Marzec to miesiąc, w którym jesteśmy bardziej skłonni pochylać się nad losem kobiet. Pomiędzy tradycyjnym, lekko zwiędłym tulipanem, którego wręczamy koleżance z pracy, a mniej lub bardziej trafionym prezentem od partnera, Dzień Kobiet to także moment, w którym zastanawiamy się, czy kobietom czegoś jeszcze potrzeba i czy nadal muszą walczyć o swoje prawa.
Marzec to również miesiąc świadomości endometriozy – podstępnej i ciężkiej choroby, która, jeśli wierzyć statystykom, dotyka co dziesiątej kobiety. Dolegliwości na tyle nietypowej, że wspaniale nadaje się do żartów, podważania i wytykania lenistwa kobietom, które się z nią mierzą. W końcu, Drogie Panie, „taka nasza uroda”.
O tym, że to ja jestem tą jedną z dziesięciu, dowiedziałam się przez przypadek. Lato 2020, środek pierwszego roku pandemii, lato i wydawałoby się, całkiem zwyczajny ból brzucha, zapewne wywołany przez niestrawność. Dzięki prywatnej służbie zdrowia, gwarantowanej przez pracodawcę, jeszcze tego samego dnia odbywam teleporadę z gastrologiem i otrzymuje skierowanie na USG jamy brzucha. Trafiam na młodego diagnostę, który po sprawdzeniu brzucha i potwierdzeniu, że nic niepokojącego się nie dzieje, dla pewności, sprawdza odrobinę niżej, pod pępkiem i znajduje torbiel, która przez nikogo nie niepokojona, obrosła prawy jajnik i mierzy 9 centymetrów.
Dlaczego byłam szczęściarą? Dzięki prywatnej służbie zdrowia, nie czekałam miesiącami na termin USG, trafiłam na dociekliwego lekarza a diagnoza „endometrioza” została postawiona błyskawicznie, biorąc pod uwagę, że czas rozpoznania tej dolegliwości wynosi w Polsce od 8 do 12 lat.
Z wynikiem wracam do ginekologa, który od razu wypisuje skierowanie na usunięcie torbieli i wprowadza mnie w endoświat, który od teraz stanie się moją rzeczywistością. Operację udaje umówić się w stołecznym szpitalu, już na październik. Tego samego roku.
Dlaczego nadal uważam się za szczęściarę? Ponieważ nigdy w życiu nie chodziłam „po ścianach” z bólu wywołanego okresem. Nie wymiotowałam, nie zwijałam się w kłębek na kilka dni, nie traciłam morza krwi, nie miałam nastrojów, problemów ze skórą czy hormonami. Endometrioza rozwinęła się u mnie po cichu, bez fajerwerków i typowych skutków ubocznych, dzięki czemu nigdy nie usłyszałam, że „przesadzam”, „okres musi boleć”, „taka twoja uroda”, „do tego jesteś stworzona”, „poczekaj, poród cię dopiero zaboli”. Ponieważ operację przeprowadzono w szpitalu w moim mieście i sfinansowano z moich podatków.
Po laparoskopowym wyłuszczeniu torbieli szybko wracam do formy. Kolejny raz na stole operacyjnym kładę się dokładnie rok później – tym razem bardziej demokratycznie, torbiele urosły na obu jajnikach. W czasie pomiędzy pierwszą a drugą operacją mam może cztery ataki bólowe – takie, jakby tępy nóż bez celu dźgał mnie w środku. Każdy trwa około kwadransa, podczas którego klnę na czym świat stoi.
Dlaczego nadal uważam, że szczęście mi sprzyja? Ponieważ u kobiet zmagających się z endometriozą takie ataki to codzienność. Nie cztery razy w skali roku, jak u mnie. Cztery razy w tygodniu, czasem nawet każdego dnia. Do tego szereg innych „atrakcji”: migreny, bóle stawów, wzdęcia, biegunki i mnóstwo innych dolegliwości, w zależności od tego, jaka jest „uroda” danej kobiety.
Po drugiej laparoskopii goję się błyskawicznie. Ponieważ moja dolegliwość nie psuje mi szyków, żyję aktywnie i normalnie. Dzięki dużej i regularnej aktywności fizycznej, moje ciało regeneruje się szybko, pozostaję pod regularną kontrolą ginekologa, przyjmuję hormony, odstawiam alkohol, wyciszam się wewnętrznie. Uczę się żyć z endometriozą, która zostanie już ze mną na zawsze. Chyba lepiej się polubić lub przynajmniej zaakceptować?
Szczęście mnie nie opuszcza. Wraz z mężem nigdy nie chcieliśmy mieć dzieci, co sprawia, że jeden z największych dramatów, który wywołuje endometrioza – bezpłodność – mnie nie dotknie. Nie spędzę wielu miesięcy, czy nawet lat na walce z własnym ciałem.
Dolegliwość, którą sprezentowała mi natura, niezmiennie skłania mnie do refleksji. Refleksji nad każdą kobietą, która mierząc się z endometriozą, musi przede wszystkim zmierzyć się ze wszystkim dookoła: systemem opieki zdrowotnej, dostępnością lekarzy, diagnostyką, ale także z otoczeniem, które często nie chce wierzyć, że coś, czego nie widać, może w tak wredny sposób niszczyć życie, z otoczeniem, które nie widzi nic złego w wyśmiewaniu i negowaniu tego bólu, który często odbiera powietrze, energię i chęć do życia.
I znów, wiem, że los się do mnie uśmiechnął! Mam najwspanialszego Męża – Partnera, który nigdy nie negował mojej choroby i zrobiłby wszystko, żeby mi pomóc i ulżyć, najcudowniejszych Rodziców, najlepszych Teściów i mądrych, empatycznych Przyjaciół. Mam szczęście, bo mieszkam w Warszawie, mam dostęp do specjalistów, zarówno prywatnych, jak i państwowych. I nikt, nigdy, nie zanegował mojej dolegliwości, nie wyśmiał, nie uznał, że przesadzam.
Z takim wsparciem, życie z endometriozą nie jest wyrokiem, ot, po prostu jest to kolejna mała niedogodność, z którą zmaga się dorosły człowiek w dorosłym życiu. Chciałabym, żeby zamiast tego wymiętego tulipana, każda kobieta miała takie wsparcie. I to 365 dni w roku, a nie tylko 8 marca.
