Pamięć o wielu ludziach, rodzinach, dzieciach zastygła w „strefach czasu” amerykańskiego i europejskiego. Trudno było i jest cywilizowanym narodom przyznać się do barbarzyństwa, dokonywanego na terenach zamorskich i budującego imperialne potęgi kosztem życia innych narodów, a także rdzennej ludności. Cel stanowiły zyski z handlu, ziemia, konkurencja rynkowa, dominacja na morzach, przyprawy, cukier i herbata oraz sny o potędze.
Nasyp kolejowy, drewniane słupy elektryczne, długi skład pociągów jadących w dal. W tle Wichita Mountains, skaliste cyple pokryte granitem. Skąpa roślinność. Wokół prerie i popękana autostrada. „Wszędzie i nigdzie” – jak mawiał Seneka. Gdyby wytężyć wzrok, można dostrzec wędrujące rodziny bizonów, niegdyś wielkich przyjaciół Indian Wichita i ich najbliższych pomocników. Poruszają się dziś w obrębie rezerwatu narodowego. Jak to możliwe, że dopiero w 2021 roku miasto Oklahoma City otworzyło pierwsze muzeum dedykowane First American? Dlaczego pamięć o rdzennych Amerykanach zastygła tu w czasie?
Pamięć o wielu ludziach, rodzinach, dzieciach zastygła w „strefach czasu” amerykańskiego i europejskiego. Trudno było i jest cywilizowanym narodom przyznać się do barbarzyństwa, dokonywanego na terenach zamorskich i budującego imperialne potęgi kosztem życia innych narodów, a także rdzennej ludności. Cel stanowiły zyski z handlu, ziemia, konkurencja rynkowa, dominacja na morzach, przyprawy, cukier i herbata oraz sny o potędze. „Taka specyfika czasów…” – jak lubimy dziś powiedzieć – czasów zdobywców, nieokiełznanej bandery oceanicznej, grabienia słabych przez silnych, „piratów z Karaibów” itp. Stosunkowo późno, bo w 1962 roku, Charles da Gaulle zdecydował o niepodległości Algierii, ale zanim to się stało, walka o nią pochłonęła 1 mln ofiar, a konflikt trwał ponad 7 lat. Więcej niż sto lat temu rozpadło się Imperium Austro-Węgierskie, wyzwalając kilkadziesiąt pomniejszych narodów Europy Środkowo-Wschodniej, stanowiących kiedyś o sile militarno-politycznej Cesarstwa i budujących mit dobrobytu Mitteleuropy. Przynajmniej od XV wieku każdy coś komuś kradł i niszczył w skali, nazwijmy to, „kolumbijskiej”. Ludzie się łupili, odzierali z godności i okrutnie maltretowali w imię dominacji terytorialnej, żądzy posiadania i narzucania swojego porządku polityczno-kulturowego. Idea państwa, religii i rasy pozostawała w wyższości względem idei społeczeństwa, nie mówiąc już o wartości pojedynczego człowieka, kobiecie i mężczyźnie – jak nazywała społeczeństwo Margaret Thatcher. Rzeszom uczonych, chciwych i brutalnych chrześcijan z Europy nie przeszkadzało, w imię wiary i fetyszu kości słoniowej, nabijać na pal głowy czarnych tubylców lokalnego plemienia Wolnego Państwa Konga (1885-1908) czy zmuszać do masowej reedukacji dzieci kanadyjskiej ludności rdzennej, za co przed prokuratorami odpowiadają dziś kościoły: katolicki, protestancki i anglikański. Jak pokazał Martin Scorsee w Milczeniu, zaczadzeni wizją dalekomorskiej ewangelizacji Jezuici pragnęli uchronić Japończyków przez diabłem shintoizmu. Niestety spotkała ich kara Cesarza. I dobrze. Dziś moglibyśmy odkrywać groby japońskich niemowlaków, zagłodzonych jak w Irlandii, przez siostry miłosierdzia jako dzieło szatana – bo nieślubne. Świat kolonizowała władza świecka i święta razem, w imię rożnych doktryn polityczno-prawnych, dla których państwa wytwarzały aparat przemocy, a kościoły dostarczały moralnej legitymacji.
Procesy dekolonizacyjne przechodziły w XX wieku różne fazy. Im bardziej jesteśmy zglobalizowani, tym więcej odznaczamy na mapach państw, narodów, miast i miejsc, w których działy się rzeczy straszne z powodu białego człowieka (a raczej mężczyzny). Nasza wiedza na ten temat stale się uzupełnia i pogłębia. Niektóre państwa poczuwały się do zadośćuczynienia wobec skolonizowanych. Hindusi i Pakistańczycy mieli prawo osiedlać się np. w Wielkiej Brytanii, a Algierczycy we Francji. Portugalia długo ignorowała ruchy wolnościowe w swoich koloniach w Afryce. Procesy dekolonizacyjne nie przebiegały wedle jednego wzorca. Kraje kolonialne albo otrzymały wolność w wyniku wycofania się mocarstwa pokonanego w wojnie, bądź uzyskały niezależność w wyniku pokojowych pertraktacji, albo też niezależność musiały sobie wywalczyć. Przypieczętowała je Rada Powiernicza ONZ, która sprawowała nadzór nad koloniami do czasu ich usamodzielnienia. Dziś dekolonizacja idzie dalej. Holenderska ministra kultury rządu Marka Ruttego, Ingrid va Endelshovem obiecuje zwrot około 100 dzieł sztuki zagrabionych państwom podbitym w Azji Południowo-Wschodniej. Prezydent Francji, Emmanuel Macron zapowiadał podczas wizyty w Burkina Faso w 2022 roku powrót do Afryki jej dziedzictwa kulturowego. Muzeum Uniwersytetu w Edynburgu obiecuje zwrot czaszek tubylczej ludności tajwańskiej, wywiezionych i przechowywanych w Szkocji dla badań antropologicznych. Z drugiej strony nie wygasa międzynarodowy spór o prawo własności np. do Pergamonu w Berlinie czy marmurów partenońskich, pozostających w British Museum.
Polska, mimo, że postrzega siebie jako ofiarę wewątrzeuropejskiego kolonializmu, sama nie jest bez winy. Choć niegdysiejsza premier rządu Beata Szydło na wieść o imigrantach, szturmujących wybrzeża europejskie w 2016 roku stwierdziła, że to nie nasza sprawa, bo „my nie mieliśmy kolonii”, to jednak kwestia dziedzictwa pokolonialnego nie jest nam obca. Sporo w naszych muzeach eksponatów niepolskich i to wcale nie darowanych dostojnikom Rzeczpospolitej przez zagraniczne poselstwa czy zdeponowane w muzeach, a potem przekazywane lub odsprzedane przez emigrujących polskich arystokratów. I tu właściwie napotykamy na zjawisko, które nazwałam „post-dekolonizacją” czy dekolonizacją podwójną. Jest to dekolonizacja na serio, proces budowania empatii i wykazywania uczciwości państw w zwrocie wszystkich artefaktów, skradzionych w wyniku wieloletniego uzależnienia i uciemiężenia jednego narodu nad drugim i dysponowania dziedzictwem kulturowym tego słabszego. Proces „post-dekolonizacji” nie polega li tylko na oddaniu państwom ziemi, instytucji i surowców, ale wytworzeniu kultury sprawiedliwości, pozwalającej autentycznie, świadomie i dobrowolnie zwrócić właścicielom ich własności. To nie jest łatwy proces, gdyż jak wiadomo, wiele obiektów było kupowanych w XIX i XX w. zgodnie z prawem. Tylko że prawem łupieżczym.
Badacze często wskazują na fakt zależności powielania przez ofiary zachowań swoich oprawców (taki kolonialny syndrom sztokholmski) i przenoszenia tych chorych praktyk na słabszych w imię tej samej mściwości i brutalności. Polska dziś, jak podkreślają badacze specjalizujący się w zagadnieniach post-kolonializmu i muzealnictwa, niechętnie przyznaje się do przedmiotów zagrabionych np. Ukraińcom, Białorusinom czy Litwinom. Podkreślają oni, że należy dokonać ponownej inwentaryzacji naszych zbiorów muzealnych pod kątem własności nabytych nie drogą kupna czy darowizny, a kradzieży. Jak twierdzi ministra kultury i dziedzictwa narodowego, Hanna Wróblewska, ważna jest dziś narracja oparta na dobrym sąsiedztwie i woli budowania nowych relacji kulturowych. Dlatego, moim zdaniem, należy dokonać „post-dekolonizacji”, aby zamknąć traumy podległości i rozbroić narodowy triumfalizm.
Wracając do Oklahoma City. Muzeum Pierwszych Amerykanów (First American Museum, FAM), otwarte we wrześniu 2021 roku, zostało poświęcony pamięci 39 plemionom Indian zamieszkujących Amerykę, w dużej mierze tym, którzy zostali siłą przeniesieni (deportacje, internowania, obozy przejściowe) na tereny na zachód od Missisipi w wyniku akcji przesiedleńczej rządu federalnego z 1830 r. (Indian Removal Act). Wedle tej ustawy, zwłaszcza „Pięć Cywilizowanych Narodów Indian” (głównie Czirokezi, Krikowie, Czikasawowie) miało migrować ze stanów wschodnich i południowych do Oklahomy, która otrzymała nazwę Indian Territory i pozostawała poza zarządem człowieka białego. Przymusowe marsze przesiedleńców nazywane były „marszami śmierci”. Skądś to znamy? Indianie byli oszukiwani przez federalne prawodawstwo. Koncepcja pozostawienia im wszystkich ziem, deklarowanych w ustawach, stawała się z czasem niewykonalna. Z części Indian Territory powstał w 1907 roku Stan Oklahoma, a pozostałe ziemie, należące do rdzennej ludności były sukcesywnie od niej wykupywane przez białych osadników. Z czasem Indianie otrzymali amerykańskie obywatelstwo.
Celem Muzeum Pierwszych Amerykanów jest „służyć jako dynamiczne centrum promujące świadomość i edukujące publiczność na temat unikalnych kultur, różnorodności, historii, wkładu i odporności Pierwszych Narodów Amerykańskich w Oklahomie” [1]. W muzeum prezentowane są pamiątki 39 plemion indiańskich, zamieszkujących Oklahomę, jak również artefakty innych plemion należących do tych samych łańcuchów kulturowych, co rdzenne plemiona stanu. Wystawiane są obrazy, przedmioty codziennego użytku, hafty, listy, instrumenty muzyczne, przedmioty biblioteczne i cyfrowe, nagrania archiwalne. Muzeum nie gromadzi eksponatów ceremonialnych. Powstało jako projekt partnerski stanu Oklahoma, Oklahoma City, z pomocą spółki Chickasaw Nation. Przed muzeum znajduje się ikoniczny kopiec ziemny, symbolizujący kosmos i ruch wszechświata. Kształt skierowanej na wschód bramy wejściowej muzeum jest zgodny z ruchem wschodzącego słońca. Dwie nachylone ściany są zbudowane z kamienia Mesquabuck, charakteryzującego się bursztynowymi i białymi warstwami i pochodzącego z terenów zamieszkałych przez ludność rdzenną. Nosi imię wodza Potawatomi Mes’kwah-buk, które oznacza kolor nieba o wschodzie i zachodzie słońca. Kuratorami muzeum są reprezentanci rdzennej ludności. Jest ono współzarządzane przez różne grupy etniczne, rośnie bowiem liczba wykształconych muzealników wywodzących się z rodzin plemiennych. Mogą oni – jak twierdzą – samodzielne dokonywać interpretacji rodzimych materiałów kulturowych. Są aktywnymi historykami i antropologami kultury, dumnymi z tego, że w imię swoich zapomnianych krewnych opowiadają wreszcie historie ich rodzin i są konsultantami kolekcji muzealnych.
Pytanie, dlaczego tak późno Oklahoma oddała hołd swoim pierwszym narodom i na jakim jest dziś etapie w dekolonizacji? A trzeba dodać, że jest to pierwsze muzeum publiczne [2]. Jeśli wziąć pod uwagę, że formalne procedury rehabilitowania przeszłości plemiennej ludności amerykańskiej zaczęły się w latach 80. XX wieku, to chyba jesteśmy na dość wczesnym etapie symbolicznego przywracania sprawiedliwości. Gest duży, ale zaledwie rozpoczynający skomplikowany proces filtrowania i przywracania pamięci o kulturze tych inteligentnych, zaawansowanych przedsiębiorczo Indian; proces specyfikowania ich dziedzictwa kulturowego, definiowania poczucia tożsamości, słuchania – jak pisał Brandon Hobson – „rozmów umarłych”. To jednak przede wszystkim czasochłonna operacja tworzenia kolekcji pamiątek po Indianach na większą skalę. Oklahoma to nie Waszyngton czy Kalifornia. Stan mało znany, niezbyt atrakcyjny turystycznie, niemedialny: prerie, bazy wojskowe, tajfuny. Mentalność kolonizacyjna transformuje się apatycznie. Z oporami biały człowiek (mężczyzna) oddaje głos innym kulturom, nawet w tak wielokulturowym państwie, jak Stany Zjednoczone, co dowodzi, że tradycja supremacji białej rasy jest niezwykle silna. Intelektualnie tkwimy w XX wieku, spowalniając procesy „post-dekolonizacji” i przedłużając napięcia międzyetniczne, wzmacniające etnocentryzm. Jak to jest możliwe, że w XXI wieku można pomyśleć, że pamiątki kulturowe są bezosobowe czy bezimienne? Podobno można. Zwłaszcza na pustkowiach.
[1] https://famok.org/
[2] Oczywiście w stanie Oklahoma znajduje się przynajmniej kilka centrów kultury poświęconych niektórym plemionom indiańskim, z tym że zakładane one były z inicjatyw istniejących tam do dzisiaj wspólnot, np. Chockasaw Cultural Centre, Sequoyah Cabin czy Owen Park Indian Memorial. Muzeum Pierwszych Amerykanów jest symbolem pamięci wszystkich rdzennych mieszkańców stanu, grupuje całość dokumentów i artefaktów.
