– Panie Profesorze, będziemy rozmawiać o 20 latach polskiej transformacji gospodarczej, jednak wyjdźmy od doświadczeń najbliższych nam w czasie. Wydaje się, że spośród krajów Europy Środkowo-Wschodniej w Polsce kryzys gospodarczy ma stosunkowo najłagodniejszy przebieg. Polska ma również szansę stać się jednym z niewielu krajów członkowskich Unii Europejskiej, których gospodarce uda się w tym roku wypracować pozytywny wzrost. W jakich czynnikach upatruje Pan Profesor źródeł tej sytuacji? Czy owa ponadprzeciętna odporność polskiej gospodarki na zawirowania w światowym systemie jest skutkiem jej obiektywnych cech strukturalnych, czy też raczej zawdzięczamy ją polityce gospodarczej prowadzonej w ostatnich latach?
– W naszym regionie, a mam tu konkretnie na myśli państwa, które równocześnie z Polską weszły do Unii Europejskiej, nie widać wyraźnej grupy liderów, jeśli chodzi o reformy gospodarcze. Z tej ósemki – bo Bułgaria i Rumunia ekonomicznie grają jednak w innej lidze – bardzo trudno byłoby wyróżnić kraje, które reformy przeprowadziłyby wzorcowo. Początkowo awangardę stanowiły Polska, Czechy i Węgry, ale w pewnym momencie wszystkie te trzy kraje doznały swoistej reformatorskiej zadyszki. Były wiceprezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju – Michael Bruno określał to zjawisko mianem „reform fatigue„, mając na myśli stan, kiedy reformy przyniosły już wiele efektów, ale równocześnie na dalsze działania nie starcza już sił – pojawia się za duży opór społeczny, a politycy boją się ryzykować swoje kariery. Kiedy grupie pierwotnych liderów, przytrafiła się właśnie taka reformatorska zadyszka, do przodu wyskoczyła druga grupa, a więc kraje bałtyckie, przede wszystkim Estonia, ale także Litwa. Litwie udało się zresztą dołączyć do grupy reformatorów dopiero za którymś razem, bo nie do końca powiodły się próby wdrożenia reform, podejmowane tam co najmniej dwa lub trzy razy. Następnie dołączyła Słowacja, która dotychczas pozostawała daleko w tyle za liderami regionu ze względu na spuściznę czasów semi-dyktatury mecziarowskiej. Jednak to właśnie Słowacja dokonała najdalej idących reform.
Uważam, że jest sześć krajów, które reformy przeprowadziły naprawdę dobrze. Nieco gorzej niż Estonia i Litwa, reformy wdrożyła Łotwa, gdzie nie uniknięto błędów politycznych z daleko idącymi konsekwencjami w późniejszych latach. Mamy też przypadek najbogatszego kraju naszego regionu, czyli Słowenii, która ciągle ma jeszcze przewagę związaną ze swoim relatywnie większym bogactwem w momencie rozpoczynania reform. Jednak inne kraje powoli doganiają Słoweńców, bo w Ljubljanie programu reform nie udało się przeprowadzić w dostatecznie radykalny sposób. Odporność polskiej gospodarki na kryzys – w istocie większa niż na przykład w Czechach czy Słowacji – nie wynika jednak z jakości reform, ale z wielkości i struktury gospodarki. PKB Słowacji jest 7-krotnie niższe niż Polski, a im mniejszy kraj, tym bardziej korzysta, kiedy w globalnej gospodarce dochodzi do intensyfikacji wymiany międzynarodowej. W fazie koniunktury ekonomicznej taki kraj ma szansę na bardzo szybki wzrost, jednak, gdy w światowej gospodarce pojawia się recesja, to małe kraje są dotknięte szczególnie silnie.
Ta teoretyczna teza znajduje empiryczne potwierdzenie. Jak się spojrzy na wzrost gospodarczy w latach 2000-2007 ósemki krajów, które weszły do Unii Europejskiej w roku 2004, to zdecydowanie na czele były Estonia, Litwa i Łotwa. I to nie tylko na czele, bo wykazywały w tym okresie tempo wzrostu 2-krotnie szybsze niż Polska, Czechy i Węgry. W czasach koniunktury wzrosty były więc bardzo silne, jednak gdy przyszedł czas dekoniunktury, te małe i nastawione na eksport gospodarki również ponadprzeciętnie silnie ucierpiały. Oczywiście w przypadku Łotwy dochodzi jeszcze taka nazbyt rozwiązła, choć nie w sensie moralnym rzecz jasna, polityka makroekonomiczna. Przede wszystkim mam tu na myśli kwestie monetarne, czyli nadmierne rozszerzenie kredytu mieszkaniowego. Trzeba w tym miejscu zauważyć, że również Polska zaczęła iść tą drogą – pojawiły się banki, które oferowały kredyty na 100 czy nawet 110 procent wartości nieruchomości. Gdyby podobne tendencje wystąpiły u nas 2-3 lata wcześniej, dziś mielibyśmy podobne problemy. Mieliśmy po prostu trochę szczęścia, w związku z tym u nas kryzys kredytów mieszkaniowych nie rozprzestrzenił się tak, jak na Łotwie, w Hiszpanii czy Irlandii. Choć trzeba również oddać sprawiedliwość, że również odpowiedzialna reakcja obecnego rządu na kryzys gospodarczy spowodowała, że nie odczuwamy go tak drastycznie jak inne kraje.
– Czy na złagodzenie skutków kryzysu mógł wpływ mieć płynny reżim walutowy, jaki wybrała Polska? Czy ten walutowy bufor mógł zaabsorbować istotną część kryzysowego szoku?
– W swojej książce, wydanej przez Routledge w 2002 roku pt. Transition economies and foreign trade, jeden z rozdziałów poświęciłem właśnie wyborom kursowym. Okazało się, że spośród tej ósemki krajów, które zdały maturę, wchodząc do Unii Europejskiej, mieliśmy do czynienia aż z trzema reżimami walutowymi. I właściwie okazuje się, że w ramach każdego reżimu kursowego, o ile prowadzi się dobrą politykę gospodarczą, można osiągnąć sukces. Moim zdaniem ten kurs nie odgrywał specjalnie dużej roli, a z pewnością mniejszą niż błędy popełnione bądź niepopełnione w pewnych obszarach polityki gospodarczej. Kluczowa jest natomiast wielkość gospodarki. Jesteśmy w kraju większym, tąpnięcie eksportu nawet rzędu 25% tak, jak to miało miejsce w Polsce na początku roku, nie ma aż tak silnego przełożenia na całą gospodarkę, bo udział wymiany międzynarodowej jest relatywnie mniejszy. Więc jeśli mówimy o tej poduszce chroniącej, to był nią raczej silny popyt wewnętrzny.
– Patrząc z perspektywy 20 lat, co w trakcie tych dwóch dekad transformacji gospodarczej udało nam się zrobić szczególnie dobrze, co można określić jako największy sukces?
– Nam się udała całość. W roku 1989, a dokładnie w jego ostatnich miesiącach, borykaliśmy się jeszcze z inflacją rzędu 1000 %. Niezwykłe były także przemiany, dotykające codzienności zwykłych ludzi, którzy mieszkali wtedy w Polsce. O szybkości i radykalności tych przemian przypomina mi historia pewnej mojej koleżanki z konspiracji, która w 1989 r. spodziewała się dziecka. Kiedy termin porodu się już zbliżał, jej mąż zapisał się na listę społeczną po pralkę. W takiej kolejce trzeba było stać nierzadko miesiąc, dwa lub trzy, żeby w końcu kupić potrzebny sprzęt. Któregoś dnia to właśnie jej mężowi przypadł obowiązek pojawienia się w kolejce i ewentualnego poinformowania „współ-kolejkowiczów”, że pralki właśnie dostarczono. Jednak w tym samym czasie koleżanka zaczęła rodzić i szansa na pralkę przepadła. To wszystko działo się w połowie grudnia, przez dwa tygodnie pieluszki wożono do prania do domu jej mamy. 1 stycznia weszły natomiast w życie reformy zwane reformami Balcerowicza i ci moi znajomi już w pierwszym tygodniu ich obowiązywania poszli do sklepu i po prostu kupili tę pralkę. Więc można powiedzieć, że z domu wariatów przeszliśmy do normalności. Po prostu można było rzeczy zwyczajnie kupić, a nie wystać, czy jak to się mówiło załatwić, zorganizować. Mój kolega – profesor ekonomii z Krakowa – mawiał, że nie ma w komunizmie jak dobre pochodzenie. Ale nie chodzi tu o pochodzenie arystokratyczne czy nawet przynależność do partii, tylko że tu pochodzisz, tam pochodzisz i może coś załatwisz, więc po prostu przestało się liczyć to dobre pochodzenie i zrobiło się norma
lnie. Radykalną różnicę można było zaobserwować również w odniesieniu do jakości towarów. Tę zmianę zawdzięczamy otwarciu granic. To są przemiany na szczeblu ludzkim, jednak specjalnie podkreślam ich znaczenie, bo to przecież ludzie żyli w tym ustroju i teraz też gospodarka jest dla ludzi. Przemiany na poziomie makroekonomicznym są tym bardziej wyraźne – na przykład w zakresie handlu zagranicznego. W połowie lat 80. rząd Jaruzelskiego z triumfem ogłosił, że wartość sprzedaży polskich towarów na rynki zachodnie przekroczyła 5 miliardów dolarów. W zeszłym roku polski eksport wyniósł ponad 140 miliardów dolarów. Innymi słowy, w tej chwili eksportujemy mniej więcej tyle w ciągu dwóch tygodni, ile oni w ciągu roku z wielkim trudem, zabierając z rynku wewnętrznego najcenniejsze produkty. Niezależnie od tego, czy spojrzymy z perspektywy mikro, a więc przeciętnego człowieka, czy z perspektywy makro, to w ogóle znajdujemy się w świecie innych problemów. W skali globalnej jesteśmy krajem średnio zamożnym i mamy do czynienia z problemami znanymi cywilizowanemu światu. Zastanawiamy się, czy kupić samochód używany, czy pojechać na wakacje na Cypr, czy na Mazury. To jest rodzaj problemów, który przemawia także do Hiszpana, czy Anglika, listy społeczne na zakup pralki, to dla nich z kolei problem zupełnie abstrakcyjny. Staliśmy się częścią normalnego świata i to jest największy sukces. I przypuszczam, że niewielu było takich, którzy wierzyli, że w takiej skali on nam się przytrafi.
– A co Pana profesora osobiście zdziwiło, zaskoczyło podczas tych 20 lat?
– Kwestie związane z wymianą międzynarodową. Mimo że obracałem się w środowiskach takich jak seminarium organizowane przez Leszka Balcerowicza czy Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość Profesora Geremka i stawałem się coraz bardziej zaangażowanym liberałem, nie przypuszczałem, że można tak szybko zmienić orientację gospodarki na pro-eksportową. W styczniu 1989 – jeszcze przed Okrągłym Stołem i wyborami napisałem do Financial Times’a artykuł pt. How to get the ball rolling, w którym skrótowo przedstawiłem program reform niezbędnych do radykalnego przejścia od komunizmu do gospodarki rynkowej. Wtedy argumentowałem jednak, że reformy powinny przebiegać etapami, czyli najpierw liberalizujemy ceny krajowe, a potem zagraniczne. Prof. Janusz Beksiak, ja i jeszcze dwie osoby przygotowywaliśmy wtedy dla Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego projekt reform oparty o to założenie, ale do naszego zespołu przyszedł Jeffrey Sachs i zasugerował, żebyśmy zrobili wszystko za jednym zamachem. To było nowatorskie myślenie, bo do tej pory wszystkie kraje o podobnej sytuacji wyjściowej myślały jednak w kategoriach etapów. Daliśmy się jednak przekonać i następnie w ciągu trzech lat została odtworzona struktura handlu zagranicznego, taka jak istniała w latach 20., czyli przed wojną i wielkim kryzysem. To pokazuje siłę rynku – kiedy zostały zlikwidowane dostawy obowiązkowe między krajami komunistycznymi, to okazało się, że w przeciągu trzech lat nastąpiło odwrócenie udziałów krajów wschodnich i zachodnich. Nawet ja, twardy liberał, nie przypuszczałem, że to się tak szybko da zrobić, więc jeśli mówimy o zaskoczeniach, to było chyba największe.
– Całościowego sukcesu 20 lat polskiej transformacji nie sposób negować, jednak z pewnością są rzeczy, które można było zrobić lepiej. Gdzie Pan Profesor upatruje największych porażek tego okresu?
– Przede wszystkim odnieśliśmy porażkę w zakresie prywatyzacji. Opór wobec prywatyzacji istniał zawsze i wszędzie, ale ze wszystkich krajów u nas był najbardziej aberracyjny, a ponadto obejmował najszersze spektrum polityczne: od postkomunistów po różnorakie ugrupowania pseudoprawicowe. Ministrowie odpowiedzialni za kwestie prywatyzacji byli ciągle przedmiotem ataków, stawiano im wota nieufności, a gdy zmieniała się ekipa rządząca, to nawet napuszczano na nich prokuraturę. Janusz Lewandowski, który przez dwa lata był ministrem przekształceń własnościowych, miał 63 sprawy sądowe, choć oczywiście we wszystkich tych został uniewinniony. Ta porażka ma również wymiar ludzki. Mimo tak gigantycznego sukcesu nie udało się przekonać społeczeństwa, że nie tylko transformacja jest sukcesem, ale i prywatyzacja. Prywatny właściciel działa nieskończenie bardziej efektywnie niż nie-prywatny, a i sama prywatyzacja może mieć wiele twarzy. Najskuteczniejsza jest wtedy, gdy nowy inwestor jest strategiczny, tzn. może kontrolować działania spółki i posiada doświadczenie w danej branży, które może do spółki wnieść. Niestety, ciągle jeszcze w ludzkich głowach tkwią takie atawistyczne przekonania, że prywatyzacja to jest złodziejska, choć i na tej płaszczyźnie można zaobserwować pewne paradoksy. Czytałem niedawno o badaniach zleconych przez szkołę im. Koźmińskiego, z których wynika, że ok. 50 do 70% Polaków pojęcie prywatyzacji identyfikuję z takimi zjawiskami jak: rozgrabianie majątku, kradzież, wyprzedaż majątku narodowego. Gdy z kolei zapytano w innej części badania, „Czy zgadasz się ze stwierdzeniem, że własność prywatna jest najbardziej efektywną formą gospodarowania?” to również 70% mówi, że tak. To jest właśnie jeden z wymiarów tych porażek o charakterze psychologiczno-społecznym.
– W ostatnim czasie sceptycyzm wobec prywatyzacji słychać nawet z kręgów, które dotychczas były bardzo przychylne temu procesowi. Ów sceptycyzm zasadza się na przekonaniu, że nie warto sprzedawać teraz, gdy wycena spółek jest stosunkowo niska, ale raczej należałoby wesprzeć państwowe firmy, choćby po to, żeby poprawiły swoją sytuację na rynkach zagranicznych. Czy ta teza jest uprawniona?
– Ja uważam, że nie, bo istnieje jednak pewna hierarchia celów. Najważniejszym celem prywatyzacji jest podniesienie efektywności funkcjonowania firmy – obojętnie banku czy przedsiębiorstwa produkcyjnego. Ja wykoncypowałem kiedyś coś, co nazywam „złotą regułą Winieckiego”. Zgodnie z nią przedsiębiorstwo państwowe, kiedy przejdzie proces prywatyzacji, aby wyprodukować taką samą ilość dóbr o takiej samej jakości, potrzebuje zaledwie połowy zasobów koniecznych do tej produkcji, co w czasach, gdy było państwowe. Również czynniki, na podstawie których państwowy bank podejmuje decyzje, nie mają charakteru wyłącznie ekonomicznego. Oczywiście państwowy bank mógłby próbować wejść na nowe rynki, ale prywatny będzie to czynił w sposób bardziej efektywny. Zresztą przykładów błędów popełnianych przy podobnych okazjach jest aż nadto, wystarczy wymienić nieudane zaangażowanie PKO na Ukrainie czy uwarunkowane politycznie przejęcie elektrowni w Możejkach. To są właśnie decyzje, podejmowane przez menadżerów państwowych firm. Więc zdecydowanie uważam, że prywatyzować trzeba jak najszybciej, nawet jeśli przychód z tego tytułu byłby mniejszy. Prywatny właściciel czyni z tych zasobów lepszy użytek
– Spoglądając na 20 lat polskiej transformacji gospodarczej z perspektywy końca tej drogi, czy płyną z niej jakieś uniwersalne lekcje dla krajów, które znajdują się na jej początku?
– Myślę, że tak – wystarczy spojrzeć na Ukrainę. W 1992 roku wielki niepokój budził u nas fakt, że produkcja notowała spadki rzędu 40%, a PKB 20%. Na Ukrainie ten spadek sięgał ponad 50%, co było konsekwencją braku, a potem niekonsekwentnych reform. W przeciwieństwie do Polski czy Węgier na Ukrainie nie uwolniono wszystkich cen. Wiele branż, na przykład chemiczna, korzysta z rozmaitych zniekształceń cenowych dla ich wsadu materiałowego, na przykład energia kosztuje mniej niż kosztowałaby na wolnym rynku. Wskutek tych działań n
a Ukrainie kształtowała się gospodarka, w której 20% PKB i 50% eksportu stanowi jedna bardzo prosta branża, jaką jest przemysł stalowy. W warunkach wysokiej koniunktury było to dobre, ale teraz niesie za sobą negatywne konsekwencje. Podobna sytuacja miała miejsce w Rosji. Rząd w Moskwie próbował wymusić na przedsiębiorstwach większą efektywność poprzez groźbę bankructwa. Równocześnie bank centralny torpedował te działania, pożyczając firmom po cichu pieniądze. Rosjanie dość szybko przeprowadzili z kolei prywatyzację. Równocześnie nie ustabilizowali jednak sytuacji gospodarczej na poziomie makroekonomicznym. W takim otoczeniu zewnętrznym idea sprzedaży się nie sprawdziła, bo inwestorzy nie byli chętni do wykładania własnych pieniędzy, gdy szalała 3-cyfrowa inflacja. Trzeba więc wszystkie działania przeprowadzać jednocześnie, szerokim frontem: i stabilizację, i liberalizację. Kraje, leżące na wschód od Polski, najbardziej boleśnie odczuwały właśnie brak konsekwencji prowadzonych reform.
– Panie Profesorze, na koniec pytanie, na które w ostatnim czasie każdy ekonomista musi odpowiadać nieomal codziennie. Kiedy koniec kryzysu?
– Myślę, że w Polsce nie doświadczymy recesji w sensie technicznym. Prognozuję, że ten rok zakończymy jednak pozytywnym wzrostem gospodarczym. Drugi kwartał tego roku będzie stosunkowo najsłabszy, ale potem nastąpi stopniowa poprawa. Na świecie widać już zresztą pierwsze sygnały wychodzenia z recesji. Sądzę, że z kryzysem najpierw uporają się Chiny i Indie, ale potem ożywienie nastąpi również w gospodarkach rozwiniętych. Prowadzona obecnie polityka ekspansji z pewnością przyniesie negatywne efekty w postaci wzrostu inflacji. Jednak zanim te konsekwencje przebiją się do powszechnej świadomości, minie zapewne wiele czasu.