Strajk solidarnościowy na Śląsku i spór wokół założeń do ustawy o poprawie świadczenia usług przez jst, przygotowanych przez Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, a znanych głównie z powodu zapisu o łączeniu bibliotek, z całą mocą unaoczniają jeden z najbardziej podstawowych polskich problemów. I to unaoczniają niechcący – na co dzień, rozmawiając o podatkach czy budżecie, nie zdajemy sobie sprawy, że nadal tkwimy w pewnej PRL-owskiej koleinie. Paradygmat specjalnych praw grup zawodowych świetnie pokazała histeria 18-tysięcznego środowiska nauczycieli-bibliotekarzy, zgodnie i aktywnie protestujących przeciwko konsolidacji bibliotek, widząc w tym zagrożenie dla siebie samych. W 24 lata po transformacji ludzie traktują miejsce pracy jak świętość, a każdą zmianę reguł gry jako zamach na ich wyjątkowy status. Największy kłopot ma z tym sektor publiczny, w którym zatrudnienie znajduje blisko 3 mln obywateli i gdzie praca jest relatywnie dobrze płatna oraz stabilna.
Zatem trudność z wprowadzaniem jakiejkolwiek reformy w Polsce nie bierze się znikąd. Okrzepłe przez lata, nie wyplenione nawet w czasach wolnego rynku przekonanie, że istnieją zawody o specjalnym znaczeniu dla kraju, którym z powodu wypełniania „misji” należy się coś szczególnego, to najsilniejszy hamulcowy zmian.
I tak rolnicy zapisani do KRUS (1 300 tys. osób) nie płacą podatku dochodowego, tylko rolny, a zamiast składki na ubezpieczenie zdrowotne – symboliczną składkę na KRUS. Nauczyciele (650 tys. osób) korzystają z anachronicznych regulacji ustalonej w 1982 roku Karty Nauczyciela i mają 18-godzinne pensum, dodatki (wiejski, motywacyjny, funkcyjny, mieszkaniowy), 3 miesiące wakacji oraz płatny urlop roczny dla poratowania zdrowia. Górnicy (200 tys. osób) mają 7-godzinny dzień pracy, „czternastkę”, prawo przejścia na emeryturę wieku 50 lat przy równoczesnej możliwości kontynuowania pracy. Policjanci (100 tys. osób) mogą zostać emerytami po 15 latach pracy, przysługuje im trzynastka, dodatek mundurowy i na zagospodarowanie oraz nagrody jubileuszowe. Kolejarze i ich rodziny mają prawo do ulg na przejazdy, premię na Dzień Kolejarza, dodatki jubileuszowe. Prokuratorzy dysponują większą emeryturą, dodatkami funkcyjnym i stażowym, a także immunitetem. Żołnierze uzyskują trzynastki, wcześniejszą i wyższą emeryturę, różne dodatki. Sędziowie – wyższą emeryturę, dłuższy urlop, immunitet. Lekarze – krótszy dzień pracy, trzynastkę. Pielęgniarki – trzynastkę, nagrody. Itd. Nie trzeba chyba dodawać, że ubezpieczenie rolników czy wysokie emerytury górników pokrywane są z pieniędzy reszty podatników.
Przywileje powyższych grup zawodowych konserwowane są przez strukturę resortów. Polski system administracji centralnej ma niejako wbudowaną w siebie cechę ochrony specjalnych praw. Oprócz związków zawodowych, grupy interesu mają oparcie w Ministerstwie Edukacji Narodowej (nauczyciele), Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (służby mundurowe) czy Ministerstwie Sprawiedliwości (choć to ostatnie podejmuje obecnie próby przeprowadzania zmian). Problem pogłębia fakt funkcjonowania odrębnych aktów prawnych dotyczących danej grupy pracowników. Nie ma jednej ustawy o pracownikach publicznych. Jest Karta Nauczyciela, ustawa o emeryturach górniczych, ustawa o prokuraturze, ustawa o ubezpieczeniu społecznym rolników, prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawa o żołnierzach zawodowych… Jedna branża równa się jedna oddzielna ustawa. A ta odrębność jest zarazem gwarancją nienaruszalności. Tworzy to niemal zachętę ze strony państwa do walki o korzyści dla danych grup zawodowych.
Gdyby przyjąć jeden akt, który dotyczyłby całości urzędników i pracowników zatrudnionych w sferze publicznej, można byłoby zacząć zrównywać zasady wynagradzania poszczególnych grup. Jedna ustawa miałaby również większą zdolność do obrony przed wprowadzaniem kolejnych przywilejów – trudno przekonywałoby się ludzi, że trzeba byłoby wówczas nadać je wszystkim. Dodatkową, niejako ideową zaletę takiego rozwiązania stanowiłoby odnowienie etosu służby publicznej. Wszak wszystkie wyżej wymienione grupy zawodowe powinny działać w interesie dobra wspólnego i nie ma powodu, by którąkolwiek z nich uznawać za „lepszą” czy zasługującą na specjalne traktowanie.
Patrząc na to z filozoficznego punktu widzenia, można powiedzieć, że każdy zawód jest w jakimś sensie wyjątkowy. W tej chwili paradoks polega na tym, że gros zapłaty w sektorze publicznym nie jest umieszczone w regularnej pensji, tylko dociera do pracownika niejako „bokiem”, poprzez system bonusów, ulg czy dodatków. Działa to o tyle demoralizująco, że premiuje każdego pracownika, niezależnie od jakości jego pracy, od starań. I – jak w każdym zrównywaniu – słabsi na tym zyskują, a lepsi tracą. A najbardziej traci samo państwo.
Mamy w Polsce kilka podmiotów trzeciego sektora, think tanków i mediów, które temat przywilejów od czasu od czasu podnoszą. Przeszukując Internet można się wręcz natknąć na spisy niezasłużonych korzyści czy wyliczenia, ile rocznie dokłada się z budżetu (czyli pieniędzy wszystkich podatników) na finansowanie rozmaitych specjalnych praw. To liczby dochodzące do kilkudziesięciu miliardów złotych. Przez wiele osób pracujących w sektorze prywatnym uważane za niesprawiedliwe, a wręcz hamujące rozwój. Czy więc polskie organizacje nie mogłyby się zjednoczyć i mimo różnic w wielu kwestiach stworzyć wspólnego, silnego frontu antyprzywilejowego?
Jasne, że walka o równy status pracowników napotka na silny opór polityczny. I że wdrożenie zmian będzie w związku z tym niezwykle trudne. Już nawet z pobieżnego rachunku widać, że osób należących do grup interesu jest w Polsce blisko 3 mln. To 3 mln wyborców, a ponad 6 mln, jeśli policzy się ich rodziny. Z tego 1,8 mln stanowią pracownicy samorządu, jego jednostek organizacyjnych, spółek komunalnych i osób prawnych. Kiedy zmiany wprowadziłoby się zbiorowo, nie „karząc” jednostkowo którejkolwiek z grup, osłabiłoby to siłę protestu. W przypadku, gdy dana branża odczuje reformę jako wymierzoną przeciwko niej samej (tak, jak stało się to przy założeniach do ustawy MAC), gdy tworzy się „równych i równiejszych”, skala niezadowolenia będzie rosła.
Apelujemy więc do Business Center Club, Centrum im. A. Smitha, Forum Obywatelskiego Rozwoju, Fundacji im. S. Batorego, Fundacji Republikańskiej, Instytutu Sobieskiego, Krytyki Politycznej, Kultury Liberalnej, Lewiatana, Liberte!, Projektu: Polska, Stoczni i ich środowisk oraz innych organizacji, aby – ze świadomością wszystkich dzielących nas pozostałych kwestii – razem, jednym silnym głosem powiedzieć wyraźnie, że Polski resortowej nie da się dłużej utrzymać. To garb z minionego systemu, uniemożliwiający dokonywanie jakichkolwiek reform strukturalnych, finansowych czy w zakresie polityk sektorowych. W sytuacji niedopinającego się budżetu państwa, problemów z zadłużeniem, kryzysu demograficznego i problemów, jakie niesie za sobą konieczność sprostania wyzwaniom cywilizacyjnym, społeczeństwo musi solidarnie wziąć na siebie ciężar utrzymania kraju. Można dyskutować, jakie rozwiązania należy przyjąć w pierwszej kolejności, ale trzeba wyjść z inicjatywą rozmowy na temat ograniczenia przywilejów. Przeforsowane przez Rząd podniesienie wieku emerytalnego to za mało, by mówić o reformach. Musimy włączyć inne mechanizmy, a grupy interesu wprząc w normalne struktury państwa i służby publicznej. Z wynagrodzeniami, ścieżką awansu i zasadami zatrudniania opartymi o kompetencje, doświadczenie i konkursy, zamiast dotychczasowych reguł sztywno zapisanych w ustawach. Inaczej państwo przestanie być jednolite, tylko nadal rozdzierać je będą wpływowe grupy interesów, stale grożące wyjściem na ulicę w obronie swych sztucznie ustanowionych jeszcze w PRL-u praw.
Proponujemy ten swoisty pakt antyprzywilejowy wszystkim tym, którzy mają odwagę przeciwstawić się postępującej atomizacji państwa. Liczymy na Wasz udział.