W świecie Zachodu triumfy święci dziś polityka strachu. Globalizacja, migracje, międzynarodowy terroryzm, kryzysy finansowe, dezindustrializacja i coraz mniej stabilne warunki pracy wywołują społeczne lęki, które stanowią polityczne paliwo dla prawicowego populizmu. Jego przedstawiciele kuszą wyborców antyunijną, nacjonalistyczną retoryką oraz obietnicą bezpieczeństwa, które mają zapewnić nowe mury na granicach i restrykcyjne ustawodawstwo antyimigracyjne.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]
Kreowana przez populistów wizja przyszłości jest głęboko zakorzeniona w przeszłości: w czasach świetności państw narodowych, gdy krajowe rządy były zdolne do kontrolowania procesów społecznych i gospodarczych. Problem w tym, że taki powrót do przeszłości jest konceptem zupełnie nierealnym. Choć państwa narodowe są (i zapewne długo pozostaną) ważnymi narzędziami kreowania społecznej i ekonomicznej rzeczywistości, to renacjonalizacja polityki nie przyniesienie spodziewanych przez jej rzeczników rezultatów. Żyjemy bowiem w czasach, w których wiele palących problemów wymaga ponadnarodowych rozwiązań. Demokratyczna kontrola nad rynkami finansowymi, walka z terroryzmem czy przeciwdziałanie zmianom klimatycznym to wyzwania, wobec których narzędzia rządów krajowych są niewystarczające. Dlatego populistyczna polityka strachu zaprowadzi nas w ślepą uliczkę.
Rozwiązaniem nie jest też obrona status quo. Społeczne lęki i frustracje, które wykorzystuje prawicowy populizm, mają źródła w wadach globalizacji i integracji europejskiej.
W ostatnich dwóch dekadach antyunijni radykałowie zdobyli wyborców w tych regionach Europy Zachodniej, gdzie znikały dobre miejsca pracy w przemyśle, a wraz z nim poczucie socjalnego bezpieczeństwa. Dominacja instytucji pozbawionych społecznego mandatu podkopała zaufanie do demokratycznych instytucji, a dumping socjalny w ramach Unii Europejskiej umocnił sceptycyzm wobec jej dalszej integracji.
Potrzebujemy zatem polityki nadziei, która pokaże, że projekt europejski można kształtować zgodnie z oczekiwaniem ludzi na godne życie. Musimy wyjść poza dotychczasowy paradygmat integracji ostatnich dekad, przedkładający konkurencję nad solidarność, i zmierzać w kierunku harmonizacji polityk społecznych, wprowadzenia europejskich standardów pracy i unijnej płacy minimalnej, powstrzymania procesu komercjalizacji usług publicznych, zwiększenia budżetu UE oraz zainicjowania programu inwestycji publicznych.
W debacie o przyszłości Europy nie może chodzić o pytanie, czy finalnym stadium integracji będą federacyjne Stany Zjednoczone Europy czy Europa Ojczyzn. Nie może też chodzić o funkcjonalne pytanie, czy pożądane jest przenoszenie kompetencji państw narodowych na poziom europejski, czy trzymanie się zasady subsydiarności. Powinniśmy się za to zastanowić, jak maksymalnie upodmiotowić europejskich obywateli i umożliwić im wyrażanie politycznej woli również na poziomie europejskim, wykraczającym poza wymiar narodowy, tak aby to wszyscy Europejczycy mogli decydować, w jakiej Europie chcą żyć. Należy zatem dążyć do wzmocnienia Parlamentu Europejskiego oraz ujednolicenia prawa wyborczego do PE na poziomie europejskim.
Gdy globalizacja zaciera granice państw, nie możemy też pozostawić obywateli zamkniętych w ciasnym gorsecie nie tylko narodowych praw politycznych, lecz także społecznych.
Pora spojrzeć na Unię Europejską jako wspólnotę obywateli, a nie związek państw. Dostrzeżemy wówczas, że interesy przeciętnego Polaka, Francuza, Greka czy Estończyka są zwykle ze sobą zbieżne. Wszyscy chcą bowiem dobrych warunków pracy, godnej płacy oraz możliwości planowania swojej przyszłości. Można to osiągnąć, zapobiegając logice rywalizacji państw UE na jak najniższe standardy socjalne. Narzędziami w realizacji tego celu mogłyby być europejskie podatki (np. od transakcji finansowych, od zanieczyszczenia środowiska) czy powszechne prawo wyborcze dla obywateli UE w miejscu zamieszkania. Ważnym elementem unijnej polityki powinno być też bezpośrednie wsparcie dla regionów. W lipcu br. pisałem dla „Politico”, że środki europejskie zawieszone z powodu naruszenia podstawowych wartości takich jak praworządność powinny zostać udostępnione władzom lokalnym, przedsiębiorstwom i organizacjom pozarządowym za pośrednictwem programów prowadzonych przez UE. Można tego dokonać bez udziału rządów krajowych, a zatem wysłać silny sygnał do polityków rządzących, że zakres ich uprawnień, w tym ich zasoby finansowe, ucierpi, jeśli nie będą przestrzegać prawa europejskiego. Innym pozytywnym efektem takiego planu byłoby zwiększenie oddolnych działań na rzecz rozwoju lokalnego i zapewnienie zwykłym Europejczykom większego poczucia więzi z Brukselą. W tym celu potrzebujemy więcej unijnych funduszy, które są aktywnie ukierunkowane na regiony słabo rozwinięte i mogą być rozdysponowywane przez samorządy lokalne.
Gdy w 2004 roku Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, wydarzeniu temu towarzyszyła ulga (wynik referendum nie był wszak pewny) i zrozumiała euforia. Uczucia te przesłoniły nam fakt, że już wtedy widoczne były pierwsze symptomy kryzysu UE.
Holendrzy i Francuzi odrzucili wówczas w powszechnych głosowaniach projekt europejskiej konstytucji. Referenda w tych dwóch ważnych dla wspólnoty krajach nie wzbudziły pogłębionej refleksji wśród polskiej klasy politycznej. Brak zainteresowania przyszłością UE stał się wspólną cechą wszystkich sił politycznych. Dyskurs europejski w naszym kraju opierał się na obronie narodowych interesów w Brukseli. Miarą skuteczności rodzimej polityki europejskiej stała się zdolność do pozyskania jak największych środków finansowych na krajowe inwestycje oraz obsadzenia prestiżowych stanowisk w unijnych strukturach osobami z polskim paszportem. Dziś, gdy projekt europejski znalazł się na historycznym zakręcie, potrzebny jest silny, proeuropejski głos z Polski. Potrzebna jest siła polityczna bez kompleksów przedstawiająca wizję ambitnych reform, których stawką nie będzie tylko przyszłość Polski w UE, ale przyszłość całej wspólnoty europejskiej.
