Gdy w ów ponury październikowy dzień grupa ludzi nazywająca się – z szerzej niezrozumiałych powodów – „trybunałem konstytucyjnym” ogłosiła „wyrok” zakazujący prawie wszystkich, dotąd wykonywanych w Polsce legalnie aborcji, obserwatorzy życia publicznego zajęli się kwestią reakcji społecznej oraz reperkusji tego zdarzenia dla trwania pisowskiego systemu władzy. Zderzenie pomiędzy obywatelskim ruchem kobiet a aparatem antykobiecego państwa wisiało bowiem w powietrzu od pierwszych minut po transmisji wynurzeń grupki wokół mgr Julii Przyłębskiej. Mnie zaś zaczęła nurtować kwestia reakcji głównej polskiej partii opozycyjnej na tą największą od prawie 30 lat cezurę w polskim sporze o prawo do przerywania ciąży.
Platforma Obywatelska była u swojej genezy partią założoną przez konserwatystów i środowisko tzw. gdańskich liberałów, które jednak zawsze było bardziej konserwatywne niż liberalne, a swój tytuł do przymiotnika „liberalny” uzasadniało umiłowaniem do wolnorynkowych wzorców zachodnich epoki Reagana, Thatcher, Kohla i Chiraca. Nic więc dziwnego, że przez bite 20 lat swojego istnienia popierała ona coś, co przyjęło się nazywać „kompromisem aborcyjnym” (używanie tego terminu jest równie uzasadnione, jak określanie grupy Przyłębskiej „trybunałem”), a co było jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych na północ od równika i od Alaski na wschód aż do dorzecza Anadyru. „Kompromis” zawarto przecież z pominięciem zainteresowanych, pomiędzy politykami prawicy i centroprawicy z jednej, a biskupami katolickimi z drugiej strony. Ci ostatni zresztą go już kilka lat temu oficjalnie wypowiedzieli, domagając się w formalnym stanowisku konferencji episkopatu zaostrzenia ustawy, co dokonało się (nielegalnie, w ramach pisowskiej fikcji prawnej) rękoma marionetkowego „trybunału”. „Kompromisu”, od zawsze fałszywego, nie było więc od dawna. Teraz jego likwidacja została tylko potwierdzona w aspekcie realnym.
Krótko po październiku w swoim felietonie na temat perspektyw Strajku Kobiet w tygodniku „Polityka” wyraziłem nadzieję, że ostateczny pogrzeb dawno martwego „kompromisu” będzie miał m.in. taki skutek, że PO opuści swoje skrajnie prawicowe pozycje w zakresie kwestii aborcji. Uważałem, że choć przed nami noc piekła kobiet, to ta jedna dobra wiadomość może ją nieco rozpromienić, zwiększając nadzieje marznących, strajkujących kobiet na lepsze czasy w oby niezbyt dalekiej przyszłości. Platforma potrzebowała kilku miesięcy na podjęcie decyzji. Jej aktualni liderzy musieli stawić czoła oporowi frakcji konserwatywnej, a także części spośród starych, nominalnych „gdańskich liberałów” dawnego Kongresu „Liberalno”-Demokratycznego, którzy ustami Schetyny czy Siemoniaka obwieszczali miastu i światu, że oni nie chcą i nie zgadzają się na „aborcję na życzenie”, mimo że – powiedzmy to sobie, panowie, szczerze – miasto i świat dawno nie są już ich zgodą zainteresowane. Mamy rok 2021, nie 2012.
Druga strona tego wewnątrzpartyjnego sporu w nowym stanowisku w sprawie przerywania ciąży wychodzi konserwatystom zresztą naprzeciw. To już w Polsce tradycja: nie-konserwatyści zawsze starają się wykazać delikatnością, wyczuciem i szacunkiem dla konserwatywnej i katolickiej „wrażliwości”, zaś konserwatyści nie tylko nieomal nigdy się nie rewanżują, to jeszcze gaszą te próby załagodzenia ich nerwów soczystym fuknięciem. Nie inaczej było tym razem. Liberalna część Platformy zaproponowała model ustawy z możliwością przerwania ciąży do 12. tygodnia i obwarowała to konsultacjami z lekarzem i psychologiem, dodając do tego stwierdzenie, że zabiegi będzie wykonywać się zasadniczo w „bardzo trudnej sytuacji życiowej” kobiety. Zrobiła więc wszystko, aby uwypuklić, że jej nowe spojrzenie nie jest poparciem aborcji „na życzenie”. Efekt? Po kilku minutach od konferencji prasowej platformianych liberałów, konserwatyści partyjni orzekli, że jest to aborcja „na życzenie”, a Schetyna zrobił to jeszcze zanim nawet podano treść rekomendacji.
Sama propozycja zakotwiczenia w procedurze przed-zabiegowej konsultacji lekarskich może budzić kontrowersje i być przedmiotem dyskusji – na pewno wzbudzi dezaprobatę lewicy. Jednak dopóki konsultacje są formalnością, a nie – jak w przypadku wystawiania recepty na pigułkę „dzień po” – faktycznym obowiązkiem otrzymania zgody na zabieg, to stanowią tylko przykład „miękkiego” paternalizmu, doskwierającego nie bardziej, niż ohydne ilustracje na paczce ulubionych papierosów. Warto zauważyć, że trzy spośród krajów, w których aborcja całe dekady temu przestała być jakimkolwiek przedmiotem debaty i sporu społecznego (a więc kraje, w których udało zbudować się najskuteczniejsze kompromisy wokół tego onegdaj i tam palącego problemu moralnego), to Niemcy, Finlandia i Wielka Brytania – a więc trzy kraje, w których aborcja formalnie nie jest „na życzenie”, a odbywa się po obowiązkowych konsultacjach lekarskich i (w Niemczech) po okresie trzydniowej „refleksji”.
Co więcej, Brytania uznawana od ponad pół wieku za model liberalnego prawa aborcyjnego, ma teoretycznie najbardziej restrykcyjne zapisy, gdyż tam obowiązkowe są nie tylko „konsultacje”, ale i uzyskanie orzeczenia dwóch lekarzy, że doniesienie ciąży odbędzie się dla kobiety z większą szkodą aniżeli jej przerwanie, a więc przypomina to bardziej uzyskanie recepty i teoretycznie jest uzależnione od opinii (łaski) obcej osoby, acz praktyka pokazuje, że nie stanowi dla brytyjskich kobiet żadnej realnej bariery w korzystaniu z prawa wyboru. W Niemczech za to, aborcja dokonana po konsultacjach i po „czasie refleksji” jest formalnie… nielegalna, a umożliwia ją zapis o odstępowaniu przez państwo od karania personelu medycznego za jej przeprowadzenie. W Finlandii zaś kobiety w wieku 17-40 lat, mające mniej niż 4 dzieci, muszą uzyskać stempel dwóch lekarzy, aby aborcja mogła mieć miejsce (także nie jest to jednak realną barierą) Oznacza to, że propozycja Platformy plasuje się gdzieś pomiędzy modelami niemieckim, brytyjskim i fińskim a znaną z innych krajów Europy aborcją rzeczywiście bez formalności i „na życzenie”.
Platforma stopniowo zmieniała się od lat. Ostatnio, w momencie utworzenia Koalicji Obywatelskiej, jej liberalny pierwiastek (czyli młode pokolenie działaczy) został znacząco wzmocniony liberalnym zaciągiem w postaci koalicyjnych ugrupowań Barbary Nowackiej, Nowoczesnej i Zielonych, ale także już wcześniej liberalnymi politykami, którzy PO zasilali regularnie w ostatnich latach z szeregów Nowoczesnej, ugrupowań centrolewicowych i Unii Wolności.
Jednak to nie zmiana ideowa i pokoleniowa w Platformie okazała się kluczowa (ani nawet błogosławieństwo platformianego „papieża” Donalda Tuska dla przyjęcia do programu postulatu liberalizacji ustawy o aborcji). Politycy i partie są zawsze jak ten przysłowiowy żubr śpiący na polanie, ociężały i wyzuty z chęci podejmowania aktywności czy przeprowadzania zmian, który domaga się ugryzienia w dupsko przez obywatelki i obywateli. Żadna liberalna reforma nie zaczyna się w programie partii politycznej, ani nie wykuwa w pracach parlamentarnych komisji. Liberalna reforma to proces, który dokonuje się, zanim polityka w ogóle się nim zainteresuje. Następuje w kuchniach, sypialniach, pokojach dziennych, łazienkach i garderobach naszych mieszkań i domów. Rozwija się w kawiarniach, restauracjach, aulach uniwersyteckich, korytarzach szkolnych i dyskotekach. Tam zmieniają się postawy ludzkie, a gdy to się stanie, to spór polityczny już jest rozstrzygnięty, choć się nawet nie wyartykułował, wynik jest znany, choć żaden poseł jeszcze nie zagłosował. Jedna strona wygrała, a druga już przegrała, aczkolwiek będzie jeszcze walczyć o danie świadectwa, o wcielenie się w Rejtana. Będzie chciała polec chwalebnie – to zwłaszcza w Polsce dla wielu bardzo ważna sprawa.
Dla partii takiej jak PO, nowe ustawienie żagli jest koniecznością nowych czasów. Partia centrum o jej profilu ideowym nigdy nie wróci do władzy, jako lider koalicji rządowej, jeśli będzie za najbardziej restrykcyjną ustawą aborcyjną w Europie. Elektorat, który taką postawę mógłby może docenić, jest elektoratem PiS, poza zasięgiem. Wraz ze zmianą pokoleniową, Platforma nie miała wyjścia, jak przyjąć kurs na liberalizm. Nie zrobiła tego, bo w głowach u jej czołówki nagle dokonała się głęboka przemiana aksjologiczna. Poglądy polityków pozostały bez zmian. To ewolucja w społeczeństwie po prostu minęła punkt krytyczny, a politycy w przejściu od anti-choice ku pro-choice dostrzegli polityczny interes. Nie ma się co na to oburzać. Pewnego dnia ten sam mechanizm spowoduje, że i PiS poprze związki partnerskie osób tej samej płci – wspomnicie moje słowa.
Autor zdjęcia: Łukasz Konieczka