Polska, ojczyzna, ojcowizna, dar przodków… można tak odmieniać w nieskończoność. W przestrzeni publicznej wielokrotnie za aksjomat przyjmuje się zarówno samo istnienie państwa, jak i całą patriotyczną oprawę polskości. Równocześnie dyskusje na temat świadczonych przez państwo usług sprowadzają się do oceny ich jakości i dysput o tym, czy państwo na coś stać. Poza nielicznymi wyjątkami, od transformacji ustrojowej nie przetoczyła się przez Polskę szersza debata nad tym, za co państwo powinno odpowiadać, co mu wolno, a czego absolutnie tykać się nie powinno. Od 30 lat tkwimy w postkomunistycznym przeświadczeniu, że Polacy to jakaś niedorozwinięta nacja, która bez opieki systemu państwowego nie potrafi sobie zorganizować spraw życia codziennego. Nakładamy na to kalkę biednych ludzi, których na nic nie stać i którzy potrzebują darmowych usług od państwa. Czy to naprawdę jest obraz otaczającej nas rzeczywistości?
Oczywiście nie neguję sensu istnienia państwa, nie jestem anarchistą. Wystarczy nam, że ten sens podważył Andrzej Rzepliński, legalizując ze swym Trybunałem Konstytucyjnym kradzież OFE. Bez państwa można się było obyć tysiące lat temu, gdy ludzkość żyła w pojedynczych osadach i liczono ją w tysiącach, a nie miliardach istnień w skali świata. Choć w gruncie rzeczy i tak te społeczności tworzyły jakieś gremia decyzyjne typu starszyzna plemienna, była to jakaś forma para-państwowości. Zadajmy sobie jednak pytanie: do czego tak naprawdę potrzebujemy jako ludzkość instytucji, jaką jest państwo? Gdzie ono jest nam potrzebne, a gdzie całkowicie zbędne? Nie ma w tym kontekście znaczenia, w jakim państwie żyjemy – żyjemy w Polsce, więc mówimy o Polsce. Gdybyśmy się urodzili w Kenii, przejmowalibyśmy się Kenią. Los tak chciał, że żyjemy tu i to jest nasz dom, odłóżmy narodowo – patriotyczne farmazony na bok.
Prywatyzacja środków przymusu, służb bezpieczeństwa, wojska…to absurdalnie nawet brzmi. Trudno też sobie wyobrazić np. sądy konkurujące o klientów tym, który lepsze wydaje wyroki. Są też usługi, które same w sobie może mogłyby istnieć prywatnie, ale konieczne jest zapewnienie działania ich systemu i ktoś ten cały system musi zorganizować, nawet jeśli poszczególne elementy zleca do wykonania prywatnej firmie. Tak działa choćby transport publiczny w miastach, gdzie samorząd zleca przejazdy prywatnym firmom, a sam organizuje linie, rozkłady i finansowanie. Gdyby nie budowa infrastruktury przez państwo, nigdy w życiu nie mielibyśmy sieci dróg, energetyki czy gospodarki wodnej. Mieć sobie elektrownię lokalnie, pewnie znalazłby się inwestor. Ale cały system gwarantujący stabilność? Jak wybudować autostradę, gdy na planowanej trasie znajdzie się ktoś, kto się uprze i nie sprzeda swojej działki? Jak zorganizować w kraju telefonię komórkową, gdy ilość częstotliwości jest ograniczona? Są aspekty, które nie powstaną nigdy, jeśli nie zorganizuje ich państwo.
Pytanie: gdzie mamy granicę tego, co musi być państwowe, co państwo może organizować w system, a czym w ogóle nie powinno się zajmować? Gdzie jest granica dopuszczalnej regulacji?
To już kiedyś było
Śledząc historię świata, cykl społeczny jest sinusoidalny – dużo wolności, okrajanej po plasterku metodą salami, aż w końcu do przegięcia i kolejnej rewolucji zerującej model. I tak przez wieki. Rozmawiając o wolności, najczęściej mówimy o jej bezpośrednim rozumieniu – kiedy czego można zakazać, kiedy zmusić. Ale odbieranie wolności to nie tylko nakazy i zakazy, to także oferowanie darmowych usług… wróć… one nie są darmowe – państwo nie jest za darmo. Każde działanie państwa wywołuje koszt, który ponosimy w podatkach. Nie dość, że jest to koszt ogromny, to jeszcze niewspółmierny do zużycia – płacimy podatki od dochodów, a nie od tego, jak z poszczególnych usług korzystamy. Ponadto usługi państwowe charakteryzują się niespotykanym nigdzie indziej fenomenem – są najdroższe i zarazem najniższej jakości. Zasada ta działa pod każdą szerokością geograficzną na świecie, w dowolnym czasie historii.
Czy państwo musi organizować służbę zdrowia, system emerytalny? Jeśli tak, to w jakim stopniu? Może jednak w całości? Czy może nam nakazywać, jak mamy się odżywiać, dbać o swoje bezpieczeństwo? Z jednej strony państwo wprowadza państwową ochronę zdrowia, a z drugiej podatki cukrowe, zakazy wędzenia, jazdy bez zapiętych pasów czy kasku. System tworzy kolejne naczynia połączone. Które aspekty życia jesteśmy gotowi oddać państwu, wierząc, że zrobi to za nas lepiej? Wielokrotnie dajemy się ponieść emocjom oczekując, że państwo zareaguje. Był wypadek na drodze – trzeba coś zrobić, by się nie powtórzył. Czy na pewno? Jeśli jest tam dużo wypadków, to na pewno tak. Ale jeśli na danej drodze od 15 lat nikomu się żadna krzywda nie stała i jest to pierwsze takie zdarzenie, to rozsądnym byłoby powiedzieć, że nieszczęścia czasem się zdarzają i z niektórymi nic nie zrobimy. Po prostu co jakiś czas dojdzie do wypadku. Te nasze chwilowe emocje regularnie wykorzystują żądni coraz większej kontroli nad nami politycy i urzędnicy. Pamiętam kilka lat temu wypadek w Warszawie, gdzie jadący ok 130 km/h samochód zabił na pasach pieszego. Reakcja? Zamieniający Warszawę w największą wieś współczesnej Europy Rafał Trzaskowski ogłasza, że ograniczamy prędkość do 30 km/h – strefa 30 w Warszawie. Przecież jeśli na 50 ktoś jechał 130 to na 30 pojedzie grzecznie 29, czego nie rozumiesz? A gawiedź klaszcze nieświadoma, że właśnie dała przyzwolenie na kolejny plasterek salami, nieświadoma planu większej całości. Trudno jest mi pojąć, ile trzeba mieć w sobie zła i nienawiści do ludzi, by tak zawzięcie walczyć z samochodami, szczególnie żerując na prawdziwej tragedii konkretnego człowieka. Choć wszyscy wiemy, że ograniczenia są potrzebne, to ich skala jest wielkim znakiem zapytania. Bo zakazy i nakazy mają życie ułatwiać, a nie utrudniać. To prawo jest dla ludzi, a nie ludzie dla prawa – to prawo musi być rozsądne. Tak, jak trudno znaleźć uzasadnienie dla szerokiego ograniczenia prędkości do 30 km/h, tak trudno je znaleźć dla samego istnienia wielu regulacji, już niezależnie, jakie one są. Po prostu są one zbędne, gdy wszystko działa bez nich, a czasem są zwyczajnie niedopuszczalne.
Nie ma miesiąca, w którym nie powstałyby kolejne regulacje dotychczas nieregulowanych aspektów życia. Oczywiście są takie, których brakuje, ale – skoro coś do tej pory działało dobrze bez ustawy, to po co to zmieniać? Po co psuć coś, co działa? Państwo czuje się uprawnione do mówienia nam, co jest dla nas dobre, a co złe. Grozi lawina, nie idź w góry. Nie jedz cukru, bo będziesz gruby. Nie buduj się tutaj, bo cię powódź zaleje. Nie kupuj tego mieszkania, musisz mieć większe. Dlaczego na to pozwalamy? Ba, wręcz się dopominamy traktowania niczym zwierzęta gospodarskie. Kto na to pozwolił? Jak on tam się znalazł? Czemu nikt temu nie zapobiegł? Nie zapobiegł, bo człowiek jest wolny. Pójdziesz w góry? Idź, ale wiedz, że póki pogoda się nie poprawi, to nikt ci nie pomoże, najwyżej polecą po twoje ciało. Trujesz się? Będziesz żył krócej. Marzy ci się dom na terenie zalewowym? To twoje marzenia, będziesz płacił więcej za ubezpieczenie, a jak cię zaleje, to masz co chciałeś. Kupiłeś mieszkanie z łóżkiem nad kuchenką i toaletą w kabinie prysznicowej? Ktoś ci bronił wybrać inne?
Te zakazy i nakazy to nie tylko papier, ale konkretne etaty powołane do ich kontroli. To konkretne koszty i uprzykrzanie naszego życia pod pozornym pretekstem troski. Troski urzędników, którzy z nudów w pracy szukają sensu istnienia własnych stanowisk. Te koszty płacimy zarówno w podatkach, jak i trudach codziennego mierzenia się z takimi absurdami. To także utracone korzyści tego, co moglibyśmy mieć za te zmarnowane pieniądze i tego, co mogliby robić ludzie dziś pilnujący tych absurdów. Koszt rozwiązania problemu nigdy nie może być większy niż koszt samego problemu. Zamiast obywatelami mamy być więźniami systemu, który w swym przekonaniu lepiej wie, co jest dla nas dobre. Wielkimi wizjonerami byli Mao ze Stalinem.
Posłuchaj, pomyśl, zdecyduj. Sam
Bieżący rok to także rok wyborczy, usłyszymy wiele obietnic, wiele kłamstw, obrzucania się przez polityków błotem. Wiele z tych sztuczek retorycznych będzie zwyczajnie obraźliwych dla naszego intelektu. Narzekamy na naszych polityków, narzekamy na urzędy, narzekamy na nasze państwo. Czym Polska różni się dla nas od wspomnianej wcześniej Kenii? Flagą, hymnem, kulturą? Zostawmy te farmazony narodowcom i wojskowym gotowym oddać swe życie za kolorowy kawałek tkaniny. Różni się tym, że na Polskę mamy wpływ jako obywatele i to jest wartość wynikająca z niepodległości. To od nas samych zależy, komu powierzymy władzę nad naszym państwem i na co się zgodzimy. To brak twardego sprzeciwu społeczeństwa legalizuje coraz większe wtrącanie się państwa w nasze życie, nadużycia władzy, czy tak absolutnie nikczemne czyny, jak kradzież OFE lub restrykcje covidowe.
Słuszna krytyka PiS nie znaczy, że mamy ślepo na wszystko pozwalać opozycji, poddawać się szantażowi kordonu sanitarnego wokół PiS. PO i PSL już rządziły – ich rządy były niemal tak samo złe jak PiSu. Myśląc „korupcja” trudno nie pamiętać o SLD. Kaznodziejskie mowy Szymona Hołowni dowodzą, że czas spędzony w seminarium nie poszedł na marne. Jednak choć homiletyka dominikańska, to etyka iście watykańska – wyleciałeś z PO/KO/SLD/PSL/… PiS-u też? Szymon ci pomoże.
Prawdopodobnie każda znana dziś alternatywa jest mniejszym złem niż trwanie PiS u władzy, to prawda. System też mamy taki, że panuje partiokracja, a co cztery lata rząd tworzy partia lub koalicja, która w wyborach otrzymała mniejszość spośród głosów. Od 1991 roku tylko dwa rządy miały poparcie większości głosujących – obywateli, nie mandatów w Sejmie – SLD w 2001 roku (50,02%) i PO z PSL w 2007 (50,42%). Wszystkie pozostałe rządy to twory, gdzie większość sejmowa reprezentowała mniejszość społeczeństwa – demokracja w Polsce zazwyczaj jest w opozycji. Ale nawet w ramach tego systemu możemy wybrać, na kogo głosujemy – czy na kolejnego spadochroniarza ze znanym nazwiskiem, czy na człowieka, którego znamy. Jakakolwiek lista czy listy dowolnej partii powstaną, nie będą naszymi listami – będą listami konkretnych kandydatów, których poprzemy lub nie.
W kolejnych artykułach poruszę konkretne obszary, którymi w jakiś sposób zajmuje się państwo. To, jakie to generuje koszty, efekty, jakie są alternatywy. Polityczne, społeczne, prawne, gospodarcze. Bo nigdy nie jest tak, że musi być tak, jak jest. Może być lepiej, może być gorzej. Zadając w przestrzeni publicznej pytanie o to, co organy państwa mogą robić lepiej, zadajmy sobie zawsze pytanie, czy one w ogóle powinny coś w danej sprawie robić. Bo nie zawsze państwo jest potrzebne, wiele problemów rynek rozwiąże sam, a z istnieniem niektórych problemów po prostu trzeba się pogodzić.
I co najważniejsze – nie musimy wszyscy się ze sobą zgadzać – po prostu w tak ważnych kwestiach powinniśmy sami zadać sobie pytanie czego chcemy, na co się zgadzamy. Przemyśleć temat, wyrobić sobie własną opinię i zająć jakieś stanowisko. Inaczej inni zdecydują za nas. Wymuśmy na politykach zajmowanie się ważnymi tematami, nie jałowym obrzucaniem błotem. Oni to lubią – dużo łatwiej jest rozmawiać o światopoglądzie czy godności narodowej niż o zadłużeniu państwa, niewydolności ochrony zdrowia czy przeroście zatrudnienia w administracji.
To od nas zależy, na kogo zagłosujemy – na którą z partii, na którego z kandydatów. To od nas zależy czy oddamy głos na lidera listy, który wciągnie za uszy partyjnych funkcjonariuszy. Możemy oddać głos na człowieka z dołu listy, o którym wiemy, że jest przyzwoitym człowiekiem. Możemy ślepo oddać głos wedle telewizyjnej propagandy, a możemy sprawdzić, kim są kandydaci w wyborach. To, co mówili ostatnich kilka lat, nie bełkot z kampanii wyborczej. To nasza decyzja – to od nas zależy, jaką Polskę sobie wybierzemy.