Przeciwieństwem strategii rządu Morawieckiego byłaby polityka nadziei, w której godzilibyśmy się na ograniczenie naszej wolności nie z powodu lęku, ale dlatego, że wspólnie dążymy do jakiegoś celu. Łatwiej jest pogodzić się z brakiem swobód, gdy rozumiemy, z jakiego powodu musieliśmy z nich zrezygnować i czemu one służą – wysokie kary administracyjne wydają się być kuszącym rozwiązaniem, ale nie dla tego, kto chce budować państwo, które tworzone jest przez obywateli i dla obywateli.
Niektórzy populistyczni komentatorzy widzą w dotykającej nas pandemii kryzys demokracji i dowód na jej słabość, choć – sądzę, że – jeśli można dziś krytykować demokracje, to tylko te fasadowe i odarte z obywatelskości. Możemy nie widzieć tego na pierwszy rzut oka – szczególnie, gdy nasz wzrok wyostrzony jest na pojedynki polityczne na czele z widowiskową, wizerunkową rywalizacją między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Nie toczą się one o to, kto zyska na trwającym kryzysie, lecz kto zostanie nim najmniej zraniony, ale – bez zawahania – można stwierdzić, że dzisiaj każde państwo oceniane jest w pierwszej kolejności przez pryzmat tego, jak radzi sobie z koronawirusem.
Na całym świecie, politycy i media ścigają się w sposobach mierzenia sukcesu państwa w zmaganiach z COVID – biorą pod uwagę spłaszczenie krzywej zachorowań, efektywność systemu ochrony zdrowia, ilość wykonywanych testów czy programy przeciwdziałania recesji i załamaniu rynku pracy. Każdy z tych elementów jest bardzo istotny i wiele mówi o sprawności rządów. Niestety, skupiając się na nich marginalizujemy kwestię kluczową dla stabilności i efektywności demokracji: przejrzystość podejmowanych decyzji i wynikające z niej zaufanie obywateli do instytucji państwa (nie zaś polityków nimi kierującymi). Z tej perspektywy łatwiej dostrzec, że to nie porządek demokratyczny stanowi problem, ale hybrydowość systemów, w których demokratyczne instytucje zostały uprowadzone przez niedemokratycznych przywódców i ich antyobywatelską retorykę.
Dlaczego więc populistyczne komentarze o schyłku demokracji padają na podatny grunt, skoro to nie reguły demokratyczne, ale brak ich egzekwowania jest problemem? Przede wszystkim dzieje się tak, bo każdy kryzys wstrząsa naszą tożsamością i zmusza do zastanowienia się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Fundamentalną rolę odgrywa w tym zbiorowe upolitycznienie emocji i przeniesienie ich na poziom wspólnoty – i warto zastrzec, że sama demokracja, w którą z natury wpisana jest niepewność i rywalizacja, nie gwarantuje stabilizacji, lecz daje ją dopiero emancypacyjna siła obywatelskości. Dlatego też w obliczu pandemii niektórzy mogą mieć wrażenie, że państwa demokratyczne się chwieją, podczas gdy w rzeczywistości negocjują one swoją tożsamość w obliczu zmiany.
W „Geopolityce emocji” Dominique Moïsi argumentował, że trzy emocje mają fundamentalne znaczenie dla tożsamości politycznych – nadzieja, upokorzenie i strach. Stoję na stanowisku, że katalog zaproponowany przez francuskiego politologa jest niepełny i warto poszerzyć go o dumę, wstyd i żal. W komplecie tworzą one pejzaż sześciu możliwych strategii zarządzania dynamiką emocjonalną debaty publicznej, które są dostępne rządzącym w warunkach kryzysu. Spójrzmy na to z dzisiejszej perspektywy. Skoro – w obliczu pandemii COVID – państwa oceniane są przez pryzmat efektywności walki z chorobą, to i relacja między władzą a obywatelami musi być definiowana przez taką ocenę. Oznacza to, że wizerunek staje się zasobem kluczowym i każdy zgodzi się, że w warunkach kryzysu nie da się sprawnie zarządzać bez odpowiedniej komunikacji, która gasi pożary, zamiast je wzniecać.
Jak na tym tle wypada polski rząd? Być może Polacy spośród obrazów epidemii najmocniej zapamiętają przemęczonego i notorycznie niewyspanego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, który na kolejnych konferencjach wprowadzał coraz ostrzejsze restrykcje. Spotykało się to z szerokim zrozumieniem, gdyż chodziło o zagrożone życie i (używane jako potężny straszak na krytyków lockdownu) „uniknięcie scenariusza włoskiego”. Rząd Mateusza Morawieckiego jako lekarstwo na koronawirusa zaordynował Polsce solidną dawkę strachu, co dość szybko zaczęły wzmacniać media od prawej po lewą stronę podzielonej sceny politycznej. Zapomniano jednak, że lęk ma działanie raczej krótkotrwałe, o ile nie zostanie dostarczone mu paliwo – a przecież polski scenariusz daleki był od włoskiego, a rządzący obóz Zjednoczonej Prawicy w zasadzie od początku epidemii dyskutował o tym, jak przeprowadzić wybory prezydenckie w terminie majowym, kiedy to reelekcja Andrzeja Dudy wydawała się być pewna.
Politykę strachu zastąpił niebezpieczny dysonans. Z jednej strony minister Szumowski dramatycznie mówiący o śmiertelnym zagrożeniu i ogólnonarodowe liczenie respiratorów, z drugiej zaś prominentni politycy obozu władzy wykluczający możliwość wprowadzenia stanu nadzwyczajnego i planujący wybory z udziałem trzydziestu milionów głosujących. Trudno oczekiwać od obywateli trwania w lęku, kiedy najbardziej wpływowe osoby w państwie zachowują się całkowicie zwyczajnie – jak inaczej zinterpretować zachowanie uczestników obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej, przeprowadzonej w okresie nasilenia ograniczeń w korzystaniu z naszych swobód?
Reakcja rządu na własną niekonsekwencję była kuriozalna. Z wszystkich możliwych scenariuszy zdecydowano się na sztuczne wygenerowanie lęku poprzez skonfliktowanie społeczeństwa z policją i wykorzystanie osobliwego systemu kar administracyjnych. Tysiące złotych, które nakładano na sprawców „zbrodni” stanu epidemii, działało na wyobraźnię naszego, relatywnie biednego społeczeństwa, które nie tyle – jak chciałby minister Szumowski – bało się koronawirusa, ale zaczęło bać się państwa i jego instytucji. Doskonale obrazuje to dlaczego pandemia nie oznacza kryzysu demokracji, ale odziera z fałszu fasadowe hybrydy, w których demokratyczne instytucje kamuflują antyobywatelskie zapędy rządzących.
Czy dało się zareagować na pojawienie się koronawirusa w Polsce inaczej niż strachem? Zapewne nie, zwłaszcza w sytuacji, gdy lęk napędzany był niepewnością. Słabością rządu była jednak komunikacja, która wzmagała niepokój, będąc przy tym niezwykle niekonsekwentną. Premier Morawiecki i jego ministrowie zamiast oferować Polakom poczucie stabilizacji zaczęli produkować dysonans. Do legendy komunikacji politycznej przejdzie magiczna przemiana ministra Szumowskiego w sprawie sensowności powszechnego zasłaniania twarzy. Ponadto, nie można oczekiwać, że lęk będzie skłaniać obywateli do posłuszeństwa, gdy wyśmiewa się nieskuteczność innych państw, chwaląc przy tym własne sukcesy w walce z epidemią. Co daje zamknięcie państwa, gdy jego czołowi politycy mają za nic środki ostrożności, gdy tylko mają na to ochotę? Przecież przypadek Borisa Johnsona pokazał, że bycie premierem nie chroni przed zarażeniem koronawirusem.
Paradoksalnie, analizując treści publikowane w mediach społecznościowych, Polacy poczuli się oszukani przez rząd, że epidemia nie okazała się być tak śmiercionośna jak straszył minister zdrowia. A przecież całą sytuację można było rozwiązać całkowicie inaczej, co pokazują budujące przykłady z innych krajów, w których demokracja idzie w parze z obywatelskością.
Co poszło nie tak? Błędem rządzących Polską było odarcie obywateli z poczucia sprawczości. Wszyscy staliśmy się jedynie przedmiotem polityki i decyzji zapadających w nieznanym gronie na podstawie niejasnych kryteriów. Polityka informacyjna rządu od początku kryzysu epidemicznego była fatalna, choć przecież nasz kraj miał sporo czasu, aby przygotować się na pojawienie się nowej choroby. Po dzień dzisiejszy nie wiadomo, jaka jest nasza strategia jako państwa, narodu i społeczeństwa – skąd wzięły się etapy zamykania kraju, jak i skąd biorą się etapy otwierania gospodarki? Czy branża beauty nie powinna była być zamknięta w pierwszej kolejności, skoro premier otwierać chce ją w ostatniej kolejności? I dlaczego przedszkola są mniej niebezpieczne niż kawiarnie? Przerażające jest to, że nikt nam tego nie wyjaśnił – więc jeśli Helena Anna Jędrzejczak na łamach „Kultury Liberalnej”napisała, że reakcja rządu na epidemię pozbawiła zamkniętą w domach młodzież sprawczości, to śmiem posunąć się dalej i powiedzieć, że sprawczość została odebrana nam wszystkim, którzy przed Wielkanocą staliśmy w absurdalnych kolejkach przed sklepami spożywczymi.
Przeciwieństwem strategii rządu Morawieckiego byłaby polityka nadziei, w której godzilibyśmy się na ograniczenie naszej wolności nie z powodu lęku, ale dlatego, że wspólnie dążymy do jakiegoś celu. Łatwiej jest pogodzić się z brakiem swobód, gdy rozumiemy, z jakiego powodu musieliśmy z nich zrezygnować i czemu one służą – wysokie kary administracyjne wydają się być kuszącym rozwiązaniem, ale nie dla tego, kto chce budować państwo, które tworzone jest przez obywateli i dla obywateli. Nieprzypadkowo – w trudnym dla Amerykanów czasie – nadzieja stała się filarem kampanii Baracka Obamy. Jej polityczna siła wynika bowiem z faktu, że w sytuacji kryzysu i zagrożenia tożsamości daje ludziom poczucie sprawczości, przypomina, że to oni są siłą, która decyduje o tym, jaka może być przyszłość. Tej wizji zabrakło ekipie „dobrej zmiany”, której perspektywa zdaje się nie sięgać dalej niż tegoroczne wybory prezydenckie. Pozostanie po niej świadectwo straconej szansy na wyrwanie polskiej polityki z anachronicznej wojny polsko-polskiej.