Nikt nie gardzi elektoratem PiS bardziej niż politycy PiS. Jakie wyobrażenie o tych ludziach muszą mieć stratedzy partii władzy, jeśli uważają, że do oddania głosu w wyborach na jej kandydata najskuteczniej mobilizuje odwołanie się do najniższych instynktów, nienawiść, rozbudzanie wstrętu i strachu? Nie po raz pierwszy PiS przywołał w środku kampanii wyborczej tematy związane ze społecznością osób LGBT, jednak nigdy tak czytelnym nie był wyłącznie wyborczy cel skierowania debaty w tym kierunku. W przeszłości PiS dwukrotnie zmobilizował już swoich wyborców w ten właśnie sposób. Widząc więc narastający kryzys prezydenckiej kampanii Andrzeja Dudy, postanowił zorganizować prostą powtórkę. Z tej taktyki wyłania się obraz partii, która żyje w przeświadczeniu, że jej najskuteczniejszym argumentem wyborczym jest rozbudzenie nienawiści jednej grupy społecznej wobec drugiej. PiS ma swoich wyborców za tępych nienawistników, bezmózgą masę, którą wystarczy poszczuć i rozjuszyć.
Tym razem jednak uruchomienie kampanii nienawiści okazało się być strzałem kulą w płot. Duda i jego najbliżsi współpracownicy rakiem wycofują się z tego wątku i dość panicznie szukają innego motywu przewodniego kampanii. Jednak samo powzięcie takiej próby ujawnia nam kilka interesujących faktów o PiS i o jego położeniu, oprócz tego, za kogo partia ta ma swoich wyborców. Po pierwsze, uruchomienie kampanii nienawiści wobec LGBT, ni stąd ni z owąd, bez jakiegoś uzasadnienia bieżącymi wydarzeniami w kraju, świadczy o wyczerpaniu się pomysłów na wypełnienie kampanii Dudy treścią. Jak się okazuje, po 5 latach rządów, partia władzy nie ma zbyt wiele osiągnięć, którymi może się pochwalić i które mogą odegrać rolę silnych argumentów wyborczych. W końcu przecież atak na LGBT przyszedł bezpośrednio po tym, jak przez kilka dni Duda i premier Morawiecki usiłowali umieścić w centrum kampanii różne inwestycje infrastrukturalne podejmowane przez rząd, takie jak przekop mierzei czy wielki port lotniczy, co najwyraźniej nie wzbudziło niczyjego entuzjazmu lub choćby większego zainteresowania.
Po drugie, PiS nie kontroluje (i chyba jego czołówka do końca nie wie), z ludzi o jakim zorientowaniu ideowym składają się obecnie jego szeregi. Po kilku latach szczucia na osoby homoseksualne i ustanawiania „stref wolnych od osób LGBT” w powiatach, gminach, miasteczkach, a nawet województwach polskiego wschodu, w zasobach członkowskich partii władzy większą rolę zaczęli grać ludzie, którzy nienawiść wobec LGBT nie rozumieją wyłącznie w roli narzędzia kampanijnego, które po wyborach trafia do szuflady, tylko tą nienawiścią autentycznie, na co dzień żyją. Gdy więc ekipa kandydata partii na prezydenta, która składa się z technokratycznych macherów, a nie toczących pianę z ust homofobów, wszczyna kampanię nienawiści wobec osób LGBT, to igra dzisiaj z zapałkami i potem z przerażeniem obserwuje, jak pożar w błyskawicznym tempie trawi jej własny dom.
Prawdopodobnie Joachim Brudziński nie spodziewał się, że po kilkunastu godzinach od wdrożenia przez Dudę operacji „Straszymy Polaków upadkiem rodziny” poseł Żalek stwierdzi, że „LGBT to nie ludzie”, a poseł Czarnek zasugeruje, że osoby LGBT „nie są równi normalnym ludziom”. Pierwszej wypowiedzi Duda i jego ludzie usiłowali bronić, upierając się, że „LGBT” to ideologia, że żadni ludzie się z tym skrótem przecież nie identyfikują, więc Żalek nie chciał nikogo dehumanizować. Soundbite Czarnka był jednak nie do obrony, jako otwarcie bazujący na protonazistowskiej wizji porządku społecznego. Do tego doszło zakiwanie się samego Dudy, który postanowił porównywać „ideologię LGBT” z komunizmem – zawsze kiepski pomysł, skoro przecież komunizm przyniósł ze sobą miliony ofiar ludzkich, z których wiele straciło życie wskutek absolutnego bestialstwa, a niemała część tych ofiar była w dodatku Polakami, których pamięć PiS rzekomo chce pielęgnować. Dudę zacytowały wszystkie światowe media, na co potrafił odpowiedzieć tylko trzema kłamliwymi tweetami po angielsku, licząc na to, że część zagranicznej opinii publicznej, nie znając oryginału wypowiedzi, to „kupi”. W każdym razie 2 dni po wdrożeniu nowej strategii kampanijnej, Brudziński pisał już na Twitterze, jak bardzo on szanuje godność osób LGBT i wręcz że dałby się pokroić za ich prawa.
Po trzecie, szczucie na osoby LGBT po raz kolejny pokazało, że od czasu przejęcia w Polsce władzy przez PiS, a w USA przed Donalda Trumpa (a konkretniej od chwili przybycia do Warszawy Trumpowej ambasadorki), suwerenności polskich władz narzucone są granice, których przebieg określa ambasada amerykańska. Nie chcę oczywiście, aby polski prezydent szczuł na osoby LGBT, to niebezpieczne, a poza tym budzi wstyd za własny kraj. Jednak nie oznacza to, że cieszę się, że polski prezydent za coś takiego dostaje „po łbie” od obcego mocarstwa, potulnie zamyka buzię i cenzuruje swoje wypowiedzi. Duda i cały polski rząd są przez Waszyngton traktowani jako całkowicie ulegli, pozycja Dudy jest o wiele słabsza niż Bolsonaro czy Duterte, w reakcji na wyskoki których Biały Dom odwraca wzrok. Polska PiS to amerykańskie kondominium. Zupełnie serio.
Rozpętując kampanię przeciwko osobom LGBT, drużyna PiS liczyła na to, że oto właśnie przypuszcza zabójczą kontrę na bramkę opozycji. I owszem, podobnie jak w poprzednich meczach, drużyna opozycji nie potrafiła własnymi siłami znaleźć na to rady poprzez umiejętny forechecking. Trener Brudziński to przewidział. Jednak tym razem napastnik Duda, usiłując wygrać pojedynek jeden na jeden, przewrócił się o własne nogi i stracił piłkę. Odnotowały to obiektywy wszystkich światowych mediów. Na domiar złego z trybun wbiegł na sam środek placu gry kibic ekipy PiS, Przemysław Czarnek, zgodnie z „tradycyjnymi wartościami” streakerów cały goły (jakby powiedział asystent trenera Adam Bielan „z genitaliami na wierzchu”), przez co sędzia zatrzymał mecz. Za chwilę będzie rzut sędziowski. Opozycji się tym razem ulazło. Jednak, jeśli ma to się skończyć dobrze, to teraz musi znaleźć pomysł, jak przenieść grę do tercji obronnej zespołu Dudy.