W reportażu „Płuczki” Paweł Piotr Reszka rozmawia z mieszkańcami okolic Bełżca i Sobiboru – rozmawia z tymi, którzy po wojnie uczestniczyli w akcjach rozkopywania terenów tamtejszych obozów zagłady w poszukiwaniu „żydowskiego złota”, rozmawia także z ich krewnymi – synami i córkami – bo w kopaniu udział brały często całe rodziny.
O to, czy autor obawiał się historii, z którymi przyszło mu się zmierzyć na drodze realizowania tego trudnego i angażującego na wielu poziomach projektu, zapytała go redaktor naczelna łódzkiego oddziału „Gazety Wyborczej”, Joanna Żarnoch-Chudzińska, podczas spotkania autorskiego w łódzkim Domu Literatury:
Oczywiście miałem świadomość, iż jest to temat, który będzie za sobą niósł duży ładunek emocjonalny. W 2006 roku napisałem reportaż do „Dużego Formatu” o ludziach nagrodzonych medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, którzy wstydzą się mówić o tym w swoim środowisku. Nie sądziłem, że można zrobić coś tak absolutnie jednoznacznie moralnego, jak uratowanie komuś życia, a następnie ukrywanie tego faktu przed sąsiadami. Rozmawiałem o tym z Robertem Kuwałkiem – nieżyjącym już historykiem z Muzeum Obozu Zagłady w Bełżcu – który powiedział mi, że obóz zagłady, w którym zamordowano 430 tysięcy osób, był rozkopywany jeszcze wiele lat po wojnie – komentował Reszka.
Dlaczego więc autor postanowił zmierzyć się z tak trudnym tematem?
Zbrodnia ta została zaplanowana w sposób niesłychanie detaliczny, a ofiary mordowano w procesie technicznycznym. Ich ciała chowano w dołach, a kiedy miejsca zaczęło brakować – zostały wydobyte i spalone wraz z kośćmi w specjalnie do tego celu przeznaczonych młynkach do kości. Kiedy stosy z ciałami płonęły, okoliczni mieszkańcy ścierali ze swoich okien tłuszcz, kiedy pociągi z Żydami jechały do obozu zagłady – słyszeli ich krzyki, widzieli tych, którzy próbowali uciec. Doskonale wiedzieli co tam się działo. Kto i w jaki sposób w tym miejscu ginął. […] Uderzające było więc ich przekonanie, że nic się nie stało.
Jak zauważyła Joanna Żarnoch-Chudzińska, wcześniej ci sami ludzie byli wykorzystywani do budowania owych obozów. W tamtym momencie nie zdawali jednak sobie jednak sprawy w jakim przedsięwzięciu faktycznie biorą udział. Lokalne władze otrzymały wówczas polecenie zorganizowania pracowników, ci zaś, zgodnie z wytycznymi, stawiali baraki, które z czasem miały stać się obozami zagłady.
Autor podkreślił w trakcie spotkania, iż sposobów pozyskiwania precjozów było wiele. W zależności wybranej metody, akcje wykopywania „żydowskiego złota” eufemistycznie nazywano więc „przekopywaniem żużla” albo „chodzeniem na płuczki”: Człowiek stawał się warstwą złotonośną, żużlem, torfem. […] Co więcej, okazało się, że mieszkańcy okolicznych wsi nie mieli problemu, aby opowiadać o tym, jak chodzili kopać do obozu zagłady. Nie mówili jednak „obóz zagłady” – używali nazwy lokalnej: „chodziliśmy na kozielsko” i nie mówili: „chodziliśmy grzebać w zwłokach”, ale „chodziliśmy szukać w torfie, w żużlu”.
Czym więc tak naprawdę były tytułowe „płuczki”?
To doły na bagnach w okolicach Sobiboru, do których kopacze przywozili kości wykopane z masowych grobów w 1960 roku. Konkurencja była spora, pojawiało się tam coraz więcej osób i bardziej przedsiębiorczy wpadli na pomysł, żeby wywozić te kości nad rzekę, w miejsce nieco mniej eksponowane. Według akt sądowych przewieziono tam kilka fur kości, a następnie je przepłukano – wyjaśniał Reszka.
Tym, co szczególnie zaskoczyło reportażystę podczas gromadzenia materiału do książki była otwartość jego rozmówców: Kiedy myślimy o tego rodzaju procederze, w naszych głowach od razu pojawiają się pewne skojarzenia: hieny, degeneracja, alkohol. Okazuje się jednak, że często nie były to rodziny dotknięte jakąś dysfunkcją. Trafiałem do gościnnych ludzi, którzy częstowali mnie kawą i ciastkami. Jako dziennikarz miałem okazję znaleźć się w wielu sytuacjach, kiedy wyczuwałem, że nie jestem mile widziany. Tutaj jednak nie miałem wrażenia, żeby zadany temat był niewygodny, trudny. Wywoływało to we mnie ambiwalentne odczucia. Zastanawiałem się, czy można to jakoś zracjonalizować? Wytłumaczyć? Dopiero po lekturze Hanny Arendt „Eichmann w Jerozolimie” zrozumiałem, że dla tych osób było to moralnie neutralne. […] Nie powinniśmy przekładać kategorii z naszego sytego świata do tego, co działo się po wojnie. […] To sytuacje, które najczęściej wymykają się jednoznacznym ocenom. Staram się więc nikogo nie oceniać.
Kim w takim razie byli tak zwani „kopacze” i skąd brało się przyzwolenie społeczne na przeszukiwanie terenów byłych obozów zagłady w poszukiwaniu złota?
Niekiedy byli to zwyczajni młodzi ludzie, którzy po prostu nie mieli zajęcia. Kopali z chciwości albo z biedy. Skłonności do relatywizacji widoczne były u wielu rozmówców: szukanie usprawiedliwień tam, gdzie nie można ich znaleźć, tłumaczenie, że obóz zagłady nie był cmentarzem, bo nie było tam ogrodzenia… Przekonanie, że można było to robić było bardzo wyraźne. Grzebanie w zwłokach Żydów nie było niczym nagannym i nie powodowało, że człowieka, który się tego dopuszczał spotykał jakiś ostracyzm. Po prostu wykazywał się sprytem i wykorzystywał okazję – mówił autor.
Państwo podejmowało oczywiście próby przepędzania kopaczy. Sam proceder był bowiem wówczas działaniem karanym. Jak jednak celnie podkreślił autor – nie zawsze i nie zawsze z tą samą surowością: Karą często było po prostu narąbanie drewna milicji. Pierwsze procesy w Bełżcu i okolicach miały miejsce w okolicach lat 50. Były to kary od pół roku więzienia do dwóch lat, jednak Sąd Najwyższy najczęściej je łagodził i nikt nigdy nie usłyszał tak surowego wyroku.
Mimo iż książka Reszki jest rodzajem „reportażu antypolskiego”, spotkała się przede wszystkim z pozytywnym przyjęciem ze strony czytelników, którzy wciąż dostrzegają w niej istotny temat do rozmowy. W jaki sposób autorowi udało się unikać negatywnych komentarzy?
Nie spotkałem się z hejtem czy ideologicznym zacietrzewieniem. Dbałem jednak o to, aby zdarzenia, które opisuję były dobrze udokumentowane. Zależało mi na tym, żeby w sprawach zasadniczych nie było wątpliwości, iż coś faktycznie miało miejsce. Jeśli na przykład prokurator w dokładnym opisie raportował przebieg wizji lokalnej z 1960 roku i dochodziły do niego także podobne relacje dziennikarskie, to trudno z tym polemizować.
Czy można więc domniemywać, że społeczeństwo polskie się zmienia, dojrzewa, skoro na tak trudny i kontrowersyjny zarazem temat potrafi coraz częściej reagować świadomie i refleksyjnie?
Nie ulega wątpliwości, że Polska jest krajem wyjątkowym w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie cały czas pojawiają się książki o trudnych kartach naszej historii, które wciąż znajdują czytelników. Dyskusja na te tematy trwa, mimo licznych prób polityków, aby tę dyskusję ograniczyć, uciszyć. Dzięki temu jestesmy cosraz dojrzalsi. Nie można już mówić o reakcjach histerycznych. […] Mimo pewnego rezonansu miałem wrażenie, że była to znacznie mniej gwałtowna dyskusja niż w przypadku książek takich jak „Złote żniwa” czy „Strach”. Być może faktycznie potrafimy więc coraz spokojniej rozmawiać na te tematy…
Tekst stanowi zapis fragmentów spotkania, które odbyło się 20 lutego 2020 r. w Domu Literatury w Łodzi.