Do tej pory podział był jasny: PO nic nie robi, ale jest „obliczalna”; PiS jest partią nieobliczalnego i lepiej, żeby nic nie robiło (nie dostało władzy). Tusk z Rostowskim zdecydowali się jednak łgać ” w żywe oczy” i podział przestał obowiązywać.
Spór między Rostowskim i Balcerowiczem, dotyczy w pierwszej kolejności języka.
Balcerowicz przestrzega – słusznie, przed „więzieniem języka”, który zmienia zakres znaczeniowy słów; stając się po raz kolejny narzędziem manipulacji, uniemożliwiając rozmowę i prowadząc do błędnych wniosków oraz działań. Przywoływana przez Balcerowicza „składka” jest tego doskonałym przykładem.
Rostowski twierdzi, że pieniądze inwestowane w akcje i obligacje to jest to samo, co obietnica wypłaty większego świadczenia przez ZUS, który żadnych pieniędzy nie gromadzi (wypłaca emerytom, co do niego wpłacimy na zasadzie: z rączki podatnika do rączki emeryta). Powtórzmy: z jednej strony mamy realne pieniądze, które poprzez giełdę zasilają polską gospodarkę i pomagają rządowi wiązać koniec z końcem (również wyłożyć kasę na tzw. środki unijne), z drugiej instytucję działającą jak łańcuszek św. Antoniego-czyli ZUS. A jedno i drugie zwolennicy Rostowskiego nazywają składką! Wpłacane do ZUS-u pieniądze powinny być nazwane zgodnie z ich rzeczywistym charakterem: podatkiem emerytalno rentowym. Proponowane przez Tuska i Rostowskiego rozwiązanie jest więc faktycznie podniesieniem podatku.
Zabagnienie języka nie jest oczywiście kwestią ostatnich tygodni; prym wiedzie tu w dalszym ciągu Prawo i Sprawiedliwość mające pretensje do monopolu na definiowanie pojęć nie mających desygnatów (w każdym razie materialnych), takich jak: sprawiedliwość, patriotyzm, naród. PiS ochoczo sięga po sofistykę, po to, by udowodnić każdą tezę, uznaną przez prezesa za pożądaną. Błędy w dowodzeniu takie jak głoszenie, że: „ten zawinił, kto najbardziej skorzystał” (zawodna dedukcja: od skutku do przyczyny) są PiS-owskim chlebem powszednim; tak samo jak nagminne odwoływanie się do emocji, cech charakteru przeciwnika, czy wroga politycznego, jego intencji, myśli itd..
To, co było do niedawna domeną jednej partii politycznej, staje się obowiązującą normą.
„Składka” zusowska jest zresztą jednym z wielu językowych potworków, mącących w głowach Polaków i w konsekwencji uniemożliwiających opisanie świata, a później dialog.
ZUS z wielką starannością, za którą zapłaciliśmy konkretnym pieniądzem (a nie obietnicą i „zapisem księgowym”), policzył nam tzw. kapitał początkowy. Co on ma wspólnego z kapitałem, wiedzą tylko twórcy tego pomysłu (mniej więcej tyle, ile demokracja z demokracją ludową). Kusi w ogóle myśl, by z ZUS-em rozliczać się na zasadzie: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Może gdybyśmy zamiast wpłacać doń pieniądze, zaczęli wysyłać zapisy obietnic, że kiedyś wyślemy, nawet z procentami, chyba, że umrzemy, wtedy nie wyślemy i te nasze obietnice ZUS przekazywałby swoim świadczeniobiorcom, to mielibyśmy początek językowej rewolucji, czyli powrót do normalności; do nazywania rzeczy i zjawisk jakimi one są.
Chichotem historii jest fakt, że nawet Karol Marks w Kapitale pisał o bardzo wymiernych dobrach, które się na ów kapitał składają (widząc w nim przyczynę wyzysku, ale to już inna bajka). Marks dostrzegał też związek między pracą, a wartością dodaną, o którym to związku wydaje się zapomniała większość uczestników polskiego życia publicznego; wierząc w to, że pieniądze biorą się z drukarni, są dekretowane chęciami polityków, ewentualnie są pomnażane przez „zapisy księgowe” w ZUS-ie i instytucjach mu pokrewnych.
Podobnym przykładem językowej manipulacji jest odmieniane przez przypadki, jak Polska długa i szeroka, pojęcie inwestycji. Samorządowcy, tak samo jak rząd centralny, budują dziś ze środków własnych (najczęściej pożyczonych) i unijnych dotacji baseny, boiska, bywa, że i drogi, nazywając to właśnie inwestycjami. Słownikowa definicja jest jednak bezlitosna: inwestycja ma wszak doprowadzić do zwrotu wyłożonych środków i…zysku. Tymczasem wymienione obiekty, najczęściej nie tylko nie przyniosą żadnego zysku, ale będą wymagały ciągłego finansowania bardzo konkretnym pieniądzem, będącym pochodną bardzo konkretnej i wycenionej przez rynek pracy! I tak, za kilka lat znowu będziemy mieli kłopot związany z tym, że dzisiaj „inwestujemy”. Winnych oczywiście nie będzie; a jeżeli koniecznie trzeba będzie ich wskazać, to w pierwszej kolejności będą to źli ekonomiści, liberałowie i rynek w ogóle. A konsekwencje takiej właśnie „polityki inwestycyjnej” poniosą np. banki, na które nałoży się podatek zgodnie z wymogiem sprawiedliwości ludowej.
Obok manipulacji językiem, niepokój budzi też cały arsenał „argumentów”, towarzyszących walce z OFE.
Rostowski oskarżył OFE o kupowanie obligacji i już wiadomo, że za długi w Polsce nie odpowiada ten, co się zadłuża, ale ten, co mu pożycza! Jeszcze kilka lat wstecz, taki sposób na uprawianie polityki mieli ludzie pokroju Leppera, czy Tymińskiego, skutecznie marginalizowani przez mainstream. Czasy jak widać się zmieniły, ludzie też.
Ciekawe tylko, kto skorzysta z myśli Rostowskiego: obrońcy Gierka (nie on winny, tylko Klub Paryski), rząd federalny USA zadłużający dolara jak nigdy w historii (winni oczywiście są Chińczycy kupujący amerykańskie obligacje)… lista może być długa, a „myśl Rostowskiego” bardzo atrakcyjna na globalnym rynku idei w dobie kryzysu.
Rostowski postawił też znak równości między długiem publicznym, a systemem emerytalnym; tak jakby za długi państwa nie odpowiadali: górnicy, mundurówka, rolnicy, ponad możliwości państwa zarabiający nauczyciele, lekarze, absorpcja środków unijnych itd. Dekada zaniechań i obietnic polityków realizowanych za pożyczone pieniądze, zostaje dziś zinterpretowana zgodnie z wolą rządzących. Nie pierwszy to już raz w historii rzeczywistość ma się nagiąć do założeń; a jeżeli naginać się nie chce, tym gorzej dla niej i tych, co śmią się o nią upominać.
I wprawdzie nie wszystkich zwolenników rządowych rozwiązań da się wrzucić do jednego worka, bo Jan Krzysztof Bielecki, pisze i mówi o niezrealizowaniu postulatów reformatorów, czyli zaniechaniu prywatyzacji, by móc finansować „ubytek w ZUS-ie”; to jednak i głos to odosobniony, a przez to mało słyszalny, i wnioski z takiego opisu rzeczywistości zbieżne z rządowymi (zaniechano prywatyzacji i dziura w ZUS-ie nie została zapełniona, OFE nie są temu winne… ale i tak należy im zabrać).
Dominuje jednak ton oskarżycielski, w którym system emerytalny „jest chory”, OFE winne długu publicznego, ich zwolennicy to „lobbyści”, a propozycje Balcerowicza, jak ocalić OFE szukając oszczędności gdzie indziej, nazywane są „barbarzyństwem”, „skrajnym liberalizmem”, „doktrynerstwem profesorów i ekonomistów, którzy utracili kontakt z tu i teraz, na rzecz mglistej przyszłości” na skutek rzecz jasna „ich wybujałych ambicji” i w domyśle: „braku zakorzenienia w masach”.
Nieważne, że Balcerowicz nie proponuje przecież likwidacji ZUS-u i wprowadzenia zasady, wedle której każdy sam powinien zadbać o swoją emeryturę. Broni jedynie systemu, który w szczątkowej formie, miał wprowadzić mechanizm rynkowy i indywidualną odpowiedzialność do odziedziczonego po PRL-u zusowskiego łańcuszka świętego Antoniego.
Balcerowicz z założenia jest skrajnym liberałem i profesorem do bicia („znajdzie się kij na Balcerowicza ryj” – cytując klasyka).
W Polsce obowiązuje bowiem tabu, które nie pozwala powiedzieć rolnikowi, że ten dostaje od innych podatników wielokrotnie więcej, niż rolnik „odprowadził” do KRUS-u. Rolnik żywi i jest solą ziemi; tej ziemi.
W Polsce nie wolno powiedzieć górnikowi, że podatnik (prezes banku i sprzątaczka też) dokłada do „ciężkiej jego pracy”. Wartość dodana w większości kopalń to wciąż „liberalny bandytyzm”.
W Polsce nie wolno powiedzieć wszystkim pracującym w budżetówce, że ich praca, choć potrzebna, jest opłacana przez tych, którzy pomnażają dobra na wolnym rynku. Polski nauczyciel ma wszak „misję i kaganek” i przypominanie mu o związku między jego pensją, a wysiłkiem „kapitalistów” jest obrazoburcze samo w sobie.
W Polsce nie wolno rozmawiać o takim związku również z emerytem; emeryt wszak płacił, naliczono mu „kapitał początkowy”, „zindeksowano” świadczenie o „wskaźnik inflacji” i „wzrost płac” i emerytura jest kwestią niedyskutowalną. Każdy, kto zażądałby zasady, by ZUS nie wypłacał więcej, niż do niego wpływa, by budżet państwa zawsze był zbilansowany i podwyżki dla nauczycieli, policjantów itd. zależne od wpływów z podatków, a nie emisji długu, zostałby zapewne uznany za wroga publicznego numer jeden, ewentualnie szaleńca.
W ogóle pieniądze to w Polsce temat wciąż wstydliwy jak się okazuje, a ludzie bogaci, bądź tylko bogacący się są z gruntu podejrzani. Najczęściej bowiem rynek to „obietnice akwizytorów”, pazerność bankierów, funduszy inwestycyjnych (pobierających o zgrozo-prowizję) i „prywaciarzy”.
Demontaż OFE zaczął się przecież nie w momencie ogłoszenia planów Tuska i Rostowskiego, ale w chwili wydania orzeczeń Sądu Najwyższego, który środki zgromadzone w OFE uznał za „publiczne” .
W 2009 roku stwierdzono m.in.: „Należy zaznaczyć, że przekazaniu bądź dziedziczeniu podlegają środki wyłącznie w okresie gromadzenia ich na rachunku OFE. Po zakończeniu okresu składkowego środki te przekazywane są do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i w przypadku śmierci danej osoby stanowią własność skarbu państwa, niepodlegającą jakiemukolwiek dziedziczeniu.”
Orzeczenie to, nie spotkało się z protestem podobnym do dzisiejszego; a było, co oczywiste, wstępem do odebrania pieniędzy OFE. Znając realia polskiej polityki ostatniej dekady, to właśnie Sąd Najwyższy zadecydował o obecnym biegu spraw. Politycy nie mogli przepuścić nadarzającej się okazji, by dobrać się do pieniędzy, które wpłacający do OFE uznawali za własne, choć od samego początku nie mogli z nich korzystać w sposób dowolny.
Każdy, kto świadomie podpisywał umowę z funduszem emerytalnym pamięta, że wskazywał potencjalnego uprawnionego do otrzymania zgromadzonych środków, na wypadek swojej śmierci. I aż do wspomnianego orzeczenia, wielu Polaków otrzymało po śmierci bliskich realne pieniądze, a nie obietnicę zwiększenia świadczenia emerytalnego w przyszłości.
Fakt, że przeciwko planom rządu protestują nieliczni, jest zresztą znamienny. Polacy nie zdążyli jeszcze poczuć, że pieniądze w OFE są realne; niewielu odziedziczyło zgromadzone tam środki. Jeżeli dodać do tego skłonność rządzących do wypłat „odszkodowań” tym, którzy się na okoliczności szkody nie ubezpieczyli (powódź, huragany, katastrofy lotnicze), nie może dziwić obojętność większości wobec poczynań Tuska i Rostowskiego. Zasada, że „jakoś to będzie” i w razie jakby co, pojawi się „dobry wujek” znajduje przecież bardzo praktyczne zastosowanie.
Skoro manipulacja, populizm i demagogia znajdują dziś w Polsce aż takie zrozumienie i poparcie, to najwyższy już czas, by ci, którzy uważają się jeszcze za intelektualne elity (inteligentów po prostu), zaczęli się organizować i znaleźli swoją reprezentację w parlamencie. Tusk nie różni się już, jak jeszcze kilka lat temu, od Kaczyńskiego i zakładanie, że czas reform i powrót do racjonalizmu, będą miały miejsce „po wyborach” jest czystą naiwnością, jeżeli nie głupotą po prostu.
PO jest dzisiaj jak PiS i dlatego Balcerowicz musi wrócić. „Nie chcem ale muszem” Panie Profesorze; naród na Pana czeka (nawet jeśli większość jeszcze tego nie wie).