Chcą tego wszystkie strony. Państwa zachodniej Europy są głęboko rozczarowane skutkami rozszerzenia UE na wschód ok. 10 lat później. Nie ulega najmniejszej wątpliwości niemal nikogo w krajach tzw. starej Unii, że eksperyment zorientowany na włączenie w krąg zachodnioeuropejskiej kultury politycznej państw Europy środkowej zakończył się klęską. Ze ziszczania się tego scenariusza zachodnie elity zdały sobie sprawę kilka lat temu, wraz z odrzuceniem systemu liberalnej demokracji i państwa prawa przed dysponującego konstytucyjną większością premiera Węgier. Towarzyszyły temu niemoc i bezradność wobec nieprzezwyciężalności plagi korupcji w Rumunii i Bułgarii. Na chorobę, która rozkwitła na Węgrzech od dłuższego czasu w sposób mniej radykalny cierpiała Słowacja. Antyeuropejska prezydentura Klausa w Czechach nie została odrzucona przez społeczeństwo, przeciwnie –forsowany przez niego nurt myślenia o integracji europejskiej zakorzenił i rozprzestrzenił się na lewą stronę sceny politycznej z błogosławieństwem jego następcy. W końcu, największy kraj regionu, Polska, odrzucił wszystkie istotne filary europejskiej tożsamości politycznej, a panująca tutaj od 2015 r. ekipa zrobiła to z pogwałceniem własnego porządku konstytucyjnego, bo bez kwalifikowanej większości.
Mało tego. Obecność wyalienowanych z europejskiej kultury politycznej krajów w strukturach UE zaszkodziła projektowi integracji jako takiemu. Niechęć wobec Unii w części brytyjskich elit politycznych zrodziła się z odrzucenia brukselskiej biurokracji, ale większość w referendum Brexit uzyskał za sprawą odrzucenia przez społeczeństwo licznej imigracji z Europy wschodniej. Oburzenie wielu zachodnich obywateli i polityków budzi bezczelnie roszczeniowa postawa państw naszego regionu wobec Unii. Raz po raz kraje te dają jasno do zrozumienia, że interesują ich wspólne pieniądze, ale nie wspólne wartości; wspólny system ochrony interesów np. w sferze polityki energetycznej, ale nie wspólne obowiązki np. w sferze polityki imigracyjnej czy klimatycznej.To generuje poparcie dla skrajnie prawicowych sił politycznych w wielu krajach, które karmią się niechęcią wobec egoistycznej postawy wschodu UE – partia Geerta Wildersa w Holandii jest tylko jednym z czytelniejszych przykładów. Tak oto rozszerzenie UE na wschód sprowadziło zagrożenie na polityczną stabilność państw zachodniej Europy.
Wyjścia poza nawias UE chce także obecna polska władza. Jarosław Kaczyński jest głęboko zawiedziony tym, że UE nie machnęła ręką na sprawy państwa prawnego w Polsce i nie przymknęła oka na demontaż liberalnej demokracji, co w zasadzie uczyniła przecież w przypadku Węgier. Kaczyński jest pełen wiary w pewność gwarancji bezpieczeństwa Polski w postaci NATO, jest przekonany, że USA będą zawsze całkowicie niezachwianym sojusznikiem i ruszą do walki zbrojnej za Polskę i kraje bałtyckie. Dlatego z geopolitycznego punktu widzenia nie ceni on potencjału dodatkowej ochrony, jaki mogłaby zaoferować głębiej zintegrowana Unia. Cena, jaką za udział w ścisłej integracji musiałby zapłacić, w postaci wyrzeczenia się zasadniczych filarów swojego własnego planu politycznego, jest dlań nie do przyjęcia. Dlatego proponuje Unii nowe traktaty, rozluźnienie współpracy i powrót do Unii państw narodowych, gdzie liczą się tylko instytucje międzyrządowe, a każdy kraj ma prawo weta. Kaczyński doskonale wie, że elity kluczowych państw UE po Brexicie zmierzają w odwrotnym kierunku i jego projekt nie ma szans na jakiekolwiek uwzględnienie. Nie taki jest zresztą sens jego zgłoszenia. Ten sens to właśnie odrzucenie projektu, które będzie uzasadnieniem braku partycypacji w procesach głębszej integracji Unii. Wyrażona rzekomo wobec Angeli Merkel zgoda Warszawy na budowę „Unii dwóch prędkości” bez udziału Polski w grupie pierwszej prędkości jest sygnałem realizacji polityki zamierzonej automarginalizacji Polski w Europie. PiS wie, że dużo więcej funduszy już do Polski by nie spłynęło, ich gros zostało skonsumowane, a tylko o to chodziło. Integracji z obcymi pod względem politycznej kultury państwami Zachodu PiS tak naprawdę nigdy nie chciał, więc teraz to w imieniu wszystkich Polaków odrzuci, a będąc poza centrum projektu europejskiego ma szanse uzyskać wolną rękę w rozprawie z liberalną demokracją i w zaprowadzeniu autorytaryzmu w kraju. Kraje starej Unii natomiast odetchną z ulgą, gdy niemile widziany intruz w końcu przestanie bruździć i utrudniać im realizację strategicznych celów w coraz trudniejszym geopolitycznie środowisku globalnym.
Problem w tym, że żadna ze stron – choć obie chcą – nie potrafi przeprowadzić formalnego rozwodu. Państwa zachodnie nie mogą formalnie wyrzucić Polski i Węgier z UE, ponieważ traktaty nie przewidują takiej precoedury. Kraj może wystąpić tylko dobrowolnie. Ale i to jest nierealne, ponieważ na drodze PiS ku temu celowi stoi społeczeństwo polskie, nadal silnie prounijne, które zapewne odrzuciłoby Polexit w referendum.
W efekcie, takiego rozwodu nie będzie. Nie musi być. UE, czyli istniejąca dziś organizacja z całą jej infrastrukturą instytucjonalną, istnieć będzie nadal, a Polska nadal będzie jej członkiem. Tylko wraz z upływem lat fakt ten straci niemal całe dzisiejsze znaczenie polityczne aż do poziomu, powiedzmy, członkostwa Polski w OECD. Obok UE powstanie bowiem nowa struktura dla państw pragnących głębszej integracji, co prawda otwarta dla wszystkich członków UE, ale stawiająca zapewne warunki akcesji, których Polska PiS nie będzie ani chciała wypełnić, ani nie będzie w stanie tego uczynić. Z czasem cała treść polityczna integracji europejskiej przeniesie się z UE do tej nowej struktury, a Polska wróci do położenia sprzed zawarcia umowy stowarzyszeniowej z Unią.
A wtedy rzeczywiście PiS nie będzie miał żadnych już przeszkód w całkowitej przemianie ustrojowej naszego kraju. Na ile nowe położenie geopolityczne będzie w stanie wykorzystać Rosja, to już oddzielny temat.