Konrad Kucz jest pomysłodawcą jednej z najciekawszych, najbardziej fascynujących, polskich płyt roku 2009, nagranego wraz z popularną wokalistką Gabą Kulką krążka „Sleepwalk”, który znalazł się także w zestawieniu najważniejszych, rodzimych albumów dekady 2000-2009 magazynu Liberté!
Muzyk jest jednak przede wszystkim wielkim promotorem ambientowych brzmień w Polsce, współtwórcą industrialnego projektu Nemezis, członkiem pionierskiego na rodzimym rynku klubowego projektu Futro, z którego wywodzi się m.in. Novika, artystą-grafikiem specjalizującym się w grafice warsztatowej, autorem opraw dźwiękowych do programów i reklam telewizyjnych. Artysta swoje pasje muzyczne i plastyczne realizuje już od około 20 lat, będąc cały czas jednym z najbardziej interesujących, niebanalnych, świadomych twórców w naszym kraju. Kulisy powstawania płyty „Sleepwalk” i związana z nią fascynacją starym kinem oraz refleksje o kondycji ambientowych brzmień i muzyki we współczesnym świecie w ogóle to główne tematy, jakie przewijają się w rozmowie z Konradem Kuczem.
Co skłoniło weterana ambientowych brzmień do współpracy z Gabrielą Kulką i stworzenia płyty „Sleepwalk”?
Historia przedstawia się dosyć śmiesznie, bo nie znałem Gaby, dopóki nie zobaczyłem jej świetnie zaprojektowanej strony internetowej. Właściwie wszystkie istotne informacje na jej temat były tam umieszczone. Można było się w zasadzie zapoznać w pełni z jej możliwościami wokalnymi. Już po pierwszych taktach zorientowałem się, że mam do czynienia z czymś wyjątkowym. Tak się złożyło, że miałem przygotowany typowo ambientowy materiał instrumentalny, który miał być wydany przez undergroundowe Requiem Records. Wydawca prosił mnie, żebym może okrasił to jakimś bitem lub wokalem. To były takie plamy dźwiękowe, tam się właściwie niewiele działo. Wysłałem to mailem do Gabrieli, pozostawiając jej dosyć szerokie pole do popisu. To był zaledwie szkic muzyki i po tygodniu, dwóch dostałem zwrot w mp3 już z wokalami. To było właśnie „Keep It Down”, pierwsza piosenka, którą zrobiliśmy razem. W zasadzie już wiedziałem, że ten projekt trzeba ciągnąć dalej i zaczęliśmy się tak wymieniać empetrójkami przez pół roku. Później się okazało, że mieszkamy dwa przystanki obok siebie w Warszawie. W końcu zdecydowałem się pokazać projekt wytwórni Jazzboy, z którą wcześniej współpracowałem jeszcze będąc w Futrze. Wydawca z początku nie był zainteresowany, ale po jakimś czasie Bogdan Kondracki, który pracuje tam jako producent, przekonał ich, że jest to coś wyjątkowego i że może warto wydać materiał na płycie. Po miesiącu dostałem telefon, że robimy to. Te wszystkie projekty, które miałem na śladach, przynieśliśmy do studia, a Bogdan Kondracki podogrywał instrumenty akustyczne, gitary basowe i elektryczne, wszystkie te szarpane, stare organy, różne ustrojstwa z lat 50., których ma pełno. W zasadzie można powiedzieć, że to jest nasza wspólna produkcja, całej naszej trójki.
Czyli w pierwotnym zamierzeniu to nie była płyta, która miała mieć taki retro klimat?
Ten projekt miał już wtedy taki klimat. To miała być typowa muzyka do snu, jak hollywoodzki sen, klimat przedwojenny, coś co mnie urzeka w brzmieniu muzyki filmowej lat 20. i 30., ta specyficzna monofonia i „miękki sound”. To jest brzmienie jakby z innego świata. Wszystkie te ckliwe, naiwne melodyjki mają coś cholernie urzekającego. Współczesność to definitywnie zatraciła, jest przeładowana agresją i hałasem. Tego nie ma w starej muzyce. Uznałem więc, że może warto wrócić w inspiracjach do tamtych przedwojennych czasów. Obecnie w sztuce mamy ogólnie taki eklektyczny klimat, gdzie mieszają się gatunki. W zasadzie w temacie muzyki wszystko już wymyślono. W związku z tym chyba jedynym wyjściem jest inspirowanie się przeszłością, wracać do tej przeszłości, może na nowy sposób spróbować ją interpretować.
W jakim stopniu płyta „Sleepwalk” jest naprawdę zainspirowana klimatem starych filmów. Na Waszej stronie wymieniacie swoje ulubione tytuły filmowe i nie ma tam zbyt wielu starych produkcji.
Trudno powiedzieć, bo w zasadzie ja je wszystkie lubię, te stare, przedwojenne filmy. Wymieniłem arcydzieła, ale jest ogromna ilość filmów obiektywnie przeciętnych, nie mających większej wartości artystycznej, ale ogólnie są na tyle sympatyczne, że chętnie je czasem obejrzę.
Ja nie mogę się z tym zgodzić, bo istnieje wiele filmów z nurtu kina niemego, które są niekwestionowanymi arcydziełami: D.W. Griffith, ekspresjonizm niemiecki i wiele, wiele innych.
Owszem, szkoda że ich nie sposób obejrzeć w żadnych stacjach. Pamiętam jak jeszcze będąc w Futrze, taperowaliśmy film „Portier z Hotelu Atlantic”.
Teraz właśnie bardzo popularne jest zjawisko tworzenia przez współczesnych artystów oprawy muzycznej na żywo pod filmy nieme. Konrad Kucz chyba by się w takim projekcie nieźle odnalazł.
Ja bym bardzo chciał. To by była na pewno wspaniała zabawa.
Powiedział Pan, że współczesny artysta jest ograniczony w możliwościach odkrywania nowych form kreacji, bo wszystko już było. Jak więc stara się Pan walczyć z tą niewątpliwą niedogodnością, jaką jest wtórność współczesnej muzyki jako takiej?
Młode pokolenie nie wie, o czym ja mówię, traktują to jako marudzenie pana po czterdziestce. Ja się wychowałem w okresie, kiedy muzyka najbujniej się rozwijała. Rock, jazz, muzyka elektroniczna i inne gatunki, było tego dużo, z dekady na dekadę zmieniały się czasem diametralnie Z jednego zjawiska muzycznego powstawało kolejne na zasadach łamania konwencji i formy. Ten mechanizm był czasem traktowany jako sposób na osiągnięcie efektu. Teraz mam wrażenie, że wszystkie konwencje już złamano, a tempo rozwoju się zatrzymało. Teoretycznie muzyka nie ma granic, ale teraz myślę, że chyba je ma.
Intensywne wracanie do przeszłości jest w porządku?
Obecnie jedyny twórczy kierunek to „skok w tył”, ale tylko jedną nogą (śmiech).
Muzykę tworzy Pan od jakichś 20 lat i są to różnorodne brzmienia, bo i ambient, i cięższe industrialne rzeczy, a tak naprawdę tylko przy okazji tych nieco bardziej mainstreamowych projektów jak Futro czy płyta „Sleepwalk” zyskuje Pan nieco na popularności. Nie szuka Pan więcej pomysłów na projekty, które nie tylko by Pana jako twórcę satysfakcjonowały, ale też jednocześnie zainteresowały szersze grono odbiorców?
Właśnie ciągle szukam. 10 lat temu wraz z Wojtkiem Applem i Kasią Nowicką zrealizowaliśmy projekt Futro.
Tylko to było dawno temu.
Na tamte czasy muzyka klubowa to było coś bardzo nowego i świeżego.
Uważa się Pan trochę za jednego z twórców muzyki klubowej w Polsce? Futro jako protoplaści konkretnej sceny muzycznej.
Nie, ja nie czuję się w ogóle przedstawicielem muzyki klubowej, chociaż niektórzy mówili, że Futro było tą czołówką. Kiedy montowałem szkice piosenek, wielu ludzi mi mówiło, że zrobiłem coś w stylu wykonawców, których twórczości kompletnie nie znałem. Najwyraźniej w tamtym czasie takie brzmienia wychodziły naturalnie.
Powiedział Pan o sobie, że jest osobą kompletnie oderwaną od rzeczywistości, ale „Sleepwalk” całkiem udanie wpisuje się w obecnie bardzo popularną modę na retro brzmienia.
To w ogóle jest fenomen, bo ja nie bardzo wiedziałem, do kogo ta muzyka jest adresowana. Kiedy mnie ktoś się pyta, jaki to jest rodzaj muzyki, to nie potrafię na to odpowiedzieć. Na nasze koncerty przychodzą różni ludzie, czasem babcia z wnuczkiem, innym razem jakiś meloman- gaduła. Strasznie się cieszę, że udało mi się z Gabą zrobić coś uniwersalnego.
W dużej mierze chyba sława Gabrieli Kulki przyczyniła się do popularności Waszego wspólnego projektu.
Z pewnością. Ja miałem to szczęście, że 2 lata temu, jak się poznaliśmy, Gaba jeszcze nie była tak znaną piosenkarką jak teraz. W związku z tym spokojnie ten materiał sobie doszlifowaliśmy.
Przy tych najpopularniejszych projektach, gdzie pojawia się pańskie nazwisko, współpracował Pan głównie z wokalistkami. Noviką w Futrze, później Karoliną Kozak, teraz z Gabą Kulką. Dlaczego akurat te artystki? Dlaczego akurat kobiety?
To trochę jest taki przypadek. Może dlatego, że nie mam jakoś specjalnie kontaktu z wokalistami. Kilka lat temu z Wojtkiem Applem dla Małgorzaty Kożuchowskiej zrobiliśmy też 5 piosenek na płytę do gazety „Elle”.
Czuje się Pan bardziej związany z tymi projektami ambientowymi czy mainstreamowymi?
Ambient to jest absolutnie moja muzyka.
Może warto znów rozwinąć coś w tym kierunku, kiedy ta stylistyka wychodzi ze swojej niszy.
Nie byłbym takim optymistą, ale oczywiście bardzo cieszę się, że przy okazji „Sleepwalk” media w Polsce trochę się oswoiły z określeniem ambient, które wśród wydawców wywoływało zawsze przerażenie. Kiedy gramy „Sleepwalk” na koncertach, zawsze się obawiam, jaka będzie reakcja na utwory instrumentalne, czy będą mnie przeklinać. Okazuje się jednak, że ludzie akceptują takie chwilowe wstrzymanie dynamiki.
Ale to się głównie tyczy polskich mediów, bo na świecie płyty stricte ambientowe coraz częściej przenikają do głównego nurtu, pojawiając się w czołówkach rocznych zestawień płytowych. Z ostatnich lat to Stars Of The Lid jest tego najlepszych przykładem.
Nie wiedziałem nawet. Od trzech lat pracuję nad materiałem z udziałem kwartetu smyczkowego. W ogóle uważam, że ambient w tej chwili ma szanse wyjść z maniery zimnych i niepokojących, cyfrowych drone’ów. Im jestem starszy, tym mocniej doceniam akustyczne instrumenty. Elektronika zaczyna już mnie trochę nużyć. Widzę coraz więcej ograniczeń, jeśli chodzi o możliwości syntezatorów analogowych, które zawsze kochałem. Jestem człowiekiem z epoki świetności gigantów elektronicznego rocka. Te wszystkie efektowne, wizualnie, stare urządzenia były istotnym dopełnieniem w odbiorze muzyki. Eksperymenty muzyczne z lat 70. za pomocą systemów analogowych i taśmy wynikły z bezpośredniej fascynacji muzyką współczesną. W dzisiejszych czasach to niebywałe, że te płyty tak świetnie się sprzedawały. Teraz już nie robi to wrażenia i „obstawianie się” klawiaturami wydaje się nieco pretensjonalne. Niemniej jak teraz widzę człowieka, który wychodzi na scenę z laptopem i wpatrzony w ekran próbuje zająć uwagę odbiorcy, to wyczuwam, że coś jest nie tak. Koncert rządzi się swoimi prawami. Musi się coś dziać. Same wizualizacje nie zawsze załatwią sprawy.
Teraz taki jest właśnie ambient: jednoosobowa twórczość na laptopie w swoich czterech ścianach.
Oczywiście nie w technologii problem. Problem jest wtedy, kiedy kompozytor jest zdominowany technologią.
Ale popiera Pan całą rewolucje technologiczną w muzyce?
Absolutnie tak. Jeszcze 20 lat temu nie mógłbym zrealizować wielu pomysłów. Komputer to fenomenalne narzędzie. Syntezatory cyfrowe zaś odejdą do lamusa.
A obserwuje Pan, co się dzieje w polskiej muzyce?
Zbyt mało. W najsilniejszym medium czyli w telewizji nie ma co liczyć na aktualności. Teraz człowiek dowiaduje się o wszystkim przez internet. U nas jest dużo wydawnictw undergroundowych, dzieje się naprawdę sporo. Jest wielu dobrych, polskich zespołów, wykonawców, którzy często są o niebo lepsi od zachodnich. O nich jest ciągle cicho, bo nie ma ich w mediach. Pozostają jeszcze festiwale, przeglądy, na które ludzie faktycznie przychodzą, przecząc ogólnym teoriom, że poza tanim popem ludziska niczego innego nie łykną. Wmawia nam się, że wszyscy jesteśmy głuchymi tępakami.
Odchodząc na chwilę od tematów muzycznych. Niewiele chyba osób wie, że jest także Pan grafikiem-plastykiem, absolwentem warszawskiej ASP. Tworzy Pan jeszcze coś w ramach tej dziedziny sztuki?
Cały czas. To moja druga pasja. W tym przypadku jest totalnie bezkompromisowa. Każdy artysta powinien mieć taki swój absolutnie autorski, niezależny „ogródek”. Na mojej stronie internetowej znajduje się wszystko na ten temat: reprodukcje, grafiki, obrazy, krótkie filmy, projekty reklamowe.
Plany Konrada Kucza na rok 2010?
Projekt ambientowy z kwartetem smyczkowym, o którym być może usłyszymy już w maju. Ale tak w ogóle to zobaczymy, co ten rok jeszcze przyniesie. Zapowiada się interesująco.