Odkąd PiS doszedł do władzy, ze szczególną intensywnością objawiły się głosy tych, którzy uważają, że formuła liberalna się wyczerpała, albo potrzebuje co najmniej solidnej modyfikacji. Dziś wystartować ma nowy „liberalno-społeczny” projekt polityczny, w lutym do ogólnopolskiej polityki wjechać na białym koniu ma jeszcze bardziej lewicowy „zbawca opozycji”, który w jeszcze większym stopniu rzekomo błędne idee liberalizmu kontestuje. Problem polega na tym, że idee te trudno winić o błędy ostatniego okresu, gdyż od wielu lat leżą nietknięte wśród coraz bardziej zakurzonych tytułów książek.
Podobno przed 2015 rokiem Polską rządzili liberałowie, którzy nie rozumieli społeczeństwa i forsowali skrajnie neoliberalną, antyspołeczną polityką. Co więcej, owi liberałowie po swojej porażce (która oczywiście wynikała z ich liberalnej polityki gospodarczej) nie wyciągnęli żadnych wniosków i ani trochę się nie zmienili, dlatego rządzi autorytarny PiS, który przywrócił ludziom godność poprzez masową redystrybucję gotówki. Gdyby tylko ktoś zrozumiał wady wolnego rynku i odmienił oblicze antypisowskiej opozycji…
W tej bajce jest wszystko. Jest zły tyran, są nieudolni rebelianci, jest wyczekiwanie na księcia na białym koniu. Brakuje tylko jednego. Jak to z bajkami bywa, nie ma ona najmniejszej styczności z rzeczywistością.
Ci, którzy w bajce, z takim zacięciem szerzonej przez lewicowych publicystów nazywani są liberałami co prawda zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku i odpowiedzialności za państwo podwyższyli wiek emerytalny, przy okazji jednak znacjonalizowali prywatne oszczędności emerytalne. Podwyższyli też podatek VAT (niby na dwa lata), a gdy doszło do strajków górników, zamiast podjąć odważną decyzję i sprywatyzować kopalnie ugięli się przed związkową przemocą. Trudno się więc dziwić, że w końcu elektorat owych „liberałów” powiedział „dość” i zdecydował się poprzeć nową, wolnorynkową inicjatywę znanego ekonomisty.
Co było dalej? Gdy doszło do głosowania w sprawie sztandarowego programu socjalnego rządu PiS „liberałowie” dokonali programowej wolty o 180 stopni i poparli populistyczną ustawę, obiecując, że gdy dojdą do władzy obejmą nią jeszcze więcej dzieci. Nie mając pomysłu na swoją dalszą egzystencję w opozycji zdążyli dodatkowo obiecać 13 emerytury i wycofać się z jakiejkolwiek krytyki nowych socjalnych programów rządu.
Nie twierdzę oczywiście, że 8 lat Platformy Obywatelskiej u władzy to czas szalejącego socjalizmu i wybitnie antywolnościowy okres w historii Polski, ale nazwanie jej polityki liberalną stanowi spore nadużycie. Były to rządy technokratyczne, okres „ciepłej wody w kranie”, cechujący się przede wszystkim porzuceniem ambitnych wizji.
A jak potoczyły się losy nowej, liberalnej partii? Z początku wszystko szło świetnie. Niecałe 8% w wyborach parlamentarnych i szybki wzrost nawet do poziomu 25%. Nowym liderom udawało się zręcznie łączyć krytykę populizmu w polityce gospodarczej i propozycji zmniejszenia ingerencji państwa w życie jednostek z obroną instytucji stojących na czele rządów prawa. Niestety, hiszpańska wyprawa jej lidera pokazała jak kruche było to poparcie. Partia się pogubiła. Mimo zmiany we władzach nie była w stanie odzyskać wyrazistości i zaczęła stawać się młodszym klonem PO. Smutnym obrazkiem był podpis jej liderki pod deklaracją o utrzymaniu 500+. Ostatecznie, na koalicję Nowoczesnej i PO w wyborach samorządowych zagłosowało ledwo 55% wyborców tej pierwszej sprzed 3 lat.
Zgodnie z radami lewicowych publicystów, opozycyjna Koalicja w miejsce obniżek podatków, czy dobrego klimatu dla inwestorów wstawiła postulaty darmowych usług od samorządów, walki z „republiką deweloperów” (wyjątkowo głupi slogan), czy bezpłatnych obiadów w szkołach (autor pamięta jeszcze stołówkowe obiady w okresie wczesnej szkoły podstawowej i szczerze współczuje żołądkom przyszłych pokoleń uczniów). Próżno było szukać w wypowiedziach polityków opozycji krytyki rozdmuchanych wydatków publicznych. Koalicja poparła program 500+, a jej główny podmiot na sztandary wciągnął 13 emerytury. Efekt? Wynik wyborczy niemal taki sam, jak samej PO 4 lata temu. Jeżeli coś przesądziło o takim wyniku, na pewno nie był to liberalizm, którego w programach Koalicji właściwie nie było.
Twórca liberalizmu, John Locke pisał, że „całym celem rządu jest tworzenie prawa dla regulacji i ochrony własności oraz dla obrony wspólnoty przed agresją zewnętrzną”, Alexis de Tocqueville przestrzegał przed administracyjnym despotyzmem i dostrzegał sprzeczność socjalizmu z demokracją. John Stuart Mill o wolności słowa pisał, że „gdyby cała ludzkość z wyjątkiem jednego człowieka sądziła to samo i tylko jeden człowiek był odmiennego zdania, ludzkość byłaby równie mało uprawniona do nakazania mu milczenia, co on, gdyby miał po temu władzę, do zamknięcia ust ludzkości”. XX-wieczni liberałowie jak Ludwig von Mises i Friedrich von Hayek bronili wolnego rynku i przestrzegali przed tyranią wszechmogącego rządu. Nie ma dziś w Polsce znaczącego stronnictwa politycznego, które zmieniłoby tę tradycję w program polityczny.
Tymczasem, problemy polityczne Polski w dużej mierze wynikają z braku liberalizmu, nie z jego nadmiaru. Spółki państwowe, których odsetek mamy największy wśród krajów OECD wykorzystywane są do sponsorowania gal związanych z władzą tygodników i kampanii przeciw niezależnym sądom. Telewizja publiczna służy za tubę propagandową rządu i dzięki państwowemu finansowaniu nie może upaść. Opozycja dała się wciągnąć w licytację na socjalne programy przed którą dwa wieki temu przestrzegał Tocqueville i nie jest w stanie ani zwyciężyć w wyborach, ani zyskać wiarygodności.
Polityczni przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości ani myślą kontrować narracji o „przywróceniu godności Polaków” za sprawą socjalnych programów, nie widząc absurdu w koncepcji godności pochodzącej wyłącznie z dobrej woli rządzących. Podobnie rzecz miała się z przypadkiem podpisanej wczoraj przez Prezydenta daniny solidarnościowej, którą krytykowały organizacje pracodawców, eksperci i sami niepełnosprawni, pod których podobno była tworzona.
Również kwestia wolności słowa nie ma się najlepiej. Niemal wszyscy uczestnicy debaty publicznej ulegają chwilowej pokusie dowalenia przeciwnikowi kodeksem karnym, niezależnie czy chodzi o drukarza, który odmówił wydrukowania ulotek organizacji LGBT, kwestię „obrazy uczuć religijnych”, czy sparodiowania hymnu. W atmosferze ostrego sporu trudno zadać sobie pytanie czy chcemy, by o dopuszczalności wyrażania poglądów decydował prokurator.
Autor nie pisze tego wszystkiego dla czystego narzekactwa, lecz by uświadomić czytelnikom uniwersalizm i aktualność wolnościowych koncepcji. Choć powstałe w XVIII i XIX wieku, idee ograniczonego prawem niewielkiego rządu, indywidualizmu, wolności gospodarczej i naturalnych praw jednostki wciąż pozostają najlepszą gwarancją dobrego życia obywateli.
Ich problem stanowi nie rzekoma porażka w starciu z rzeczywistością (korelacja między wolnością, a dobrobytem i spadkiem ubóstwa jest oczywista dla każdego, kto choć chwilę przyglądał się historycznym statystykom), a nieatrakcyjność dla polityków. W końcu mało który z partyjnych liderów nie chciałby na start rządów otrzymać darmowego czasu antenowego w publicznej TV i szeregu rad nadzorczych w państwowych spółkach. Akceptacja dla arbitralnego zakazywania poglądów co bardziej skrajnych przeciwników politycznych również brzmi kusząco, zwłaszcza, gdy podwładny minister sprawiedliwości jest zarazem prokuratorem generalnym.
Jeżeli czegoś uczą trzyletnie rządy Prawa i Sprawiedliwości, to niebezpieczeństwa wynikającego z rozrośniętych kompetencji państwa. To właśnie przed nimi ostrzegali nas twórcy liberalizmu. KNF może ostrzegać przed wątpliwymi lokatami, może też posłużyć do wcielenia w życie „planu Zdzisława” wobec niepokornego finansisty. Dotacje dla czasopism mogą wesprzeć niszowe, ambitne tytuły, mogą też służyć utrzymaniu w dobrej kondycji prorządowych tygodników. Prewencyjne rozwiązanie marszu może ograniczyć zagrożenie ulicznej awantury, ale z natury rzeczy stanowi poważne naruszenie wolności zgromadzeń i niebezpieczny precedens.
Klasyczny liberalizm w centrum stawia wolność jednostki i ograniczenie arbitralnej władzy nad nią tak dalece, jak to możliwe. Ostatnie trzy lata nie zdezaktualizowały tej koncepcji, a tylko uwydatniły jej istotność. Bez zmierzenia się z problemem przerostu władzy państwa, nawet w przypadku odsunięcia PiSu od władzy, ryzykujemy rychły powrót kolejnych Kaczyńskich. Liberalizm nie potrzebuje dziś socjalnego update’u, ale powrotu do korzeni, które „liberalni” politycy porzucili.