Demokracja jest ryzykowną konstrukcją. Już Arystoteles nie miał złudzeń, jak bardzo podatna jest ona na cały szereg negatywnych czynników, które mogą prowadzić do jej degeneracji w kierunku ochlokratycznym. Od czasów wielkiego greckiego filozofa niewiele się w tym punkcie zmieniło: kryzysy społeczne i ekonomiczne wielokrotnie generowały popyt na radykalizmy, populizmy i tępe emocje przysłaniające myślenie racjonalne. Ortega y Gasset pisał o człowieku-masie, który przejmuje kontrolę i zamienia demokrację w najbrutalniejszą tyranię z możliwych, bo jest to tyrania ciesząca się poparciem większości ludu. Z tego powodu niewielu wątpi po dzień dzisiejszy w znaną sekwencję Winstona Churchilla, iż demokracja jest ustrojem fatalnym, ale lepszego nie wymyślono.
Poza polityczną poprawność
Obecne zdarzenia w demokratycznym świecie Zachodu skłaniają do takiej oto refleksji, iż zdanie brytyjskiego męża stanu pozostaje aktualne w całej rozciągłości. Demokracja jest ustrojem fatalnym, to po pierwsze. Ale lepszej alternatywy obecnie nie mamy, to po drugie. Arystoteles z drugim zdaniem by się nie zgodził. Jasno nakreślił kilka wariantów ustroju lepszego od demokracji, ale miał zadanie ułatwione, ponieważ w świecie jemu współczesnym było to nieporównanie łatwiejsze aniżeli dziś. Człowiek cywilizacji łacińskiej uznaje współcześnie – całkowicie słusznie, rzecz jasna – jednostkę ludzką za najwyższą wartość podmiotową. Jej godność jest nienaruszalna, a jej wolność winna być poddana ścisłej ochronie. I to wolność rozumiana inaczej aniżeli w świecie Arystotelesa, gdzie wolnym był człowiek uczestniczący w życiu politycznym; dziś wolny jest człowiek wolny od przymusu i mający prawo do decydowania o swoich własnych wyborach życiowych. Nasze współczesne doświadczenie, po nocy XX wieku, skłania nas natomiast do poglądu, że każda próba ograniczenia mechanizmów demokratycznego wybierania państwowych władz prowadzi do zniewolenia ludzi, a często do zwyczajnych zbrodni.
Jednak cały szereg procesów współcześnie zachodzących, a także konkretnych wyników powszechnych głosowań z udziałem obywateli demokratycznych krajów, wskazuje na to, że poważnie trzeba się zastanowić nad tym, czy nie staje się koniecznym próba wymyślenia jednak lepszego systemu rządzenia krajem niż demokratyczny. Formułowanie takiego poglądu jest naturalnie naruszeniem tak głęboko ugruntowanej poprawności politycznej, że nawet jej rytualni wrogowie na prawicy tego poglądu do zjawisk poprawności politycznej nie zaliczają. A jednak, Brexit oparty o irracjonalne argumenty głoszone przez szkodników politycznych, wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, rosnąca siła Frontu Narodowego we Francji, AfD w Niemczech, PVV w Holandii czy FPOe w Austrii – te zjawiska nie pozwalają już przejść obojętnie obok pytania: „Czy demokratyczna metoda wyboru władz państwowych i decydowania o kluczowych problemach politycznych nie generuje coraz większego ryzyka dla wolności indywidualnej obywateli, którą w pierwotnym założeniu miała chronić?”. Dla liberałów od zawsze było jasne, że demokracja posiada swoje ciemne strony. Właśnie dlatego długo byli antydemokratami, a dopiero konstrukcja tzw. liberalnej demokracji, gdzie pierwszeństwo przed werdyktem suwerena nadaje się państwu prawa, a rządy polityków wybranych przez większość są ograniczone gwarancjami praw i wolności oraz systemem podziału władzy, której organy wzajemnie się hamują, zdecydowała o przełamaniu ich oporów. Dziś w coraz większej ilości miejsc na ziemi werdyktem wyborczym władzę zdobywają politycy, którzy te ograniczenia odrzucają i głoszą program powrotu do modelu demokracji plebiscytarnej, w której większość 50%+1 głosujących (a często nawet i „większość” złożona z mniej niż 50%) w prosty sposób oddaje pełną władzę grupie ludzi, po czym los wszystkich obywateli zależy od tej grupy widzimisię. To dzieje się na Węgrzech, już stało się w Turcji, takie cele formułuje władza w Polsce, w końcu także Trump w kampanii wyborczej wielokrotnie mobilizował wyborców przeciwko filozofii amerykańskich „checks & balances”, a istnienie ograniczeń dla arbitralnych rządów wybranego w wyborach prezydenta określał mianem „rigged system”.
Powyższe zjawiska powinny skłonić obrońców wolności osobistej obywatela do przełamania strachu przed dyktatem politycznej poprawności i poddania w wątpliwość dogmatu o tym, że demokracja w modelu 1 człowiek = 1 głos jest na wieki najlepszym możliwym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że atak na model niearbitralnych rządów prawa w demokracji nie jest jedynym niepokojącym trendem. Obok niego istnieje problem zmian technologicznych, które generują już bardzo wyraźnie zmiany mentalnościowe w nastawieniu szerokich grup społecznych do życia społecznego. W dobie przeniesienia się debaty publicznej do sieci internetowej, a zwłaszcza do mediów społecznościowych, obserwujemy eksplozję tzw. hejtu, skrajnych, niekontrolowanych i ciągle eskalujących emocji, preferowania prymitywizmu, odrzucenia ze wstrętem takich zjawisk jak elita czy ekspert, i doceniania w kandydatach nie ich przygotowania merytorycznego czy doświadczenia życiowego (tym się gardzi), a ich umiejętności „bratania się” z ludem na poziomie najniższego wspólnego mianownika, czyli chamstwa, błaznowania, szafowania epitetami i przyjmowania pozy kumpla od kieliszka spod budki z piwem. W świecie sieci 2.0 pogląd głupca i chama staje się równouprawniony poglądowi eksperta, a liczebna przewaga głupców i chamów nie tylko dodaje im animuszu w głoszeniu przez nich tych poglądów, ale jest dla nich (zgodnie z filozofią demokratyczną) niepodważalnym dowodem na to, że mają rację (o tych problemach pisałem już szerzej tutaj: https://liberte.pl/clownokracja/).
Samodyskwalifikacja demokracji
Wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA niemalże dyskwalifikuje demokrację, jako metodę selekcji personelu do sprawowania władzy w naszych państwach. Zdecydowałem się osłabić wymowę powyższego zdania, które w pierwotnej wersji było pozbawione słowa „niemalże”, ponieważ muszę uwzględnić fakt, iż Trump wybory wygrał dzięki pośredniej ordynacji wyborczej z kolegium elektorskim, dzielącej głosy według granic stanów, a nie dzięki przewadze w liczbie głosów wyborców – jak dziś już wiemy, to jednak na Hillary Clinton padła największa liczba głosów. Nie mniej jednak, Trump dyskwalifikował się w toku kampanii wielokrotnie, a pomimo tego nie doświadczył radykalnej i nieodwracalnej utraty poparcia. Z etycznego punktu widzenia ta kandydatura powinna być skończona wielokrotnie. Dobitnym dowodem na tę tezę było wycofanie ze wstrętem poparcia dla Trumpa przez wielu polityków Partii Republikańskiej i to pomimo jakże silnej partyjnej polaryzacji tamtejszej sceny politycznej. Tymczasem wyborca nie podążył za Johnem McCainem i Paulem Ryanem. Wyborca doby internetowego hejtu i pogardy dla wiedzy oraz przyzwoitości w polityce pozostał przy Trumpie. Bez znaczenia było dlań wielokrotne złapanie kandydata na ordynarnym kłamstwie. Politycy kłamali zawsze, ale dopiero dziś Trump kłamie z pełną premedytacją, wiedząc, że nawet przyłapany nie musi się tłumaczyć; przeciwnie może machnąć ręką i powtarzać dalej to samo kłamstwo. Bez znaczenia było najzwyklejsze chamstwo Trumpa, co pokazuje, że wyborca 2.0 nie poszukuje na lidera kogoś, kto mógłby być wzorem np. dla jego dzieci. Bez znaczenia był brak wiedzy i przygotowania do urzędu – one raczej utrudniają w dobie demokracji 2.0 walkę wyborczą kandydatom. Bez znaczenia była ksenofobia i nienawiść wobec mniejszości etnicznych – przeciwnie, gwarantowały one Trumpowi sympatię wyborców, którzy mając w nim alibi, mogli z ulgą otwarcie pokazywać własny rasizm, seksizm i homofobię. Do jakich konsekwencji może doprowadzić tak ewoluująca demokracja nie trudno odgadnąć, jeśli doda się do tego obrazu niebezpieczne postulaty i admirację Trumpa dla różnorakich dyktatorów, z Władimirem Putinem na czele.
Jeśli uświadomimy sobie, że jest być może tak, iż w dłuższej perspektywie musimy wybierać, co chcemy zachować – wolność obywatela czy demokratyczne głosowania nad obsadą stanowisk władzy państwowej – bo nie możemy zachować i jednego i drugiego, to wydaje się dość jasne, że priorytetem musi być zachowanie naszej wolności. Do czego bowiem przyda się komukolwiek możliwość głosowania w wyborach, jeśli nie będzie miał żadnej wolności? Bez wolności nie ma żadnej przeszkody, aby zmusić do głosowania w określony sposób, a wówczas akt wyborczy i tak staje się pozbawiony znaczenia – wiele krajów na świecie jest obecnie na tym właśnie etapie.
Potrzeba merytokracji
W jaką stronę miałby się zmieniać ustrój wolnych państw, jeśli miałyby one ograniczać element demokratyczny? Arystoteles wskazywał na politeję, czyli synergię filozofii demokratycznej z oligarchiczną, opartą na dominacji klasy średniej, jako ostoi umiarkowanych poglądów politycznych. Sam jednak powątpiwewał w realność szans na realizację takiego modelu, dlatego ostatecznie deklarował się jako zwolennik arystokracji. Idea oparcia systemu politycznego na klasie średniej jest zapewne trafną ideą, która jednak w obecnych czasach borykałaby się z wyzwaniem pogłębiającego się kryzysu klasy średniej, którego znakiem jest właśnie radykalizacja poglądów politycznych tej warstwy społecznej. Oligarchia natomiast ma we współczesnym świecie jednoznacznie negatywne konotacje, ze względu na fakt opierania się takich struktur wyłącznie na dbałości o interesy materialne uprzywilejowanych klik.
Analiza przyczyn kryzysu demokracji równocześnie wskazuje na kierunki potrzebnych zmian. Skoro suweren przestał cenić elity wiedzy i ekspertów, a na urzędy pragnie wybierać ludzi gwarantujących rozrywkę w codziennych serwisach informacyjnych oraz osoby, przy których wiedzy tzw. przeciętny obywatel nie musi mieć żadnych kompleksów, to demokracja wymaga uzupełnienia o mechanizmy gwarantujące wzmocnienie elementu merytokratycznego w procesach politycznych. To właśnie merytokracja jest kierunkiem potrzebnych zmian.
Merytokracja jest jedną z formacji elitarnych, ale pośród elitaryzmów jest stosunkowo najmniej antyegalitarna. Pod warunkiem istnienia równości szans w systemie edukacyjnym, droga do elity władzy w merytokracji może być otwarta dla każdej utalentowanej i gotowej do ciężkiej pracy i nauki osoby. Owszem, merytokracja jest podatna na zagrożenia, zarówno oligarchiczne (przekształcenie się rządów wiedzy w rządy zorganizowanej kliki, która obsiadłszy urzędy poczęłaby reglamentować dostęp do kasty władzy, udając, iż wiedza pozostała decydującym kryterium, ale w rzeczywistości kontrolować rekrutację tak, by na szczyty władzy nie dotarły osoby przez klikę niesterowalne), jak i plutokratyczne (większa łatwość zdobywania wiedzy o odpowiednio wysokim poziomie przez osoby wywodzące się z dobrze sytuowanych rodzin). Ale nie jest to żadna wada w porównaniu z demokracją, która od dawna cierpi na dokładnie te same dolegliwości (ich egzemplifikacjami niechaj będą odpowiednio Misiewicze polscy i faktyczne zarezerwowanie możliwości kandydowania na urzędy prezydenta, senatorów czy gubernatorów w USA dla osób należących do finansowych elit kraju, a przynajmniej danego stanu). Merytokracja stanęłaby jednak dodatkowo przed dalszymi wyzwaniami. Podstawowym byłby problem legitymizacji. Poszerzanie praw wyborczych nigdy nie natrafiało na taką barierę. Podobnie jak z przywilejami socjalnymi: nadawanie nowych jest łatwe, cięcia w uprawnieniach są natomiast niepopularne.
Jak oswoić z merytokracją?
Merytokracja zostałaby co prawda wprowadzona po to, aby chronić wolność jednostki przed zagrożeniami populizmu i ochlokracji. Jednak pojęcie wolności jednostki w świecie demokracji silnie splotło się z aktem wyborczym. Dlatego ograniczenie liczby spraw, o których w merytokracji decyduje się w powszechnym głosowaniu, byłoby przez przeciwników definiowane jako zamach na wolność. Zreformowany ustrój musiałby zatem podjąć bardzo dużo wysiłków, aby przekonać opinię publiczną, że wolność jednostki pozostaje nienaruszona. Ustawodawstwo liberalne, poszerzające zakres wolności, byłoby jednym z narzędzi. Wbrew pozorom w wielu krajach demokratycznych to właśnie niezgoda demokratycznej większości blokuje obecnie wprowadzenie poszerzających wolność rozwiązań prawnych – to można byłoby wykorzystać. Innym narzędziem byłoby sięgnięcie po postulaty zwolenników demokracji bezpośredniej i wprowadzenie systemu łatwo dostępnych dla obywatela konsultacji dotyczących istotnych problemów państwa, gdzie każdy mógłby wywrzeć wpływ na bieg spraw, ale nie poprzez oddanie głosu w plebiscycie, nie poprzez mobilizowanie większości w populistycznej i demagogicznej kampanii zorientowanej na uzyskanie większości głosów wśród niezorientowanej części społeczeństwa, a poprzez własną ekspertyzę, wiedzę i siłę argumentów. Trzecim narzędziem byłoby ustanowienie pionu kontrolnego, który nie podejmowałby co prawda decyzji politycznych i rządowych, ale kontrolowałby merytokratycznie skonstruowany rząd pod kątem uczciwości jego funkcjonariuszy, zwalczania korupcji, zapewnienia transparentności i weryfikacji autentycznych kompetencji ludzi sprawujących państwowe urzędy, bo naturalnie wiedza i doświadczenie byłyby jedynym istotnym kryterium przy obsadzaniu najważniejszych stanowisk państwa w merytokracji. Ów pion kontrolny byłby narzędziem opinii publicznej, a zatem dobór personalny do tego pionu mógłby w większym stopniu uwzględniać mechanizm demokratyczny lub nawet być całkowicie demokratyczny.
Frustracja związana z ograniczeniem udziału niektórych obywateli w politycznych „igrzyskach”, które w coraz większym stopniu definiują obecną demokrację, stanowiłaby największe wyzwanie dla przetrwania merytokracji. Sięganie po tzw. ramię zbrojne w celu umocnienia systemu rządów eksperckich byłoby najgorszym z możliwych rozwiązań. Zanim rządy eksperckie zdążyłyby udowodnić swoją przewagę nad nękaną populizmem i błędnymi decyzjami (tudzież paraliżem w strachu przed trudnymi reformami) demokracją, musiałby minąć pewien okres czasu, krytyczny z punktu widzenia powodzenia takiego projektu. W tym kontekście merytokracja mogłaby wziąć pod uwagę – w charakterze inwestycji na przyszłość – „kupienie” spokoju społecznego pakietem gratyfikacji socjalnych, ale o z góry ograniczonym horyzoncie czasowym. W średniej perspektywie obywateli do rządów wiedzy miałyby przekonać konkretne efekty sprawnego kierowania państwem, co umożliwiłoby zwinięcie tego pakietu.
Paradoksalnie merytokracja mogłaby sięgać po narzędzie demokratycznego referendum. Zakazane byłyby jednak referenda z pytaniami takimi jak „Czy jesteś za obniżeniem wieku emerytalnego? Tak/Nie”. Żadnego promowania obywatelskiej nieodpowiedzialności poprzez podawanie obywatelom na tacy populistycznych rozwiązań. Wiedza to fundament, a zatem także obywatel, jeśli ma mieć prawo głosu, winien być świadomy skutków i podejmować tylko odpowiedzialne decyzje. Zatem merytokratyczne referendum byłoby wyborem np. z trzech wariantów i przykładowo wyglądałoby tak: „Czy jesteś za obniżeniem wieku emerytalnego, czy jednak – zamiast tego – jesteś za wprowadzeniem programu 500+, czy też za pozostawieniem podatku PIT na obecnym poziomie, jako że realizacja któregoś z wcześniejszych postulatów oznaczałaby podniesienie PIT do 25%”. W życie mógłby wejść tylko jeden wariant, o największym poparciu. Obywatel postawiony przed takim wyborem bardziej ochoczo sięgnie po matematykę, zamiast po przemówienie polityka-populisty, nim podejmie decyzję.
Rządy wiedzy
Przykładem instytucjonalnego rozwiązania merytokratycznego, a więc zorientowanego na ograniczenie politycznych wpływów osób pozbawionych wiedzy politycznej czy ekonomicznej, byłby wielostopniowy wybór parlamentu. Wszyscy wyborcy mieliby prawo głosować w wyborach do „puli elektorów”, która w kraju wielkości Polski mogłaby liczyć nawet 500.000. członków. Bierne prawo wyborcze do „puli elektorów” jednak mieliby już tylko obywatele o określonej wiedzy w dziedzinach relewantnych z punktu widzenia kierowania państwem. „Pula elektorów” dokonywałaby jednorazowego wyboru zgromadzenia ekspertów, ok. 2000-osobowego gremium specjalistów z kluczowych dziedzin, którzy jednak nie byliby politykami zawodowymi, a jedynie pełniliby rolę konsultantów i kontrolerów najwyższej merytorycznej jakości personelu dobranego na stanowiska w egzekutywie. Ważną prerogatywą zgromadzenia byłby ponadto wybór parlamentu właściwego (o rozmiarach nie większych od obecnych izb), który stanowiłby prawo i sprawował realną kontrolę polityczną nad egzekutywą. Zasadą konstrukcji władzy wykonawczej byłoby zarządzanie kolegialne gabinetu (np. przez 5 najważniejszych, bo obarczonych największą odpowiedzialnością ministrów), wybór szefów resortów tylko spośród najlepszych specjalistów, ścisłe określenie mandatu rządowego przez ustawy parlamentu, realna kontrola parlamentu nad egzekutywą (której we współczesnych demokracjach często już nie ma, bo premier rządzi w partii większością parlamentarzystów i decyduje o ich karierach politycznych), ale ograniczona poprzez zasadę możliwości zgłoszenia wotum nieufności wobec ministra tylko w oparciu o poniesione przez niego niepowodzenie ujęte w merytoryczne kategorie oceny lub w oparciu o udokumentowane zastrzeżenia wobec urzędnika ze strony pionu kontrolnego, a więc w związku z dopuszczeniem się przezeń jakiejś formy osobistej nieuczciwości.
Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest
Wszystko powyższe brzmi naturalnie jak political fiction. Trudno sobie wyobrazić, aby ruch na rzecz ograniczenia demokracji zyskał mocną dynamikę w dzisiejszym świecie, a jeśli już, to zapewne zostałby w pewnym momencie przejęty przez wrogów wolności, którzy pozując na jej obrońców, wprowadziliby zamordyzm. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Problem polega na tym, że obecna logika zdarzeń idzie w kierunku przeistoczenia się demokracji najpierw w system, w którym wolność niektórych, słabszych liczebnie, grup obywateli jest deptana, następnie ograniczeniu ulega wolność wszystkich pozostałych poprzez system przytłaczającej kontroli państwa, generującej „efekt mrożący”, sterujący naszymi zachowaniami, a w końcu demokratyczna jest już tylko fasada. Co gorsza, sporo ludzi poważnie myślących o kierunku zdarzeń wydaje się pogodzona z tym, że czeka nas poważny konflikt militarny i antycypuje go wręcz z nadzieją oczyszczającego skutku takiego wstrząsu, który umożliwi reformę demokracji. To nie jest nierealny scenariusz, ale czy jego koszta nie są zbyt wysokie, właśnie dla zwykłych ludzi, którzy zawsze najwięcej cierpią w rzeczywistości konfliktów zbrojnych?
Czy jednak nie warto więc rozważyć zastosowania jakichś silniejszych, niż uwzględniane dotąd i najwyraźniej jednak nieskuteczne, środków walki z populizmem, głupotą, brawurą i polityczną piromanią?
