Polskość, polskość
Czarny tupot samców o ogolonych umysłach.
Pienią się sztandary, krwią spływają pochodnie, strzelają race.
Zanosi się łzami listopad, jęczy moja ojczyzna.
Idą i idą pod mrocznym urwiskiem nieba,
młode piersi zachłystują się wrzaskiem –
jak opium.
Przyszli tutaj z betonowych kretowisk,
z zaśniedziałych czynszówek o podwórkach jak studnie,
z martwych miast komunizmu,
z niemrawych wiosek na skraju drogi,
z wiecznie chorych miasteczek,
gdzie wieczorem jest knajpa i wódka,
a niekiedy jest msza za Polskę,
zawsze dumną i zawsze cierpiącą,
nieskalaną jak Święta Panienka,
piękną niczym galeria handlowa.
Śpiew rozrywa im wargi,
a każdy w sercu ma hostię
i chce skonać niczym żołnierz podziemia
albo wojownik z filmu, przeszyty zbawiennym światłem.
Tymczasem w telewizji idzie serial o miłości, chorobach i śmierci,
który pozwala zapomnieć i ocala od złego –
tak prawie jak Jezus z obrazka.
I reklamy porywają w obłoki.
Tymczasem samochody się pasą pod blokiem, zgasiwszy ślepia.
Tymczasem trzeba zrobić pranie, zjeść kolację i umyć ręce.
Tymczasem trzeba zrobić dziecko,
które będzie radością dla matki i nadzieją narodu.
Tymczasem dwie chude dziwki,
naćpane i podpite, przeklinają przed podłą bramą
i zanoszą się śmiechem ze rdzy.
Tymczasem paru wyrostków snuje się po ulicach
i zaczepia przygodnych przechodniów,
a emeryt z sąsiedztwa wyprowadza na spacer psa.
Tymczasem syn bawi się smartfonem,
a córka uczy się angielskiego,
bo to zawsze może się przydać.
Tymczasem jarzą się boskim, nieczułym światłem szkła korporacji
i karetka pędzi gdzieś na sygnale.
Tymczasem białe brzozy wznoszą tkliwe modlitwy,
przycupnąwszy na swych pagórkach.
Zmierzch zapada, lecz serca nie gasną.
Listopad 2017
(wiersz pochodzi z tomu Teraz i zawsze, który ukaże się nakładem Instytutu Mikołowskiego)
