Tu nie chodzi o przetrzymanie. Bo gdy wokół nas sypie się pewna zgoda, gdy nie ma już konsensusu w kwestii spraw najbardziej nawet podstawowych, to trudno mówić, że umowa społeczna, ów kontrakt, który miał dawać nam w pierwszym rzędzie poczucie bezpieczeństwa, pozostaje jeszcze w mocy.
Gdy załamuje się system, nie wolno nam załamywać rąk. Gdy zbudowany na resentymencie, niechęci, podejrzliwości, kłamstwie, a czasem wprost na nienawiści, prawicowy, antydemokratyczny system panoszy się w kolejnych obszarach życia naszej wspólnoty, nie wolno nam biadolić. Gdy pomaleńku wyciekają kolejne, oddawane za doraźne korzyści, wolności, nie wolno nam biernie patrzeć. Niezależnie od tego, czy w milczeniu staliśmy dotąd z boku, udając, że zmiany nas nie dotyczą, czy też – wobec kolejnych etapów niszczenia liberalnej demokracji – podejmowaliśmy różnorakie działania stanowiące wyraz naszego protestu, to dziś nie wolno nam załamywać rąk. Nie możemy ot tak sobie zakrzyknąć: „Biada nam!” i poddać naszą przyszłość. Teraźniejszość, na którą patrzymy przecierając oczy z niegasnącym zdumieniem, to już nie tylko zawłaszczone sądy, media publiczne przemienione w organy rządowe, szkoły, w których rozpoczyna się dyktat nowych kanonów, czy uniwersytety, gdzie pod płaszczyk „wolności słowa” rządzący próbują upchnąć kolejną odmianę prawicowej ideologizacji. Trzy „mieszkania” wolności – sądy, media i uniwersytety (czy szerzej, szkoły) – trzy obszary, w których wolność powinna móc czuć się bezpiecznie, uległy/ulegają upolitycznieniu. Ufamy coraz mniej. Niektórzy wciąż wierzą, że „jakoś to będzie”, że „przetrzymamy nawet najgorsze”, ale… Tu nie chodzi o przetrzymanie i bierność. Bo gdy wokół nas sypie się pewna zgoda, gdy nie ma już konsensusu w kwestii spraw najbardziej nawet podstawowych, to trudno mówić, że umowa społeczna, ów kontrakt, który miał dawać nam w pierwszym rzędzie poczucie bezpieczeństwa, pozostaje jeszcze w mocy.
Kiedyś umówiliśmy się na wolność. Tą obywatelską. Ba, ponad trzydzieści lat temu wywalczyliśmy wolność i niezależnie od tego czy okazała się ona szczęsnym czy nieszczęsnym darem, stała się po prostu nasza. Wydarzyła się nam, wydarzyła się między nami, a w kolejnych wyborczych czy reformatorskich odsłonach pozwalała ufać, że budowane państwo, że formowane instytucje, że prowadzone działania w swych krótko- albo i długofalowych skutkach mają jakiś cel czy sens. Tak jak w pierwotnym kontrakcie – niezależnie od tego, u którego z myślicieli będziemy szukać jego podstaw – kolejne pokolenie oddało swoją wolność polityczną, aby zabezpieczyć swe wolności osobiste, realizujące się tak w sferze „wolności od” (a zatem, gdy jesteśmy wolni choćby od przymusu czy strachu), ale i wielkiego katalogu „wolności do” (czyli tego, w jaki sposób manifestujemy i realizujemy nasze indywidualne wybory/plany życia). Umówiliśmy się na to, że nikt nie wkłada nam głowy pod kołdrę sprawdzając, z kim i jak śpimy, że nikt nie grzebie nam w komputerze czy medycznej historii, nikt nie kwestionuje naszej „prawomyślności” (o ile takowa w ogóle istnieje), nikt nie mówi, w co mamy wierzyć, z kim i jak spędzać życie, gdzie powinniśmy zamieszkać, jak wychowywać dzieci, w jaki sposób wyrażać swoje wsparcie, czy – w końcu – jak wykrzykiwać naszą niezgodę, nasz protest, gdy ramy owej pierwotnej umowy zostają przekroczone. Umówiliśmy się też na to, że władza nikomu nie jest dana raz na zawsze, że… można ją stracić. W jakimś sensie… za karę. Bo poparcie to coś zupełnie innego niż posłuszeństwo.
„Władza, będąc nieodłączną od samego istnienia politycznych wspólnot, nie potrzebuje usprawiedliwienia [justification]; potrzebuje natomiast uprawomocnienia [legitimacy] – pisała Hannah Arendt. – Powszechne traktowanie tych dwu słów jak synonimów jest nie mniej błędne i wprowadza nie mniej zamieszania niż dzisiejsze zrównanie posłuszeństwa i poparcia. Gdy ludzie zbierają się razem i działają w porozumieniu ze sobą, wtedy rodzi się też władza, ale czerpie ona prawomocność z owego początkowego zebrania się razem, a nie z działania, które może później nastąpić”. Owo posłuszeństwo – słowo zawsze napawające mnie strachem – można wymusić. Nie wiąże się ono wprost z naszą wolną decyzją, z wyborem, ale jest efektem – w najlepszym razie – szkolenia lub „stosownej” indoktrynacji. Może być wynikiem okupionej bólem tresury, zaś budować je można na strachu czy wręcz na „załamaniu ducha”. Posłuszeństwo lubi zasadę kija i marchewki, nagradza „smaczkiem”, gdy posłuszni słysząc: „Skacz!” skłonni są zapytać: „Jak wysoko?” Błędnie – choć przez niektórych chętnie – utożsamiane bywa z autorytetem, a przecież tego ostatniego nie buduje się na sile i uległości, ale na przyjęciu, wybraniu i rozumieniu. Na wybraniu opiera się również właściwie pojmowane poparcie. Tu świadomie mówimy: „Tak”. Mówimy „tak” działaniom, ideom, pojedynczym ludziom, czy wreszcie wspólnocie. Owo „tak”, ten głos opowiadający się „za”, to właśnie poparcie, wybór, o którego znaczeniu – jak się okazuje – wciąż musimy sobie nawzajem przypominać.
Jednak ów wybór – zarówno w wymiarze wspólnotowym, jak i indywidualnym – jako warunek sine qua non przyjmuje zaufanie. Bo przecież nie wybieram w ciemno. Powiadał Dalajlama, że „harmonijne społeczeństwo zrodzić się może jedynie z ludzkiego zaufania, wolności od strachu, wolności wyrazu rządów prawa, sprawiedliwości i równości”. I nie chodzi tylko o to, by „mieć przy kim odpocząć”, by mieć gwarancję prawdomówności etc. Na zaufaniu i wzajemnym szacunku zajedziemy o wiele dalej niż na wiecznej podejrzliwości. Jeśli nawet – za jedną z diagnoz współczesnej liberalnej demokracji, postawioną przez Yaschę Mounka – zgodzimy się, że dla ocalenia naszej wolności potrzebujemy szeroko rozumianego „odnowienia wiary obywatelskiej”, to nie odbudujemy jej bez krzty zaufania – do polityki, ale również do siebie nawzajem. Tego z relacji ja – ty. Bo jak możemy nie być sceptyczni wobec polityków, gdy wciąż jesteśmy podejrzliwi w stosunku do siebie. To się przenosi… z góry na dół. Ale też idzie z dołu do góry. Bo nawet jeśli założymy, że państwo obecne jest tylko tu, gdzie jest konieczne, że w sferze publicznej dla obywatela będzie tak wiele „miejsca” jak to tylko możliwe, to… i tak potrzebujemy swego rodzaju rozbrojenia porozkładanych między nami min. I znów – zaufania. Powiada Mounk: „jedynym realistycznym rozwiązaniem kryzysu odpowiedzialności rządu (i najprawdopodobniej także szerszego kryzysu norm demokratycznych) byłoby wynegocjowane porozumienie, w którym obie strony zgadzają się na rozbrojenie”. Nic innego, jak dobre mediacje, gdzie żadna ze stron nie wychodzi w pełni zadowolona, a jednocześnie osiągniętego na ich drodze kompromisu absolutnie nie można nazwać „zgniłym”. A takie „rozbrojenie” jest nam potrzebne… już niemal wszędzie. Nie tylko tu, gdzie chcielibyśmy odzyskać niezależność sądów czy mediów; gdzie nie chcemy utracić wolności uniwersytetów czy nauki w ogóle, ale także tam, gdzie mamy dość teorii spiskowych albo dopatrywania się kolejnych owoców afer czy korupcji. Zmęczenie czy znużenie nie odnowi nam umowy społecznej. Nie sprawi, ze podamy siebie ręce, że usiądziemy do wspólnego stołu. Profesjonalizacja polityki, restrykcje wobec naszych reprezentantów, samoograniczenie państwa czy wsparcie się na wiedzy niezależnych ekspertów nie zjedzie do nas po złotej linie. Wychowanie obywatelskie nie wydarzy się samo. Cnoty polityczne nie zstąpią z nieba, nie zakrólują tak same z siebie. Nie ma magicznej różdżki ani zaklęcia, które za jednym zamachem uporządkuje nam cały świat. Nikt nie pokona za nasz naszych największych demonów. I nic, absolutnie nic się nie stanie bez naszego udziału… A już na pewno nie stanie się nic dobrego. Musimy zrobić pierwszy krok. I znów – ty i ja. W pierwsze zaufanie, że po drugiej stronie jest ktoś równie godny właśnie zaufania, elementarnie przyzwoity. I wcale nie są to jakieś wielkie oczekiwania.
Bo – jak pisała Barbara Skarga – „byłoby dobrze, aby przynajmniej ludzi przyzwoitych było więcej. Bo im ich mniej, tym więcej partykularyzmu, prywaty, korupcji, oszczerstw, które nas otaczają, dyskryminacji, tym bardziej zanika wrażliwość na wspólne dobro, szerzy się społeczna tępota i głupota”. Przyzwoitość – również ta polityczna – to pierwszy krok, pierwszy szczebel, który może nas zaprowadzić do nowej umowy społecznej, do tego czego szukamy, a czego – ewidentnie – potrzebujemy. Dalej… zaufanie, otwartość, prosta uprzejmość, tolerancja, wrażliwość. I kolejne z odpowiedzialnością i sprawiedliwością na czele. Cnoty obywatelskie, cnoty polityczne bez których z wizją nowej umowy społecznej najzwyczajniej nie ruszymy z miejsca. I nie przemawia do mnie argument o zmienionej rzeczywistości kulturowej, dominacji technologii etc. To fakty. Tyle że bez bazowego otwarcia wcześniej czy później wpakujemy się w łapska „globalnego totalitaryzmu”. Więc nie mówicie mi, że „się nie da”.