30 lat temu rozpoczynały się procesy, w ramach których wykuła się współczesna polska państwowość, III RP. Gdy wracamy pamięcią do obrazków z tamtego okresu – obrad Okrągłego Stołu, plakatów wyborczych „Solidarności”, pierwszych sesji kontraktowego Sejmu, powołania pierwszego niekomunistycznego rządu – to postać Lecha Wałęsy niewątpliwie jest pierwszą, która pojawia się przed oczami. Myśląc o tym kategoriami uniwersalnymi, patrząc z zewnątrz i analizując ten przecież „mit założycielski” nowej Polski, postronny obserwator z miejsca założyłby, że postać Wałęsy i jego współpracowników spaja dzisiaj Polaków i stanowi dla nich wspólny punkt odniesienia, swoisty fundament samookreślenia i nowoczesnej polskiej tożsamości państwowotwórczej. Przecież pomimo partyjnego zaangażowania każdego z nich, pomimo bycia postaciami kontrowersyjnymi w swoich czasach, taką rolę odgrywają dla Amerykanów Waszyngton, Lincoln i Roosevelt, dla Brytyjczyków Gladstone i Churchill, dla Niemców Adenauer i Kohl, a dla Francuzów de Gaulle.
Tymczasem w Polsce postać nie tylko samego Lecha Wałęsy, ale także ocena przebiegu zdarzeń całego etapu założycielskiego demokratycznej, wychodzącej z realnego socjalizmu i podległości wobec ZSRR, Rzeczpospolitej jest przedmiotem nie tylko głębokich kontrowersji, ale nawet zarzewiem gwałtownego konfliktu. Wraz z upływem czasu wręcz pogłębiającego się. Postronnego obserwatora zdumiałby najpewniej zwłaszcza fakt, że stronami tego konfliktu nie są spadkobiercy ówczesnych zwycięskich demokratów i spadkobiercy pokonanej nomenklatury. Przeciwnie, konflikt ten wybuchł wraz z marginalizacją tych drugich w życiu politycznym kraju i przebiega w poprzek środowisk antykomunistycznych. Nie ma w efekcie warunków na stworzenie wspólnego systemu mitów i symboli, który wiązałby wszystkich Polaków ze wspólnym dobrem własnego państwa. Nie ma w debacie o sprawach publicznych żadnej wyższej instancji, do której można się odwoływać, gdy temperatura sporów o problemach bieżących wymyka się spod kontroli. Nie ma spoiwa tożsamościowego, nie ma hamulca dla rozczłonkowywania się zbiorowości obywateli na dwie odrębne grupy tożsamościowe, które co prawda mają wspólny język, pewne wspólne tradycje, ale z przymusu bardziej niż wyboru mieszkają obok siebie i tak naprawdę nie chcą już mieć ze sobą nic wspólnego.
Dwa scenariusze
Jak zawsze w takich sytuacjach, dalsze scenariusze mogą zasadniczo być dwa. Po pierwsze, separacja może się pogłębiać. To scenariusz dzisiaj zdecydowanie najbardziej prawdopodobny z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że w tym kierunku idzie obecna tendencja, a utrzymanie tendencji, choćby siłą inercji, zwykle jest bardziej prawdopodobne w procesach społecznych. Ponadto coraz bardziej gorący staje się konflikt polityczny – kadencja parlamentu 2015-19 pokazała, że Polaków dzielą nie tylko poglądy na historię, stosunki zagraniczne, obyczajowość i gospodarkę, ale niestety także na prawno-polityczny ustrój państwa, co stawia wzajemne uznawanie legalności podejmowanych działań, a w konsekwencji trwanie porządku państwowego, pod znakiem zapytania. Nałożenie się na rozdarcie społeczne także rozdarcia porządków prawnych spowoduje być może, że emocje nie będą mogły zostać zamortyzowane w ramach procedur prawnych, a to zrodzi groźne bodźce do sięgania po środki pozaprawne.
Drugim możliwym scenariuszem, jest wyhamowanie, a następnie zatrzymanie obecnych procesów, po czym rozpoczęcie ich stopniowego odwracania. Niestety, historia pokazuje, że najskuteczniejszym narzędziem osiągania tego rodzaju rezultatu było pojawienie się wspólnego wroga, a więc ingerencja trzeciego podmiotu, zapewne obcego i stwarzającego dla obu stron wewnętrznego konfliktu w równej mierze wielkie zagrożenie. W takim jednak przypadku cena za (może nawet wówczas całkiem szybką) regenerację poczucia polskiej wspólnoty ponad podziałami byłaby potencjalnie niezwykle wysoka. Można wręcz argumentować, że zbyt wysoka, nawet jeśli konflikt międzynarodowy przybrałby w naszej części świata charakter katastrofy raczej ekonomicznej niż militarnej. To już lepiej pogodzić się z rozpadem narodowej wspólnoty i życiem przez całe pokolenia w uniwersum nieprzeniknionych animozji, niż życzyć sobie jej odbudowy kosztem tragedii konkretnych ludzi.
Scenariuszem najbardziej pożądanym jest oczywiście ten, o który teraz najtrudniej. Chodzi o wszczęcie procesu wygaszania konfliktu i odbudowy nici wzajemnego zaufania, przywiązania i lojalności na drodze własnego wysiłku intelektualnego i moralnego. To zadanie iście herkulesowe o wymiarze znaczenia pokoleniowego, porównywalne w zasadzie z budową struktur liberalno-demokratycznego państwa po 1989 r., przejściem z planowej na społeczną gospodarkę rynkową czy akcesją do NATO i UE. Jego potencjalne powodzenie mogłoby zostać z perspektywy czasu ocenione jako doniosłe, zmieniające bieg polskiej historii. To niewątpliwie jedno z najważniejszych zadań dla polskich elit przywódczych na lata dwudzieste XXI w. Powinno stanąć na agendzie niezależnie od tego, kto wygra tegoroczne wybory. Od obu głównych aktorów polskiej sceny politycznej obywatele powinni już teraz oczekiwać wizji realizacji tego zadania, realnego programu pogodzenia istniejących celów politycznych z zaprzestaniem konfliktowania Polek i Polaków.
Mission impossible?
Spory polityczne, ideologiczne, aksjologiczne oraz te najzwyklejsze boje o materialne interesy różnych grup będą trwać. Nie jest ani możliwym, ani w demokratycznym państwie nawet pożądanym, aby w sztuczny sposób je wygaszać. Nosiłoby to znamiona albo moralnego szantażu, albo – co gorsza – było znakiem skonstruowania barier dla ich naturalnej artykulacji. Tak zbudowana „zgoda narodowa” byłaby mirażem, aktem przemocy raczej niż dobroczynnym wpływem na rzeczywistość życia społecznego. Spory muszą istnieć, muszą trwać, wolność słowa i debaty musi być stale zapewniona wszystkim zainteresowanym stronom.
Pierwszym krokiem na drodze do załagodzenia polskiego konfliktu byłoby po prostu upowszechnienie standardów prowadzenia sporów, w których jad wobec adwersarzy, lubowanie się w demonstrowaniu wobec nich czystej nienawiści, stosowanie pomówień, wulgarnych obelg i eskalowanie nieudokumentowanych oskarżeń byłyby dla każdego nie do pomyślenia. Polki i Polacy potrafili w przeszłości prowadzić tak debatę publiczną, że tego rodzaju wypowiedzi były jednostkowymi wypadkami i pociągały za sobą artykułowanie dezaprobaty także ze strony sojuszników ideowych ich autorów. Tworzyło to atmosferę powściągliwości, gdyż wiedziano, że w swoich szeregach ma się nie tyle tępych klakierów, co zwolenników i surowych arbitrów w tych samych osobach. Nawet jeśli początkowo ta przemiana byłaby li tylko wyrazem stosowania znanej z dyplomacji konwencji o „mówieniu komuś, aby spieprzał prawie poezją i z uśmiechem na ustach”, to przywrócenie tego nawyku byłoby w Polsce dzisiaj bezcenne. Byłoby też pierwszym krokiem w kierunku odbudowy moralnych fundamentów wspólnotowych w bardziej odległej przyszłości.
Z punktu widzenia ewentualnego zaklasyfikowania niniejszych rozważań do kategorii „political fiction” lub „mission impossible” najbardziej doniosłym jest oczywiście następujące pytanie: czy elity polityczne – przywódcy obu najsilniejszych stron, stojących w centrum polskiego konfliktu – są w ogóle zainteresowani jego załagodzeniem? Jeśli tak, to w jakim zakresie? Jeśli nie, to czy odpowiedź ta ma charakter diagnozy pokoleniowej, czy też głęboki/gwałtowny konflikt spowszedniał na tyle, że kolejne pokolenie liderów obu środowisk w naturalny sposób wejdzie w tą logikę i również w niej na stałe ugrzęźnie? Niezwykle trudno na którekolwiek z tych pytań udzielić jasnej odpowiedzi. Jeśli odpowiedź jest pod każdym względem negatywna, to niewątpliwie ten artykuł jest całkowicie irrelewantny i nie warto go dalej pisać. Dlatego musimy na potrzeby dalszych rozważań założyć, że w określonych warunkach odpowiedź jednak może być pozytywna, jeśli nie jutro, to za kilka lat.
Dobra moneta Jarosława Kaczyńskiego
W tym celu przytoczmy tutaj nieco dłuższą wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, która padła po pogrzebie Anny Kurskiej w Gdańsku, w 2016 r. Ponieważ osoba zmarłej zebrała nad jej miejscem spoczynku ludzi z obojga stron barykady (od jej obu synów począwszy, ale wcale nie na nich dwóch skończywszy), to temat polskiego konfliktu dość niespodziewanie stanął w tamtym dniu na wokandzie. Pytany o to lider PiS powiedział wtedy: „Podział Polski jest faktem. Są takie osoby i właśnie pani Anna na pewno do nich należała, które tego podziału po prostu nie akceptowały. Natomiast on odnosi się do wartości, odnosi się do bardzo konkretnych interesów i nie ma w nim nic takiego strasznie złego, gdyby nie to, że on tak przebiega, jak przebiega. (…) Podziały w państwach demokratycznych są normalnością, tylko że one powinny być ujęte w pewne ramy. Te ramy zostały już bardzo dawno przekroczone. Decydujące tu były lata 2005-2007. A później doszło już do rzeczy kompletnie nie do przyjęcia po katastrofie smoleńskiej i w tej chwili jest jak jest. (…) [Mam nadzieję], że ten proces w pewnym momencie zacznie się cofać, że pójdziemy w drugą stronę, że ten podział, który będzie pewnie istniał jeszcze długo, stanie się podziałem, no można to tak nazwać, bardziej cywilizowanym”. Weźmy tę deklarację za dobrą monetę i zastanówmy się, jak mogłoby przebiegać wyhamowanie polskiego konfliktu.
Skoro już jesteśmy tak głęboko podzieleni, to debata o nowych relacjach wewnątrznarodowych powinna początkowo też toczyć się oddzielnie, jako dwie niezależne od siebie debaty. Aby nie spalić inicjatywy w blokach startowych, na początku potrzebne byłyby swoiste sondy w środowiskach sprzyjających obecnemu rządowi oraz w tych sprzyjających obecnej opozycji, czy idea łagodzenia polskiego konfliktu w ogóle ma jakiekolwiek podstawy. W sposób szczery, bez cynizmu, drwiny i pogardy, we własnym gronie, jeśli trzeba to dyskretnie, obie strony musiałyby wybadać stan emocji oraz grunt pod załagodzenie gwałtowności prowadzenia sporu z „tymi drugimi”. Tylko jeśli i tylko wtedy, gdy w obu przypadkach ujawni się nie tylko jakaś chybotliwa arytmetyczna większość zwolenników koncyliacji, ale uda się zdobyć poparcie masy krytycznej każdej ze stron dla niej, sensownym będzie podjęcie tego wysiłku.
Oczywiście najprawdopodobniej feedback z takich konsultacji da niejednoznaczny wynik. Wielu powie, że chętnie pogodzi się z drugą częścią narodu, a potem wymieni cała listę warunków wstępnych. Warunki wstępne obu stron będą się wykluczać. Rejestry krzywd czekających na rekompensatę będą bardzo długie, emocje będą wchodziły w konflikt z refleksją racjonalną nie tylko pomiędzy osobami, ale nawet będą toczyć bój o poszczególne dusze konkretnych ludzi. Istotny więc będzie czas. W obecnym stanie rozedrgania zainteresowanych szybką koncyliacją będzie niewielu. Gdy jednak zapyta się ich, czy dostrzegają oni szansę na jej osiągnięcie w perspektywie 5, 10 lub 20 lat, to samo umiejscowienie problemu w kontekście takiego horyzontu czasowego ma szanse wpłynąć łagodząco na postawy najbardziej emocjonalne. Ludzie wiedzą przecież ze swojego osobistego życia, że wraz z upływem czasu, nawet bez żadnych specjalnych inicjatyw na rzecz pogodzenia się czy zadośćuczynienia, dawne spory tracą swoją moc, a ich wcześniej zaangażowanym stronom zaczynają jawić się jako banalne, a często nawet kuriozalne i groteskowe. A przecież do 20 lat to perspektywa mniej niż jednego pokolenia. Jeśli masa krytyczna po obu stronach sporu byłaby skłonna uznać, że w perspektywie kilkunastu lat koncyliacja jest możliwa, to stopniowe wysiłki na jej rzecz warto będzie rozpocząć.
Segment po segmencie
Tak wrażliwy proces będzie potrzebował punktów odniesienia, stanowiących drogowskaz modelu działania i myślenia, będzie wymagał oparcia w ludzkich doświadczeniach poprzednich pokoleń, które przecież nie były wolne od konfliktów jeszcze o wiele potężniejszych niż nasz współczesny polski. W działaniu warto będzie zwrócić uwagę na doświadczenia północnoirlandzkie. Tamtejszy konflikt miał oczywiście inny wymiar, ze względu na odmienną narodową i religijną tożsamość jego stron (chociaż pytanie, czy konflikt polski – będący m.in. konfliktem ideowo-aksjologicznym – nie jest porównywalny do religijnego wymiaru konfliktu w Ulsterze, zostawiłbym otwartym) oraz jego historyczną genezę. Był też o wiele głębszy i w najzupełniej oczywisty sposób bardziej brutalny od konfliktu polskiego (terror, przemoc na porządku dziennym). Wbrew temu wszystkiemu, mądra polityka liderów obojga stron doprowadziła do pomyślnego zażegnania jego najgorszych przejawów i to pomimo trwania zasadniczej niezgody co do politycznej przyszłości prowincji. Także i w Polsce nie oczekujemy, że koncyliacja zaprowadzi jedność w myśleniu o przyszłości Polski. Chcemy tylko lepiej się nawzajem traktować, odbudować poczucie jedności losu i bliskości wobec rodaków. Do Ulsteru upodabnia dzisiejszą Polskę rozkład sił napędzających konflikt: dwie strony, wewnętrznie podzielone na osoby o postawach radykalnych i na tych bardziej skłonnych do koncyliacji (niczym republikańskie partie Sinn Fein i SDLP oraz unionistyczne partie DUP i UUP).
Podobnie jak w Irlandii Północnej, po uzyskaniu poparcia masy krytycznej po obu stronach, emisariuszami do pierwszych rozmów o koncyliacji powinni być przedstawiciele grup umiarkowanych. Jednak kluczowym byłoby dość rychłe włączenie w proces przedstawicieli radykałów, tak aby umiarkowanym nie został cofnięty mandat do negocjacji. Przedstawiciele każdego ze środowisk (w polskich warunkach obie strony to raczej złożone mozaiki wielu środowisk) znają swoje grupy od podszewki, powinni więc planowo, krok po kroku, włączać w proces koncyliacyjny kolejne, coraz trudniejsze grupy. Aż do „dojścia do ściany”, czyli zaangażowania wszystkich, tworzących masy krytyczne wsparcia koncyliacji. Oczywiście po obu stronach pozostaną absolutni ekstremiści, którzy cały wysiłek odrzucą i będą usiłować na jego negacji zbić polityczny kapitał. To normalne zjawisko, które nie będzie miało wpływu na efekt, o ile po obu stronach nie zachwieje się masa krytyczna poparcia dla procesu. Wówczas każda z dawnych stron konfliktu własnych ekstremistów zmarginalizuje własnymi siłami, dezawuując jątrzenie jako „wczorajszą” metodę uprawiania debaty publicznej, która nie przystaje do nowej rzeczywistości i okazała się w przeszłości jałowym narzędziem walki o cele polityczne.
Jak w liście biskupów
Najbardziej niekorzystnym zjawiskiem, także dla dalszych losów wspólnego życia, byłoby jednak załamanie masy krytycznej tylko po jednej ze stron. W całym procesie dbać należy o uniknięcie takiego obrotu zdarzeń. Drogowskazem modelu myślenia, stosowanym w optymalnym scenariuszu przez obie strony, mogłaby być postawa, wyrażona w słynnym, historycznym liście biskupów polskich do ich niemieckich braci z 1965 r. Dwie dekady po zakończeniu II wojny światowej, gdy zbrodnicze czyny niemieckich sprawców nadal żywe były w kolektywnej i indywidualnej pamięci polskich świadków epoki, będący w dodatku „na cenzurowanym” w rzeczywistości gomułkowskiego PRL-u, katoliccy biskupi zdecydowali się na czyn równie ryzykowny, co niesłychanie wspaniałomyślny z moralnego i czysto ludzkiego punktu widzenia. Napisali w liście bowiem nie tylko, że „wybaczają”, ale także że „proszą o wybaczenie”.
Dla ewentualnej koncyliacji polskiej niezwykle istotna byłaby ucieczka od problemu rachunku krzywd. Jak się wydaje, głównym powodem niemożności przezwyciężenia konfliktu polskiego i jego pogłębiania się od ponad 10 lat jest właśnie oczekiwanie naprawienia przez drugą stronę rachunku krzywd, a równoczesne pomniejszanie własnych przewin. Obie strony – abstrahując teraz całkowicie od tematu prób stworzenia takiego rachunku w sposób obiektywny, co mogłoby tylko posłużyć do dalszego obciążenia w dramacie tego sporu, więc jest kontraproduktywne – zachowują się w sposób skrytykowany w biblijnym fragmencie o źdźble w oku bliźniego oraz belce w oku własnym. Polscy biskupi w latach 60-tych postąpili dokładnie odwrotnie i to w sytuacji, gdy bilans win był najzupełniej oczywisty i trudno wręcz, aby był bardziej oczywisty. Agresja, niesłychane zbrodnie, okropne plany wobec pokonanych w szaleńczej wizji przyszłości Europy, totalna dewastacja kraju z jednej, a skorzystanie na zaordynowanej przez stronę trzecią akcji wysiedleńczej pokonanych agresorów z drugiej strony. Jakakolwiek dyskusja o porównywaniu rozmiarów przewin rozstrzyga się, zanim padną pierwsze słowa. A mimo to polscy biskupi nie tylko poprosili o wybaczenie, ale wręcz wyszli z prośbą, zanim to samo zdążyli uczynić biskupi niemieccy. Wielkość tego gestu nie daje się wyrazić w słowach. Podobnie jak jego znaczenie dla późniejszych losów pojednania po upadku żelaznej kurtyny i poszerzeniu integracji europejskiej. To mógł wręcz być najbardziej wspaniałomyślny gest w dziejach ludzkości. Nie wiem, pewnie to coś, czego nie daje się mierzyć.
Ten list był równocześnie dziełem Polaków, do którego – jako naszej wspólnej spuścizny narodowej, historycznej i tożsamościowej – nam wszystkim wolno nawiązywać. Duch tego listu powinien lec u podstaw procesu polskiej koncyliacji. Bez „a u was biją Murzynów”, „kto bardziej winien?”, „kto zaczął?”, „kto pierwszy sypie popiołem głowę?” – zamiast tego obustronne „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Przy takim nastawieniu obu zaangażowanych stron koncyliacja miałaby wielką szansę.
Drugim trudnym wyzwaniem, ale już w kolejnym etapie budowania koncyliacji, byłaby próba uzgodnienia modus vivendi w naszym polskim podejściu do oceny historii. Wraz z upływem czasu i pokoleń ocena historii i tak się ujednolica. Do tego czasu warto byłoby sformułować protokół czy katalog interpretacyjnych i ocennych rozbieżności oraz pogodzić się z ich istnieniem. Pogodzić się, że Lecha Wałęsę jedni ocenią jako bohatera, a inni jako zdrajcę; pogodzić się z odmienną oceną żołnierzy wyklętych, którzy zabijali cywilów niepolskiego pochodzenia; z odmiennym rozumieniem genezy wydarzeń w Jedwabnem czy Kielcach; decyzji o Powstaniu Warszawskim; bilansu II RP; a nawet z odmiennymi źródłami dumy z osiągnięcia, jakim była Konstytucja 3 Maja. To bolesne podziały, ale w każdym przypadku oba stanowiska współtworzą polską tożsamość. Te pęknięcia nie muszą w trzeciej dekadzie XXI w. decydować o stanie polskiej wspólnoty państwowej.
Lech Kaczyński i Tadeusz Mazowiecki
Obok ustalenia protokołu rozbieżności, ważnym byłby także wysiłek na rzecz ukształtowania katalogu rzeczy wspólnych. Jest trochę takich oczywistych punktów zaczepienia w historii, ale aktem fundacyjnym koncyliacji mogłoby się stać znalezienie nowych na najtrudniejszym „terenie”, jakim jest siłą rzeczy historia najnowsza. Koncyliacja mogłaby nastąpić wokół porozumienia o wspólnym kultywowaniu postaci emblematycznych dla obu stron sporu. Jedni mogliby szczerze włączyć się w celebrowanie pamięci o Lechu Kaczyńskim, nie zmieniając nawet niskiej oceny jego 4,5 roku prezydentury, ale doceniając wielkie znaczenie, jakie postać ta zyskała dla drugiej części narodu wskutek swej tragicznej śmierci, poniesionej w trakcie i z powodu pełnienia doniosłych obowiązków państwowych. Z kolei zwolennicy obecnego rządu mogliby szczerą celebrą otoczyć postać Tadeusza Mazowieckiego, nawet nie zmieniając swojej niskiej oceny jego młodzieńczej działalności w PAX oraz skutków ekonomicznych wprowadzonego za jego rządów „planu Balcerowicza”, ale doceniając jego symboliczne znaczenie jako człowieka, który miał odwagę przyjąć na swoje barki odpowiedzialność za państwo-bankruta, jako pierwszy niekomunistyczny premier otoczony komunistycznymi nadal NRD, ZSRR i Czechosłowacją, mając Armię Czerwoną w koszarach blisko Warszawy. Zachęcającym faktem jest to, że Jarosław Kaczyński był obecny na pogrzebie Mazowieckiego, pomimo świadomości, że znajdzie się tam osamotniony pośród przedstawicieli krytycznej wobec niego części narodu. Wraz z sięgnięciem po Kaczyńskiego i Mazowieckiego, jako figury symboliczne, należy też szerzej poszukiwać różnorakich symboli, wartości i odniesień, stanowiących elementy wrażliwości odpowiednio drugiej ze stron, szacunek do których dałby się zaszczepić ponad dawnymi podziałami, jako spajający. Tak aby wszyscy czuli się reprezentowani we wspólnej tożsamości budowanej na kanwie osiągniętej koncyliacji.
Nade wszystko jednak warunkiem powodzenia jakiejkolwiek koncyliacji jest uznanie działania drugiej strony, jako podejmowanej w dobrej wierze. To trudne, ale w istocie, przełomowym momentem jest przyjęcie, że inny człowiek robi to, co robi, nie dlatego, że chce Polsce umyślnie zaszkodzić i jej nienawidzi, tylko dlatego, że wskutek rzetelnej analizy, swojej wiedzy, swoich poglądów, rozeznania i ocen, autentycznie i szczerze stoi na stanowisku, że wskazany przez niego kierunek działań Polsce się dobrze przysłuży.
Warto
Warto o tym częściej myśleć. Warto zastanowić się, usłyszawszy kolejną oburzającą wiadomość ze świata polityki, czy napisanie jednego z tysięcy potępiających ostro tweetów rzeczywiście jest najsensowniejszą reakcją. Naturalnie, dyskusja o przyszłości ustroju Polski jest dziś największą barierą dla wszelkiego porozumienia. Żadna koncyliacja nie nastąpi w warunkach wzajemnego nieuznawania ustawodawczego dorobku rządów drugiej strony, gdy następuje zmiana władzy. Niezwykle trudno będzie więc cel koncyliacji pogodzić z wyobrażeniami o prawidłowym funkcjonowaniu konstytucyjnego państwa prawa.
Jednak alternatywa dla procesu chociażby wychłodzenia temperatury konfliktu polskiego może być jeszcze gorsza niż zrealizowanie nad Wisłą jakiejś formuły „nieliberalnej demokracji”. Pogłębianie wyobcowania, unikanie interakcji pomiędzy „plemionami”, nienawiść jako normalność codzienna, pilaryzacja społeczeństwa, infekowanie pokolenia naszych dzieci takimi postawami, wrogość, akceptacja dla aktów przemocy, upowszechnienie przemocy, w końcu nawet koniec narodu polskiego, jaki znamy. Warto, ponad bieżącą polityką, myśleć o tym, jak temu zapobiec.