyli o powierzchownej polifoniczności na przykładzie twórczości Adama Wiedemanna.
– Kiedy akademik i tłumacz na siłę pisze wiersze, czyli studium przypadku nadmiernej wszechstronności (i tutaj proszę sobie wpisać wybranego autora, niekoniecznie w duchu Franaszkowego dyskursu o myśliwych i drwalach).
I tak dalej. Propozycje następnych tematów proszę wklejać w komentarzach, tudzież – w przypadku bardziej intymnych – korzystając z mojego służbowo-prywatnego mejla.
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to jedynie przykłady, niezależnie od mojego podejścia do twórczości wyżej wymienionych poetów. Choć – oczywiście – w kilku miejscach jest coś na rzeczy, nie mogę się przecież aż tak asekurować. Oczywiście rozumiem, że aby się przełamać, dobrze zacząć od rozprawienia się z twórczością mniejszego kalibru, ale skoro już rozmawiam z tak wąską grupą (liczącą maksymalnie kilkadziesiąt osób), niech zadanie od razu będzie elitarnie skomplikowane. Niech runą mury, katedry i wielkie nieba. Niech coś się urodzi nowego. A jeśli nawet nie, to zdecydowanie lepszy jest twórczy bałagan od narzuconego i uwsteczniającego porządku elit, który ogranicza myślenie i pozwala pisać wygodne recenzje w wygodnych krytycznoliterackich kreacjach i pantoflach.
Schodząc z piedestałów, ale zakładając stare glany, żeby w razie czego odkopnąć lecące od strony winnych (i podanych jako przykłady pisarzy) kamienie, zapraszam do wspólnej lawiny.
