Kampania wyborcza w roku 2014 zapowiada się na wyjątkowo gorącą. A to za sprawą fali młodych działaczy, którzy jesienią ogłosili miastu i światu swój coming out: oto ujawniają swoje polityczne oblicza. Niemrawy wyścig, jakim były wybory sprzed 4 lat, to nudny incydent, o którym możemy zapomnieć. W tym roku w szranki ze starymi samorządowcami staną młodzi. Zrobią wiele, by zaistnieć w świadomości masowego odbiorcy i wywalczyć wymarzone stanowisko.
Młodzi polityczni liderzy to tzw. miejscy aktywiści. Są dobrze wykształceni i ambitni. Nauczyli się języków obcych, są nowocześni, obyci z trendami, znają współczesne mody miejskie. Są mieszczanami pełną gębą, ich naturalnym środowiskiem jest stołeczne śródmieście z dostępem do kawy i bezprzewodowego internetu. Żyją jednocześnie w realu i wirtualu. Ich miejscem bytowania są knajpki i klubokawiarnie – dla nich to centra wymiany myśli najważniejsze po sieciach społecznościowych. Łączy ich jednak przede wszystkim bunt przeciwko dzisiejszym elitom samorządowym wielkich partii. Elitom, które stały się syndykatem i które dawno przestały mieć cokolwiek wspólnego z samorządnością i swoimi wyborcami. W upartyjnionym samorządzie dzisiejsze być albo nie być radnego miejskiego nie ma zbyt wiele wspólnego z decyzjami wyborców. W wyborach samorządowych głosy oddawane są na listy, a ludzie prawie zawsze zaznaczają pierwsze nazwisko od góry, nie wiedząc nawet, kto się za nim kryje. To partyjni kacykowie ustalają kolejność nazwisk kandydatów na listach wyborczych. W ten sposób decydują o tym, kto załapie się na stołek radnego, a kto jest skazany na zapomnienie. Ten mechanizm od lat dokonuje selekcji negatywnej, preferującej działaczy przedkładających interes partyjny nad interes elektoratu. Dzisiejsi radni są wybierani de facto przez swoich szefów, a nie przez wyborców. Nie dziwi więc, że powoduje to praktyczne konsekwencje: radnym nie śpieszy się do kontaktów z ludźmi, którzy oddali na nich głos. Od przepełnionych – bo nieużywanych – skrzynek odbijają się maile, na dyżurach służących spotkaniom z mieszkańcami radni stawiają się rzadko lub wcale, na posiedzeniach rad zjawiają się zwykle tylko po to, by podpisać listę obecności.
Jest prywatną sprawą każdego radnego to, czy chce się bawić w służenie mieszkańcom, czy nie. Jeśli chce, to nikt mu nie rzuca kłód pod nogi, ale jeśli nie chce, też złego słowa nie usłyszy. O tym, czy zostanie radnym na następną kadencję, decyduje to, czy dobrze służy partii, a nie wyborcom.
Nie dziwi więc, że sami wyborcy nie mają pojęcia o swoich reprezentantach. W końcu ilu z nas przytoczy nazwiska chociaż trzech radnych ze swojej dzielnicy, ilu śledziło przynajmniej jedno posiedzenie jakiejś rady lub komisji? Najgorszą konsekwencją jest zniechęcenie do demokracji. Coraz więcej ludzi ignoruje wybory. Frekwencja w Warszawie przestała przekraczać 50 proc., co i tak jest rekordowym wynikiem na tle Łodzi, w której wybory ma w nosie blisko dwie trzecie uprawnionych. W tym mechanizmie same stanowiska radnych zostały sprowadzone do funkcji synekur – są sposobem płacenia lojalnym za robotę wykonaną dla dobra struktur. Ścieżka kariery młodego działacza w takim układzie sprowadza się do maratonu wazeliniarstwa i świadczeniu usług lokalnym baronom. Bunt młodych ma swoje podłoże w niegodzeniu się na drogę politycznej kariery opartej na partyjnej prostytucji, dlatego polega na odrzuceniu wszystkich partii en bloc i otwarciu dla siebie ścieżki poza partiami. Młodzi aktywiści uderzają więc w strunę powszechnego poczucia konieczności stworzenia alternatywy dla cynicznych, oderwanych od społeczeństwa bezideowców od lat okupujących miejsca w radach miasta. Upatrują swojej szansy w próbie przekonania nas, że są właśnie tymi, którzy odpartyjnią samorządy.
Mistrzowie pozorów
Jeśli ich działalność z czymś dotąd kojarzono, to przede wszystkim z organizacjami pozarządowymi. Większość z nich związana była z fundacjami, stowarzyszeniami i środowiskami zajmującymi się sprawami miejskimi: partycypacją, ładem przestrzennym, komunikacją czy reklamą zewnętrzną. Część z nich faktycznie od lat zajmowała się aktywnością stricte pozarządową. Jednak po bliższym przyjrzeniu się nazwiskom działaczy zadziwia duża liczba osób, których nie da się skojarzyć z żadną konkretną dziedziną ludzkiej działalności. Są znani tylko z tego, że są znani. Do perfekcji opanowali mechanikę posługiwania się mediami, dzięki czemu regularnie występują w radiu i telewizji, a ich zdjęcia co parę dni widać w lokalnej prasie. I dosłownie codziennie w internecie, przede wszystkim na Facebooku. Technika wykorzystywania mediów społecznościowych do promowania własnej osoby to dla nich abecadło. Atrakcyjne zdjęcia wyglądają na spontaniczne, ale wyraz twarzy, gesty, ubiór, gadżety, tło – wszystko ma tu swoje znaczenie.
Największą klikalność i udostępnianie na Facebooku mają memy. Inteligentne, często autentycznie śmieszne są produkowane niemal masowo i w mgnieniu oka rozprzestrzeniają się po komputerach wyborców, zdobywając kolejne lajki. Liczba wpisów, foci i komentów jest imponująca – kto kliknie opcję obserwowania, może dostać w ciągu doby nawet kilkanaście kolejnych atrakcyjnych i zawsze aktualnych postów. By naprodukować tak dużą ilość materiałów, potrzebny jest czas. Nie wystarczy przecież siedzieć przy komputerze i je redagować. Trzeba jeszcze przemieszczać się z jednego wydarzenia na drugie, robić zdjęcia na mieście, relacjonować wydarzenia. Skąd tyle wolnego czasu? Miejski działacz to obecnie zawodowiec. Nie zawodowiec w sensie wysokiej wiedzy na określony temat, to nie wydaje się potrzebne, ale zawodowiec w sensie wykonywania tej pracy jak na pełnym etacie. Miejski działacz nigdzie nie pracuje, jego pracą jest działalność miejska. Zaczepienie w fundacji daje jakieś stałe dochody, do tego trafiają się incydentalne wpływy za udział w debacie lub za napisanie artykułu. Ale prawdziwe pieniądze przyjdą dopiero wtedy, gdy zdobędzie się stołek radnego.
Dla wielu z nich kontakt z sektorem NGO jest instrumentalny i ma posłużyć jako trampolina, z której po przybraniu maski liderów lokalnych społeczności wybiją się do gabinetów władzy. Środowisko aktywistów miejskich w działalności pozarządowej upatruje uwiarygodnienia w roli bezpartyjnych ideowców. „Udział w akcjach” ma stanowić bogatą listę dokonań pro publico bono. Stoi za tym przekonanie, że zniechęceni polityką Polacy darzą zaufaniem fundacje oraz stowarzyszenia i są w stanie oddać głos na wywodzących się z nich ludzi. Media przyznają organizacjom pozarządowym kredyt zaufania, z góry przyznając rację „przedstawicielom mieszkańców”. Dlatego już w roku 2010 wśród młodych polityków pojawił się pęd do podczepiania się pod organizacje pozarządowe.
Falstart czy dobry początek?
W roku 2013 nastąpił przełom. Przy okazji referendum warszawskiego po raz pierwszy aktywiści jawnie weszli w politykę. Wtedy to liczne grona działaczy połączyły swoje siły w próbie obalenia Hanny Gronkiewicz–Waltz. Żadna akcja społeczna mającą charakter stricte pozarządowy nie skupiła dotąd tylu aktywistów, nie zachęciła do działań zakrojonych na tak szeroką skalę i nie rozbudziła wyobraźni tak jak przedreferendalna kampania, która z organizacjami pozarządowymi nie miała przecież nic wspólnego. W jej czasie aktywiści zbierali w Warszawie podpisy za przeprowadzeniem referendum, brali udział w akcjach zachęcających do głosowania przeciwko prezydent Warszawy, organizowali spotkania, debaty, panele, rozkręcali akcje na portalach społecznościowych. Na forach i blogach wylali morze słów. Doszło nawet do tego, że niektórzy zaczęli między sobą dzielić stanowiska, które zajmą po upadku „reżimu HGW”. Było to wydarzenie zupełnie bez precedensu, swoisty coming out działaczy, jasno pokazujący, że dla wielu z nich jedynym celem zawsze było wejście do świata polityki. W czasie referendalnej agitacji aktywiści zdjęli maski filantropów i pokazali swoje prawdziwe oblicza. Otwarte przyznanie się do politycznych ambicji grozi opinią cyników, którzy wykorzystują falę mody na miasto i miejski aktywizm do wypromowania swoich nazwisk. Przecież podstawą dotychczasowej działalności było hasło bezinteresowności, działania dla idei. Teraz już nie da się twierdzić, że aktywiści są idealistami, którym nie w głowie zaszczyty, stanowiska i apanaże.
Dotychczas prowadzona przez nich działalność pozarządowa na fali rosnącej popularności okazała się zasłoną dymną dla rozpoczynającego się w jej ukryciu marszu po stołki, a działalność zmieniła się w kampanię wyborczą. Zachłyśnięcie się pierwszymi medialnymi sukcesami i narastający od dawna pęd do władzy, która w ich rozumieniu przy okazji referendum była na wyciągnięcie ręki, doprowadziły do wykształcenia się działań nastawionych na szybki efekt promocji medialnej, opartych wyłącznie na populizmie. Referendum przegrali, jednak ambicje pozostały. W ten sposób kampania wyborcza roku 2014 zaczęła się jesienią roku 2013.
Silni gazetą
Aktywiści uważają, że muszą głośno krzyczeć, by być zauważonymi. Metoda Palikota okazała się skuteczna. Sprzyja temu fakt, że lokalna prasa borykająca się z postępującym od lat spadkiem czytelnictwa chętnie udostępnia swe łamy tematom pełnym silnych emocji. Gazety więc od wielu miesięcy pokazują twarze energicznych i głośnych awanturników: szarpiących się z policją o bar mleczny przy Marszałkowskiej, wojujących o squaty czy o drewniane domki na Jazdowie, torpedujących remont Ogrodu Krasińskich lub sprzeciwiających się budowie biurowca przy pl. Zamkowym. Próżno szukać w mediach analizy programów aktywistów ani nawet pytań, dlaczego tych programów nie ma, dlaczego w ogóle nie zgłaszają propozycji, ograniczając się do atrakcyjnych wizerunkowo akcji protestacyjnych. Media, które co do zasady powinny być sędzią w sporach politycznych, znalazły w działaczach idealny materiał na zadrukowanie stron atrakcyjnymi tytułami i zdjęciami pełnymi gadżetów. Interesy aktywistów i mediów zbiegły się i oto sędzia gra w jednej z drużyn. Młodzi aktywiści są sprawni organizacyjnie i wizerunkowo. Potrafią dotrzeć do prasy, bo doskonale rozumieją jej poetykę i wiedzą, w jakie struny uderzyć, by trafić z przekazem do druku. Hitem roku 2013 są gadżety. Towarzyszą one niemal wszystkim wydarzeniom. Działacze palą znicze na pniach ściętych drzew, organizują symboliczny pogrzeb sowy padłej podobno z powodu wycinki drzew w parku, robią z tektury symboliczny klucz do otwartości w sprawie domków w Jazdowie, by wręczyć go prezydent Warszawy, przebierają się w krepinę i udają duchy ściętych lip, wchodzą na posiedzenie Rady Śródmieścia ze słodkimi wuzetkami, protestując w ten sposób w sprawie „skandalu związanego z Trasą W-Z”, albo zanoszą słoiki do kancelarii Prezydenta RP, by w ten sposób skrytykować prezydenckiego ministra za jego wpis na Twitterze o przyjezdnych warszawiakach. Gadżety działają na prasę jak magnes. Są wyrazistym i chwytliwym punktem zaczepienia dla artykułu, świetnie wyglądają na zdjęciach w prasie. Są skutecznym sposobem promocji. Stały się znakiem rozpoznawczym młodych aktywistów. Populizm działaczy nastawiony na promocję to chyba najciemniejsza strona środowiska. Miejscy aktywiści szybko podejmują drażliwe społecznie tematy i tak samo szybko o nich zapominają, gdy stracą swą medialną nośność. Z załatwianiem rzeczywistych problemów mieszkańców nie ma to zwykle nic wspólnego. Nastawieni na poklask działacze starają się za wszelką cenę podgrzewać konflikty, które już wygasają lub które bliskie są kompromisowego rozwiązania. Drażliwych i nośnych tematów w Warszawie nie ma w końcu tak wiele, dlatego w interesie działaczy leży reanimowanie zamierających awantur, dolewanie oliwy do ognia bez baczenia na szkodliwość takiego działania dla lokalnych społeczności. Gdy wrzawa wokół wycinki drzew w Ogrodzie Krasińskich zaczęła cichnąć, a po wielomiesięcznym remoncie mieszkańcy zaczęli przekonywać się do nowego kształtu parku, aktywiści Zielonej Mocy, samozwańczy przedstawiciele społeczeństwa przychodzili na spotkania władz Śródmieścia z mieszkańcami, by krzykiem podjudzić do kłótni. Wbrew uspokajającym głosom płynącym z sali odczytywali listy, apelowali do władz o opamiętanie się, wykrzykiwali, że są reprezentantami ludu Warszawy i to oni wiedzą najlepiej, że konsultacje społeczne są robione dobrze tylko wtedy, kiedy słucha się wyłącznie ich głosu.
Przedstawiciele z autonominacji
Destrukcyjne wystąpienia i brak propozycji pokazują, że aktywiści żyją w oderwaniu od mieszkańców Warszawy. W tym, co mówią, jest dużo ogólników i haseł, powoływania się na brazylijskie miasto Pôrto Alegre, na Kopenhagę i Berlin, ale zupełnie brak problemów zwykłych ludzi, mieszkańców osiedlowych uliczek. Najbardziej uderza właśnie całkowity brak zakorzenienia w społeczeństwie. Aktywiści nie są reprezentantami wspólnot mieszkaniowych ani rad osiedli, przez nikogo nie zostali wybrani. Pochodzą z autonominacji, po prostu się skrzyknęli.
Jednak wybory to test z prawdziwego zdarzenia – tu już nie będzie miejsca na domniemanie poparcia mieszkańców, a lajki na Facebooku mogą się okazać ułudą. Pojawia się pytanie, czy na szczeblu lokalnym okaże się skuteczna metoda przewagi PR nad rzeczywistymi osiągnięciami i propozycjami. Aktywiści wydają się święcie przekonani, że PR to podstawa, skupili się na horyzoncie wyborczym. Dominuje postawa, że jeśli się wygra wybory, to jakoś to będzie, na razie nie ma co o tym myśleć. Za fasadą pięknej idei odpartyjnienia Warszawy kryje się środowisko odbiegające od cukierkowego obrazka idealistów rozumiejących potrzeby ludzi, związanych z interesem miasta. Zastąpienie obecnych, partyjnych, nie zawsze kompetentnych, karierowiczowskich i oderwanych od społeczeństwa elit przez nowe, niepartyjne, nie zawsze kompetentne, karierowiczowskie i oderwane od społeczeństwa elity nie jest odpowiedzią na problem trawiący stołeczny samorząd. Może nawet doprowadzić do kompromitacji idei bezpartyjnych kandydatów i do faktycznego umocnienia się starych elit. Bo na tle nowych wypadają całkiem nieźle.
Tekst został zamieszczony w XVII numerze „Liberte!”.