Brytyjskie referendum wymusza na polskiej polityce w ramach Unii Europejskiej konieczność pogłębionej refleksji, a następnie zdecydowanego działania. To sprawa zbyt dużej wagi, żeby przykładać do niej ramy zwykłego sporu partyjnego.
Jarosław Kaczyński zapowiedział konieczność renegocjowania unijnych traktatów i potrzebę stworzenia silnej europejskiej konfederacji zajmującej się sprawami zagranicznymi i obronnością. Przez opozycję oraz znaczną część komentatorów jego pomysły zostały wyśmiane. Ryszard Petru wystąpił nawet z tezą, że Kaczyński chce Polskę z Unii Europejskiej wyprowadzić.
Dotychczasowej europejskiej polityki Prawa i Sprawiedliwości nie można opisywać w kategoriach superlatywów. Referendum w Wielkiej Brytanii i przyszły Brexit podkopały jej i tak słabiutkie fundamenty. Retoryka polskiego rządu, czy mu się to podoba, czy nie, plasuje go w jednym rzędzie z tymi, którzy chcieliby zniszczenia Unii Europejskiej – jak Marine Le Pen, której dojścia do władzy we Francji Kaczyński tak się obawia. Na potrzeby wewnętrzne, którym polityka zagraniczna podporządkowana jest jak chyba nigdy wcześniej, polski rząd robi wszystko, by znaleźć się poza europejskim głównym nurtem i zapracować na miano niekonstruktywnego partnera, z którym wypracowanie potencjalnych rozwiązań jest niemal niemożliwe.
Polska – pozbawiona siły Wielkiej Brytanii, która w UE funkcjonowała na specjalnych prawach, szczególnie od czasu ogłoszenia przez Davida Camerona referendum – może być w UE wraz z Węgrami izolowana jako główny hamulcowy. Victor Orbán świetnie zdaje sobie z tego sprawę i już zaczyna się od polskiego stanowiska dystansować. W niektórych sprawach, takich jak przymusowe przyjęcie określonej liczby imigrantów, sprzeciw wobec stanowiska Brukseli, zwłaszcza „nowych” krajów członkowskich, jest powszechny. W innych, o ile duże kraje UE dojdą do porozumienia, nasza możliwość manewru okaże się niewielka, a nie wszędzie będzie można grozić użyciem polskiego weta, na co apetyt miałby Jarosław Kaczyński, który uważa, że większa liczba decyzji w Radzie Europejskiej powinna zapadać na zasadzie konsensusu.
W przeciwieństwie do polityków opozycji i licznych komentatorów wyczuwających okazję do wykorzystania organicznej nieufności PiS-u wobec „lewackiej UE” nie dezawuowałbym jednak z góry jakiejkolwiek próby przeformułowania europejskiej polityki PiS-u. Potencjalne wyjście Wielkiej Brytanii z UE, a nawet samo referendum przegrane przez zwolenników remain, generuje dla nas – Polaków i Europejczyków – tak wiele negatywnych skutków, że zwykła gra partyjna nie powinna mieć w dyskusji na ten temat zastosowania. Chodzi o dalszą przyszłość Europy jako przestrzeni pokojowego rozwoju oraz współpracy i związane z tym najbardziej fundamentalne polskie interesy.
Brexit oznacza przede wszystkim, że dotychczasowy sposób funkcjonowania UE jest nie do utrzymania. Dla eurosceptyków to sygnał, że Bruksela za bardzo się wtrąca i trzeba ograniczyć jej prerogatywy, dla federalistów – impuls do zacieśnienia integracji. Niemal wszyscy mówią o demokratyzacji UE, m.in. Włochy, Francja i niemieccy socjaliści chcą zacieśniania współpracy w strefie euro, pójścia w kierunku wspólnej polityki fiskalnej i euroobligacji. Angela Merkel i jej partia są nastawieni sceptycznie. Sprzeczne oczekiwania w różnych państwach członkowskich sprawiają, że myślenie o poważnych zmianach traktatowych (wymagających w niektórych krajach zatwierdzenia przez referenda) jest myśleniem życzeniowym, choć nie należy wykluczać, że Brexit może być kryzysem, który sprawi, że wczorajsze utopie staną się rzeczywistością jutra.
W takim kontekście należy rozważać propozycje postawione przez lidera obozu rządzącego, jedynej osoby, która może dokonywać strategicznych wyborów, a także potencjalnie strategicznych wolt w polityce polskiego rządu. Polska nie może być niema w dyskusji o przyszłej instytucjonalnej architekturze Unii Europejskiej. Na szczęście Jarosław Kaczyński doszedł do wniosku, że kibicowanie na poboczu połączone z daleko idącą krytyką na potrzeby wewnętrzne nie wystarczy. Niestety, jego życzenia pod adresem przyszłej UE przypominają marzenie senne eurosceptyka wymieszane z koszmarem federalisty. I na odwrót.
Podstawowym błędem popełnianym przez Kaczyńskiego jest odrzucanie wspólnotowego wymiaru UE. Mówiąc najprościej, jeśli decyzje, tak jak dziś, podejmowane będą przede wszystkim w wymiarze międzyrządowym, to wygrywać będą najsilniejsi, czyli przede wszystkim Niemcy, na których punkcie lider PiS-u – jak się wydaje – ma prawdziwą obsesję. Jedną z przyczyn, dla których kraje takie jak Francja czy Włochy pragną bliższej integracji politycznej, jest to, że naga siła RFN-u, wynikająca z potęgi gospodarczej, przekłada się dziś bezpośrednio na wymiar polityczny funkcjonowania strefy euro, ale też szerzej – całej UE. Przykładem jest faktyczne zarządzanie Grecją przez Berlin za pośrednictwem tzw. Trojki (Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego) oraz narzucanie przez te same instytucje pod dyktando Merkel warunków funkcjonowania peryferyjnych gospodarek krajów strefy euro zagrożonych przez niewypłacalność w związku z wysokim oprocentowaniem ich długów. Wspólna polityka fiskalna połączona z wymiarem politycznym dałaby możliwość ograniczenia ortodoksyjnie oszczędnościowej polityki Berlina, pozwalając krajom Południa UE na bardziej elastyczną politykę. Kluczowy jest przede wszystkim fakt, że dopiero we wspólnotowym wymiarze UE, o ile równolegle nastąpi demokratyzacja jej instytucji, jest możliwy europejski wymiar polityczny, który jednocześnie nie będzie sprowadzał się do definiowania polityki UE przez kraje skupione wokół Niemiec (coraz rzadziej Francja występuje tu jako podmiot niezależny), z ewentualną możliwością blokowania jej przez mniejsze państwa. Wypadnięcie z tego grona Wielkiej Brytanii, która sama się zmarginalizowała, a jednocześnie zahamowała integrację UE, oznacza, że centrum decyzyjne jeszcze bardziej przesunie się w stronę Berlina.
Strefa euro wymusza na jej członkach dalszą integrację społeczno-gospodarczą. Tak znienawidzona przez niemiecką opinię publiczną unia transferowa w zasadzie stała się już faktem. Rzecz w tym, że rozwiązania prawne nie nadążają za rzeczywistością lub są, jak np. unia bankowa, wymuszana przez kryzysowe okoliczności. Dla Polski stawianie oporu wobec pogłębiającej się integracji społeczno-gospodarczej będzie coraz trudniejsze. Istnieje zagrożenie, że wobec nieobecności w debacie Londynu lansowane przez Francuzów i zyskujące na popularności pojęcie „dumpingu socjalnego”, które ma prowadzić do wymuszania zwiększania benefitów socjalnych w nowych krajach członkowskich celem obniżenia ich konkurencyjności, będzie generować napięcia między nami i krajami tzw. starej UE. Mimo niechęci PiS-u do Komisji Europejskiej paradoksalnie to właśnie ona stanęła po naszej stronie w sporze o płace minimalne dla pracowników firm przewozowych. Na Komisję Europejską możemy liczyć także w sporze z Niemcami w sprawie łamiącego zasady unijne gazociągu Nord Stream 2. Komisja Europejska staje po stronie reguł – często przeciw państwom członkowskim – dlatego jest tak wdzięcznym kandydatem na chłopca do bicia. Można krytykować język eurokratów, ale reguły potrzebne są słabym, a Polska wciąż się do nich zalicza.
Być może staniemy przed wyborem, czy, jak dotychczas, blokować pogłębioną integrację strefy euro, ale płacić cenę w postaci wprowadzania części rozwiązań na szczeblu całej UE, czy też pogodzić się z tym, że strefa euro będzie powoli stawać się środkiem ciężkości, z własnym wymiarem politycznym i postępującą harmonizacją w kolejnych obszarach, za to kraje EU będą się cieszyć większą autonomią w dziedzinie ich modeli społeczno-gospodarczych, co bez wątpienia byłoby dla Polski na tym etapie jej rozwoju opłacalne (o ile PiS nie zniszczy tego modelu, sprowadzając nas na drogę Hiszpanii i Grecji). Może to jednak oznaczać w przyszłości daleko idące spadki w funduszach unijnych dostępnych dla krajów spoza strefy euro. Być może ceną za wycofanie się z części polityk, np. środowiskowej, będzie częściowe ograniczenie i tak dalekiego od doskonałości wspólnego rynku usług. Pytanie, czy w przyszłej UE, gdzie w kolejnych krajach do głosu dochodzić będą eurosceptycy, wciąż będzie miejsce na wolność przepływu osób, czy też kraje bogate uznają, że – choć ekonomicznie opłacalna – imigracja wewnątrzunijna z krajów dawnego bloku socjalistycznego to zbyt wysokie koszty polityczne.
Powracanie przez Kaczyńskiego do idei armii europejskiej wygląda na grę – to postulaty, które nie mogą być spełnione. Idea prowadzenia przez „europejską konfederację” polityki bezpieczeństwa i zagranicznej, oznacza, że najistotniejsze aspekty suwerenności – armia i polityka międzynarodowa – staną się domeną w pierwszej kolejności unijną. Trudno sobie wyobrazić koordynowanie jej w ramach konsensusu potrzebnego w Radzie Europejskiej. Nie wiadomo też, jaką rolę miałby odegrać prezydent tej rady, wyłaniany przez wybory regionów UE. Do użycia armii potrzeba woli politycznej – podmiotu, który jest w stanie taką decyzję podjąć. Dziś takiego europejskiego demosu nie ma i szybko go nie będzie. Żeby został wytworzony, potrzeba lat edukacji i przede wszystkim determinacji państw narodowych, żeby jak najintensywniej się integrować. Jeśli nie ma dziś chęci do solidarności finansowej z innymi państwami członkowskimi, to tym bardziej nie będzie jej, kiedy pojawi się potrzeba solidarności krwi. Niechęć Europejczyków, w tym niestety także Polaków, do kierowania się zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” to ogromny geopolityczny problem, przed który stoi nasza część świata, w tym kraj frontowy taki jak Polska.
Polska nie będzie w stanie zastąpić Wielkiej Brytanii z jej wyjątkową polityczną i dyplomatyczną postimperialną tradycją, międzynarodowymi powiązaniami i wciąż relatywnie dużym potencjałem. Ale bardzo wiele elementów brytyjskiej (co nie znaczy torysowskiej w wydaniu Camerona) wizji Europy jest wciąż wartych obrony: Europy otwartej na wymiar atlantycki, posiadającej swój wymiar geopolityczny, ale będącej w bliskim sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Unii niewykluczającej dalszego rozszerzenia, nieufnej wobec rosyjskiego autorytaryzmu, prowadzącej politykę opartą nie tylko na prostym rachunku korzyści i strat, lecz także wartości. Europy zintegrowanej gospodarczo, ale nieprzeregulowanej, pokładającej wiarę w indywidualną zaradność i przedsiębiorczość. Polska, której położenie geograficzne i doświadczenia historyczne znajdują się na antypodach brytyjskich, powinna tę wizję UE otwartej zewnętrznie i wewnętrznie uzupełnić o istotny wymiar instytucjonalnej integracji, silnie zakotwiczającej Polskę w europejskim centrum.
Rzeczpospolita ma bogatą tradycję współpracy między różnymi narodami w ramach politycznej wspólnoty. W historii Rzeczpospolitej zapisali się wybitni królowie, dla których polski był językiem obcym. Polska hołdowała międzywyznaniowej tolerancji, wartościom republikańskim, na długo zanim przyjęły się one w absolutystycznej, targanej wojnami religijnymi Europie Zachodniej.
Polska powinna też pamiętać, w przeciwieństwie do wielu państw członkowskich UE, jakie zagrożenia wiążą się z dysfunkcyjnym modelem zarządzania taką wielonarodową unią, jak łatwo mogą rozsadzić ją partykularne interesy niezrównoważone silną (i prawomocną) władzą centralną. Polska zbyt dobrze poznała konsekwencje – z najtragiczniejszymi włącznie – tchórzliwej polityki zaniechań w obliczu wyzwań egzystencjalnych. Na peryferiach koszty błędów popełnianych przez centrum były częstokroć wielokrotnie większe – wystarczy porównać sytuację Polski i Francji w trakcie drugiej wojny światowej i po niej. My nie tylko nie mamy prawa do popełnienia błędu, lecz także nie możemy pozwolić na błąd naszym sojusznikom. Unikalna, choć daleka od doskonałości konstrukcja Unii Europejskiej oznacza, że naszą europejską współzależność możemy wreszcie w znaczącym zakresie kształtować bez użycia siły, choć oczywiście nie jednostronnie.
Unia, wbrew opinii tzw. „eurorealistów”, to nie tylko prosta gra interesów (choć oczywiście one, wbrew rojeniom idealistów, również jak najbardziej się liczą). Historia europejskiej integracji, wyrosłej na marzeniu „nigdy więcej wojny”, pod amerykańskim parasolem w obawie przed radzieckim zagrożeniem, otwartość na kraje spoza żelaznej kurtyny, wolny przepływ ludzi, otwarcie granic, szacunek do umów i reguł państwa prawa – to wszystko ma wymiar polityki opartej na doświadczeniach wykraczającej poza zwykłą grę sił. UE – w znacznej mierze dzięki mechanizmom decyzyjnym – takiej gry mocarstw, prowadzącej do fatalnych konsekwencji, miała właśnie uniknąć.
Polscy decydenci mogą nie czuć się Europejczykami. Więcej, mogą UE traktować w sposób wyrachowany, podobnie jak ich brytyjscy frakcyjni koledzy z europarlamentu. Jednak muszą sobie uświadomić, że nawet czysto cyniczne używanie języka europejskich wartości na użytek zewnętrzny po prostu się opłaca. Mogą potraktować to jako swoisty zakład Pascala – zakład, w którym stawką jest polska przyszłość. PiS-owi, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, nawet pozorowana proeuropejskość (nie w dziedzinie znienawidzonego przez prawicę „genderu”, ale bycia konstruktywnym krajem w unijnych porozumieniach) opłaci się w polityce na użytek wewnętrzny, może przysporzyć nowych zwolenników, zbić argumenty tych, którzy dostrzegają ambiwalentny stosunek wielu polityków partii rządzącej do projektu unijnego.
Dziś, kiedy Bruksela ma zmartwienia dużo poważniejsze niż łamanie zasad państwa prawa przez polski rząd, możliwość włączenia się przez PiS do debaty o przyszłości UE ma szanse większe niż kiedykolwiek. Z pewnością rządy eurosceptyczne będą słuchane dziś uważniej niż jeszcze miesiąc wcześniej. Ważne, by tej okazji nie zmarnować do wygłaszania niekonstruktywnych połajanek i stawiania europejskich partnerów do kąta. Pora, by PiS-owska dyplomacja wreszcie dorosła i brała przykład z Orbána, który potrafi skutecznie rozgrywać swoją grę, mimo że jego polityka jest sprzeczna z unijnymi wartościami liberalno-demokratycznymi co najmniej tak samo jak ta PiS-owska.
Przyszły kształt Unii Europejskiej to sprawa o pierwszorzędnym znaczeniu dla Polski. Rząd PiS-u ma okazję udowodnić, że jest do tej roli przygotowany.
Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” w dniu 21 lipca 2016 r. pt. „UE: Senny koszmar po Brexicie”
