Wiele pisze się o zmierzchu Zachodu w światowej gospodarce i podaje rozmaite dane ekonomiczne. Ale niewiele pisze się o tym, skąd bierze się ów zmierzch. Ten temat wymaga dłuższych rozważań, więc zajmę się jednym tylko komponentem wyjaśnień, mianowicie przywództwem politycznym w świecie zachodnim i użyję do tego celu jednego tylko kryterium: stosunku do cen ropy naftowej i innych paliw i surowców.
Podczas poprzedniej fali wzrostów cen ropy w szczycie wielkiego kryzysu finansowego (2007-09) przeczytałem ze zdumieniem w poważnych dziennikach wspólny artykuł prezydenta Sarkozy’ego i ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Browna, w którym obaj panowie dowodzili, że paliwa są zbyt ważnym produktem, aby pozwolić na powodujące wzrosty cen spekulacje.
Nie wiem, czy zasięgali oni opinii fachowców, którzy by poinformowali ich zapewne, że możliwości spekulantów są dość ograniczone. Mogą oni powodować większe fluktuacje cen, ale jedynie wokół trendu. To znaczy, że jeśli ceny rosną, zakupy zwane spekulacyjnymi mogą zwiększyć skalę fluktuacji. Ale nie mogą zmienić trendu, jeśli z racji realnych relacji między podażą a popytem ceny mają tendencję wzrostową. Zresztą, dokładnie to samo może dziać się, gdy ceny wykazują tendencję spadkową.
Pomijając śmieszną – z perspektywy doświadczeń historycznych – wiarę w ceny regulowane przez państwo, politycy ci chcieli najwyraźniej pokazać, że „czuwają”, „są u steru”, „dbają o interesy konsumentów (czytaj: wyborców)”. Niezależnie od tego, czy to, co głoszą ma sens, czy też nie.
Kolejna fala wzrostów cen ropy wywołała kolejne, podobnie – a nawet bardziej – pozbawione sensu ekonomicznego gesty. Prezydent Obama, który i do tej pory nie wykazywał się większym sensem w swoich ekonomicznych wypowiedziach i działaniach, wszedł ostro w demagogię, oskarżając koncerny, że mają rekordowe zyski, a ceny są coraz wyższe. I zapowiedział powołanie „grupy roboczej do spraw oszustw paliwowych”.
Stany Zjednoczone są jednak (jeszcze!) państwem prawa i może mieć trudności z aresztowaniami „spekulantów”. Takich ograniczeń nie ma już premier niedemokratycznego państwa, jakim jest Rosja. Tam przedsiębiorstwa są prywatne tylko „do dalszych rozkazów władzy”. Więc, kiedy poprzednio ceny benzyny zaczęły rosnąć, premier Putin skarcił producentów, a ci szybko obniżyli ceny na rynku krajowym. Efekt był natychmiastowy: zaczęło się opłacać eksportować benzynę, bo za granicą ceny (i w związku z tym zyski) były wyższe. Z braku benzyny ceny zaczęły w Rosji szybko iść w górę. No i tym razem Putin zapowiedział konsekwencje wobec spekulantów oraz wprowadził zakaz eksportu benzyny.
Stany są importerem netto paliw płynnych, więc prezydent Obama nie może zrobić nic podobnego. Ale zawsze może próbować wprowadzić kontrolowane ceny benzyny, jak to zrobił Nixon w latach 70. XXw. Tylko wtedy zapewne nie zagłosują na niego w 2012r. ci, którzy jeszcze pamiętają horror racjonowania benzyny z tamtych lat!
Nie chciałbym jednak, by krytykując demagogiczne tandeciarstwo ważnych polityków współczesności stworzyć wrażenie, że to oni są wszystkiemu winni. Oczywiście są winni, ale niestety k t o ś t y c h t a n d e c i a r z y p r z e c i e ż w y b r a ł! Widocznie, niewiedza i demagogia przekonują wielu wyborców. Kto więc w ostatecznym rozrachunku jest winien? Jak to wspaniale ujął nieżyjący już politolog z Kalifornii, prof. Wildavsky, we have seen the enemy, and they are us. Dostrzegliśmy wroga i okazało się, że to my sami…