4.
Co mnie jeszcze drażni? Jednoznaczne i (znowu) zerojedynkowe podejście do Fransa Timmermansa i jego „krucjaty”. Sprawa wydaje się z pozoru oczywista. Jedna połówka nieudanego związku wszystkich Polaków poprosiła szanownego pana urzędnika o interwencję w kraju w dobrej wierze, gdyż według niej łamane jest w Polsce prawo, ba, z tego, ale też i wielu innych powodów zagrożona jest demokracja. Druga połówka tej coraz trudniejszej relacji postanowiła, w dobrej wierze, bronić kraju przed ingerencjami i interwencjami zewnętrznymi, choćby na poziomie zwykłej dyplomacji, gdyż tak to drzewiej bywało, że takie akcje nie kończyły się dla Polski dobrze (trauma polskości swoją drogą, jeszcze do niej wrócę). Kwestie słuszności obu stanowisk nie są nawet w tym kontekście istotne. Paradoksalnie, intencje mogłyby być w obu przypadkach prawe. Przypadki?
Oczywiście, można mniemać, a nawet podejrzewać, że Frans T., z racji bliskości światopoglądowej i szacunku dla stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej, w jakiś sposób może się przychylać do tej wersji historii polskiego pęknięcia i jego konsekwencji, jaka jest bliższa obozowi politycznemu sympatyzującemu z Donaldem T. Niemniej nic nikogo nie upoważnia do namaszczania go albo jako obrońcy polskiej demokracji, albo obcego elementu w układzie, który chce obalić niewygodny z punktu widzenia Brukseli rząd. Polityka, zwłaszcza unijna, to często kalkulacje i puste dywagacje, jednak z góry nie odmawiajmy jej uczestnikom zdrowego rozsądku i choćby krztyny troski o coś, co się dumnie i szumnie nazywa losem Europy. Nawet w kontekście czysto retorycznym.
Zwłaszcza że w grę wchodzi ekonomia, a Polska dysponuje naprawdę chłonnymi i rozwojowymi rynkami, które bardzo ostrożnie i umiarkowanie reagują na różnego rodzaju, mniej lub bardziej papierowe i życzeniowe, kryzysy polityczne i inne zawirowania związane z władzą centralną bądź lokalną. Kapitał Unii Europejskiej, mówiąc brutalnie, tych rynków potrzebuje. Jakiekolwiek sankcje zwyczajnie nikomu się nie opłacają. Abstrahując od innych, poważniejszych dla wspólnoty problemów migracyjnych i terrorystycznych.
Takie uproszczenie jest akuratne jako punkt wyjścia do dalszych rozważań, uwzględniających różnego rodzaju grupy interesów i nacisku. Osobiście wolę jednak osiągać inne pułapy nudy i mniej opresyjne wersje teorii spiskowych.
5.
O poprawności politycznej i jej zgubnym wpływie na indywidualne i nieobciążone ideologicznie i rewolucyjnie myślenie wspominam dość często. Bezskutecznie. Nie będę się rozdrabniał i wymieniał wszystkich absurdów, jakim ona patronuje. Skupię się na priorytetach, czyli parytetach. Ich widmo od jakiegoś czasu krąży nad Europą. Powoli dociera do Polski. Nie, nie, nie wyborczo – choć w przypadku list kandydatów na wszelakie stanowiska parytety dałyby się sensownie zastosować w praktyce. Dociera literacko. Póki co – nie w formie narzuconych kwot i kworów, ale krzykliwie intencjonalnie. No, jak zwykle podchodzę do tematu od dupy strony. Albo się boję i dlatego asekuruję. Tak mam. Ale przecież odkąd użyłem określenia „trzeźwy szowinizm” w recenzji książki poetyckiej, i tak zostałem zaszufladkowany jako samiec cierpiący na zespół ciężkiego i wstecznego patriarchatu. Więc co mogę mieć na swoje usprawiedliwienie? Pozostaje mi dalsza reprodukcja dziewiętnastowiecznych wzorców i modeli oraz ponadczasowych kompleksów.
Ale do meritum w powadze. Teza: W poezji jest mało kobiet. Zdecydowanie za mało. Procentowo to jakieś 20–25 procent ogółu zajmującego się pisaniem wierszy (dane podaję intuicyjnie). Oczywiście, uściślając, mówimy o wydawanych książkach, wręczanych nagrodach, składzie kapituł i redakcji wydawnictw i czasopism. Taki jest stan wyjściowy, niezależnie od kolejnych fal feminizmów, emancypacji, czarnych protestów i Polek Walczących.
I z mojej strony pełna zgoda i pełne ubolewanie. Tylko jak na to wpłynąć?
Wprowadzając parytet w kapitułach nagród i różnego rodzaju redakcjach? Tylko jak wtedy zmusić do honorowania kobiet pierwszych i wydawania ich oraz publikowania drugich? Nawet patrząc bardzo anachronicznie, jeśli literaturoznawczo niemalże do cna skompromitowana kategoria płci miałaby jakieś znaczenie dla profesjonalnych czytelników i selekcjonerów, a więc kobietom lepiej czytałoby się wiersze kobiet, a mężczyznom mężczyzn, to przecież nie istnieje imperatyw, który sprawiłby, że nagle wybory jurorskie czy redakcyjne będą w jakiś sposób zgodne z płcią wybierającego. Tym bardziej że kategoria płci naprawdę straciła znaczenie, i nie chodzi tu tylko o seksistowski dowcip, powtarzany tu i ówdzie w środowisku, że Marta Podgórnik jest najlepszą polską poetką, ponieważ pisze jak facet. Zresztą i tak się zdarzało, że jury złożone z prawie samych kobiet wybierało samych mężczyzn (dużo rzadziej zdarzała się też sytuacja odwrotna). Nie ma i nie będzie tutaj reguły. Jeszcze mniej postępowo przedstawia się sytuacja wydawnicza. O ile w przypadku czasopism można na nią wpłynąć – osobiście zapraszam poetki do danych numerów „Arterii” przy pomocy różnego rodzaju mediów i komunikatorów (to chyba nie jest molestowanie?) – o tyle w kontekście książek decyduje zwyczajnie liczba propozycji. Nie wartościując, co się nadaje do publikacji, a co nie – przeważająca większość zgłoszeń napływa od mężczyzn.
Wprowadzając parytet przy zapraszaniu na wydarzenia literackie typu spotkania i festiwale? To łatwiejsze i mniej kolizyjne z rzeczywistością. Tylko – analogicznie do poprzedniego akapitu – w grę najczęściej wchodzą promocje nowości wydawniczych. Oczywiście, można zorganizować różnego rodzaju panele, spotkania tematyczne i jubileuszowe, ale biorąc pod uwagę materiał, jakim można dysponować, przeważnie dotyczy on w większym stopniu mężczyzn. Koło się zamyka.
Parytetu przy ustalaniu werdyktów jurorskich w ogóle nie biorę pod uwagę. To jednak mogłoby prowadzić to absurdów, stawiających na wszystkie możliwe cechy wydanych książek oprócz jakości. Bo przecież co z innymi mniejszościami? Jeżeli mielibyśmy być sprawiedliwi i zrównać wszystkich powszechnie, to przecież mamy jeszcze wiele grup wykluczonych, które również w poezji polskiej są niedoreprezentowane. A jak ma się czuć autorka, która zostanie nominowana lub nagrodzona tylko dlatego, że jury zastosuje parytet?
Parytety narzucone siłą w przedstawionych przypadkach, nawet tych wydawałoby się prostych i wykonalnych, (prawdopodobnie) osiągnęłyby skutki przeciwne do zamierzonych. Zamiast przyczynić się do pokazania siły poezji pisanej przez kobiety, uwypukliłyby jej słabość. Nagle okazałoby, że wszystkie wartościowe propozycje poetyckie kobiet dość szybko się wyczerpują i trzeba sięgać dalej i bardziej tolerancyjnie. Do swego rodzaju drugich i trzecich obiegów literackich, gdzie roi się od poezji kobiecej, delikatnie mówiąc, różnych prędkości (tak, odróżniam poezję kobiecą i kobiet, z uwzględnieniem negatywnych asocjacji cech tej pierwszej). Mogłaby nadprogramowo rzutować na obraz poezji kobiet w ogóle, a przecież nie o to miałoby chodzić, drodzy zwolennicy równości i walki z wykluczeniem?
Tymczasem nie tylko z moich doświadczeń jurorskich wynika, że w przypadku konkursów literackich dla autorów przed debiutem więcej zestawów z wierszami nadsyłają kobiety. Nie oceniam werdyktów jury i nie mam do tego prawa (patrz: trzy akapity wyżej) – zdarzają się praktycznie wszystkie konfiguracje płciowe. Kluczowe jest tutaj pytanie: Co dalej dzieje się z nagradzanymi autorkami i autorami? Autorzy mają parcie na szkło i sukces za wszelką cenę. Stawiają na „karierę” literacką – publikują i wydają, niezależnie od jakości tekstów, ba, również mimo braku jakiegokolwiek oddźwięku, o krytycznoliterackim nawet nie wspominając. W tej branży, na poziomie bezpłatnym, jest tak, że wystarczy cierpliwość i determinacja, a prędzej czy później znajdzie się kilka czasopism, które wiersze opublikują. Potem działa zasada łańcuszka – skoro był na łamach takich a takich tytułów, warto go opublikować u nas itd. W ten sposób wielu przeciętnych wyrobników dochodzi do różnego rodzaju środowiskowych splendorów (znowu – z grzeczności nie wymienię nazwisk, choć pewnie i wam, drodzy czytelnicy, co najmniej kilka ciśnie się do ust). I funkcjonuje w tak zwanym pierwszym obiegu, nawet doczekując nagród za wytrwałość.
Z autorkami rzecz ma się mniej oczywiście. Podchodzą do tego zwykle bardziej na luzie. Rzadziej bombardują redakcje mejlami z wierszami, a wydawnictwa kolejnymi projektami kolejnych książek. Ujmując to w pewnym uproszczeniu: Nie udaje się? Trudno. Na chuj drążyć temat? Do pisania częściej podchodzą po prostu hobbystycznie, to nie jest dla nich sprawa życia lub śmierci. OK, powiecie mi teraz, drogie wojujące feministki, że tutaj nie chodzi o mentalność, nastawienie czy psychikę w ogóle. Że wciąż działają mechanizmy wykluczające i rozmaite kłody rzucane są pod zgrabne nogi. Możliwe, że funkcjonują w Polsce ośrodki, które mają jakieś męskie priorytety i literaturę kobiet w konsekwencji deprecjonują. Ale, przyznaję, podczas ponad dziesięciu lat funkcjonowania w środowisku z takowymi się nie spotkałem. Nawet po prawej i bardzo prawej stronie (abstrahując od faktu, że choćby koniunkturalne Topoi to ośmiu facetów).
Nie zakładajmy złych intencji tam, gdzie (prawdopodobnie) ich nie ma, tylko myślmy, jak można pozytywnie zmieniać rzeczywistość. Brzmię jak sekciarz marketingowy, ale nic na to nie poradzę. W obliczu źle skierowanego wektora kolejnej rewolucji mogę tylko zaproponować konkretne rozwiązania.
Rozgrywam to pozytywistycznie: potrzebna jest praca u podstaw. Nikogo nie zmusi się do wysyłania wierszy na konkursy, do czasopism literackich i wreszcie – do wydania książek. Ale można do tego zachęcać. Oczywiście, nie rezygnując z jakości poetyckich wypowiedzi poszczególnych kandydatek na salony. (Tematu jakości, tym razem, dyplomatycznie nie rozwinę; to bardziej złożona sprawa, zwłaszcza w realiach coraz częściej fetyszyzujących słuszność wiersza; zainteresowanych moimi wypowiedziami w tej sprawie odsyłam do sieci). Tak robimy z Przemysławem Owczarkiem na warsztatach literackich w Domu Literatury w Łodzi. Tyle możemy. Odwiedzają nas co najmniej cztery zdolne młode poetki. Kiedy mam okazję, sugeruję publikacje, doradzam konkursy i inne kroki w ramach funkcjonowania w szeroko rozumianej poezji. Polecam i lobbuję. Oczywiście, takie akcje i animacje mają swoje granice – jeżeli dana osoba sama się nie przekona do samodzielnego podejmowania podobnych inicjatyw, nic z tego nie będzie. Co okazywałem wcześniej. Niemniej niech żywi i żywe nie tracą nadziei. Taki optymistyczny akcent rodzaju żeńskiego.
6.
Pozostając przy kobietach, tyle że tych najbliższych. Byliście kiedyś w szkole rodzenia? Polecam, niezależnie od reprodukcyjnych planów i poglądów okołorodzinnych. Pozaprenatalnie, czysto teoretycznie. Zwłaszcza humanistom-akademikom / humanistkom-akademiczkom. Nie interesuje mnie tutaj żadna poprawność. Rozmnażam się, bo lubię. Nie musicie tego akceptować. Niemniej, zupełnie obiektywnie, wiedza z takiej szkoły należy do tych elementarnych, znamiennie sprowadza człowieka do roli i funkcji zwierzęcych. Dość trafnie i dobitnie pokazuje mu miejsce w szeregu, rzędzie i rodzinie (gatunkowo, drodzy post-postępowcy).
Cud narodzin? Nie nazywajmy szamba perfumerią. Wszystkie możliwe wydzieliny i automatyczne reakcje matki i płodu. Czysty instynkt (nie mylić z blogiem, kiedyś publikującym wiersze). Czysta, czyli brudna biologia i fizjologia. Filozofia? Ciężko nawet być seksistą – choć to podobno bardzo łatwe, wręcz wrodzone, wyssane z mlekiem (nieobecnego) ojca – nie ma warunków. Ściana płaczu, konstrukcja w procesie, bezustanny remont i gruz. (Spisuję te rozpoznania na gorąco, przed realnym doświadczeniem własnej kreatywności i kreatywności nowego osobnika, potencjalnego wielbiciela tak zwanych plecówek).
Taka lekcja pokory i autopogardy przyda się zwłaszcza kwiatowi literackiego i kulturalnego narcyzmu (o politycznym nie wspominając niezależnie od tego, że zakładanie rodziny to w tej grupie również kalkulacja polityczna i taka właśnie decyzja).
A o narcyzmie będzie następnym razem. Moim i cudzym. Jak mawiał znajomy pisarz-fantasta: szykujcie dupy. Możecie nie wysiedzieć.
