Choć wydane nakładem wydawnictwa Czarne w 2011 r. „W pośpiechu” to już trzeci wywiad rzeka z Tadeuszem Konwickim, książka jest literackim rarytasem, zwłaszcza że poprzednie – „Pół wieku czyśćca” Stanisława Beresia oraz „Pamiętam, że było gorąco” Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby – ukazały się odpowiednio szesnaście i jedenaście lat temu.
Tym razem osiemdziesięciopięcioletniego, „schorowanego i zniechęconego” – jak sam o sobie mówi – pisarza, „dopadł” młodszy o pięćdziesiąt sześć lat Przemysław Kaniecki, który w Instytucie Literatury Polskiej UMK pracuje nad monografią twórczości autora „Małej Apokalipsy” i zna teksty Konwickiego lepiej niż on sam. Kaniecki opracował (na podstawie rękopisów!) dwunastotomowe wydanie dzieł Konwickiego, które ukazało się w serii Biblioteka „Gazety Wyborczej” w 2010 roku. Wcześniej przygotował do druku tom z wyborem mniejszych form prozatorskich Konwickiego pt. „Wiatr i pył” (Czytelnik, 2008 r.) oraz napisał kilka artykułów dotyczących twórczości autora „Sennika współczesnego”. Kaniecki jest również autorem strony internetowej Konwicki.art.pl.
Wywiad jest więc konfrontacją historyka literatury, zafascynowanego każdym odnalezionym fragmentem rękopisu ulubionego autora, badacza z pasją poszukującego nawet najbardziej błahego dokumentu z autorem kilkunastu książek i filmów, który nie wszystkie swoje dokonania, zwłaszcza te młodzieńcze, lubi i chce pamiętać. Czasem panowie rozmawiają z sobą jak rówieśnicy z Kolonii Wileńskiej, kiedy indziej ich rozmowa przypomina dialog mistrza i ucznia. Konwicki raz zwraca się do swojego rozmówcy per pan, raz per doktor, za chwilę: „Przemeczku!”. Choć dociekliwość Kanieckiego jest na każdym kroku upominana: „Proszę pana, pan trochę mnie traktuje jak wybitnego intelektualistę, który miał życie uporządkowane, omówione, napisane w dziennikach”, „Panie Przemku, […] pan w swojej wyobraźni skreował moją postać, […] troszkę pan za bardzo podniośle mnie widzi”, Konwicki, częstując swego gościa ulubionymi trunkami i herbatnikami w czekoladzie, chętnie daje się wciągnąć w rozmowę, no chyba że dochodzi siedemnasta… Tak, Konwicki skrupulatnie kontroluje czas spotkań, dba o to, by rozmówca za długo go nie męczył. Wówczas nawet najbardziej zajmujący temat, o którym można byłoby rozmawiać przez kilka następnych godzin, musi zostać zakończony, a rozmówca Konwickiego jest zmuszony cierpliwie czekać na kolejne spotkanie, choć nie zdążył pewnie zadać nawet połowy zaplanowanych pytań. Fragmenty książki poświęcone temu, jak pisarz wypędza Kanieckiego ze swego domu, gdy tylko zegar wybije piątą, należą do najdowcipniejszych fragmentów książki.
Dzięki bliskim relacjom, które ukształtowały się po latach współpracy oraz dzięki nieskrępowanej atmosferze rozmowy każde zawahanie, zawieszenie głosu, każda chwila ciszy niejednokrotnie lepiej charakteryzują autora i mówią o nim więcej niż jego najbardziej wyczerpujące odpowiedzi. Także wynikający z tego nieporządek w rozmowie, wracanie do niektórych tematów, powtarzanie się albo unikanie odpowiedzi, nie utrudniają czytelnikowi przyswajania treści, nie przeszkadzają w intelektualnej przygodzie. To wszystko dodaje książce niesłychanego uroku.
Treść książki jest podzielona na dwanaście rozdziałów, które odpowiadają dwunastu rozmowom. Konwicki przypomina niektóre nieznane wątki młodości na Wileńszczyźnie, sięga pamięcią do czasów, kiedy był ministrantem, wspomina okres partyzantki, służbę w niemieckim szpitalu polowym, budowę Nowej Huty, pracę w wydawnictwie. Przejmująco opowiada o tym, jak po wojnie rozpoczynał wszystko od nowa, o swojej potrzebie przeżywania. Tłumaczy, dlaczego w 1996 r. przestał pisać. Twierdzi, że wtedy właśnie zaczął odczuwać starość i nie ma potrzeby jej eksponować w swojej twórczości, bo z całym rozmachem zrobili to już inni. Jest artystą, który nie zachwyca się własnymi tekstami, nie popisuje się jako „subtelny artysta prozaik”. Wydaje się szczery, gdy utrzymuje, że „być zapomnianym też jest przyjemnie”. Uzasadnia swoją obojętność dla literatury iberoamerykańskiej i sympatię do Dostojewskiego, ironizuje na temat literatów, którzy utrzymują, że „całe życie badają siebie i nie mogą do końca poznać”. Wspomina okres, w którym pisał powieści socrealistyczne, choć wcale o tym nie wiedział, i opowiada o oskarżeniach o koniunkturalizm, by ostatecznie podsumować swój stosunek do PRL-u. Uważa, że mimo cenzury w filmie i literaturze mógł wyrazić wszystko, co chciał, i nie musiał wychodzić naprzeciw gustom masowego odbiorcy. Ciekawe, że – jak twierdzi – teraz jego filmy są puszczane o wpół do trzeciej w nocy i dostaje za nie dziewięciozłotowe tantiemy. Interesujący jest fragment o obeldze rzuconej pod jego adresem przez Jacka Kuronia („tchórzliwy autor”) podczas spotkania autorskiego poświęconego „Kompleksowi polskiemu”. Przyczyniła się ona do napisania „Małej Apokalipsy”, jednej z najważniejszych powieści w dorobku pisarza, po której trudno go już „było przeskoczyć w agresji wobec poczciwego PRL-u”.
Rozmowy są przeplatane fragmentami tekstów Konwickiego: scenariuszy (m.in. „Lawy” z lat 80.), felietonów sportowych, krótkich form prozatorskich oraz kilkoma wierszami, których autor nawet nie rozpoznał jako własne.
Jest zapewne w ukrywaniu się Konwickiego pod maską osoby z podstawowym wykształceniem, utrzymywaniu, że „nie jest głęboki, dlatego jego uwagi, sugestie, przeczucia są bardzo […] przyziemne, mało precyzyjne”, „że ma tendencję do lapidarności”, więc podczas jednego spotkania „może dać całkowity pogląd na wszystkie sprawy ziemskie”, w zabawnym wyśmiewaniu sporych luk w pamięci („Ale coś chciałem powiedzieć głębokiego i po drodze zapomniałem. Do czego ja, nieszczęsny, zmierzałem?”), w dystansie do siebie i swojej twórczości sporo kokieterii. Ale na szczęście ta kokieteria jest niezwykle sympatyczna i z przyjemnością można dać się jej uwieść.