Przy okazji, smutnej zresztą, odejścia od nas Tadeusza Mazowieckiego, przypominano osiągnięcia pierwszego rządu – w tym także ekonomiczne. Wtedy to właśnie, pod kierunkiem wicepremiera Balcerowicza, położono fundamenty pod kapitalistyczną gospodarkę rynkową. I te fundamenty, rozbudowywane, poprawiane i (niestety też) psute, przetrwały i dzięki nim jesteśmy dziś normalną gospodarką.
Także dzięki nim właśnie, zaczynaliśmy transformację reprezentując mniej więcej 25% poziomu niemieckiego PKB na mieszkańca, podczas gdy na początku obecnej dekady było to już ponad 60%. Nasz produkt krajowy per capita więcej niż podwoił się, a uwzględniając dramatyczne różnice jakości (nie uwzględniane w większej części w PKB) nawet potroił. Jeździmy swobodnie za granicę czy to jako turyści, czy – masowo – w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy.
Przypominanie tego wszystkiego jest obowiązkiem rozsądnie myślących, bowiem oddanie pola niewiele myślącym (i często nawiedzonym) prowadzi właśnie do tytułowej powtórki z prowincjonalnej głupawki. W pierwszych latach, czy nawet dekadzie, transformacji byliśmy dosłownie zalewani falą bredni na temat „skandalicznych kosztów” naszych przemian. Tyle, że wtedy, gdy mówiono o tych kosztach, niewiele wiedziano o tym, jak transformacja wyglądała gdzie indziej. To znaczy publiczna wiedza byłą marna, mimo wysiłków tych nielicznych ekonomistów, którzy wiedzieli, że nasze koszty były w porównaniu z kosztami w innych krajach n i ż s z e. Tokowanie oszołomów – że tak to określę – pierwszej generacji odpierano najczęściej odwołując sie do teorii ekonomii, a nie do porównywalnych realiów.
Dziś rzecz wygląda inaczej. Solidne statystyki porównawcze są dostępne (i jeśli się chce!) łatwo do nich dotrzeć. Niewiele trudniej jest z solidną literatura porównawczą. Tymczasem oszołomstwo drugiej – współczesnej już – generacji (często już zupełnie inni ludzie, nie znający nawet tamtych czasów) ciągle kwitnie, a z upływem lat wydaje się wręcz nasilać! Jeden z nie znających porównawczej literatury i twardych danych, „drugogeneracyjnych” prowincjuszy rozliczał rząd Mazowieckiego, stwierdzając, że gospodarka przeszła „bezprecedensowe tąpnięcie”, podając, że PKB skurczył się o 15% i parę jeszcze równie świadczących o kompletnej niewiedzy danych.
Po pierwsze, w Polsce okres spadków produkcji trwał najkrócej, a po drugie był łącznie n a j n i ż s z y ze wszystkich krajów transformacji (nawet w Czechosłowacji i na Węgrzech był wyższy). To, co charakteryzowało kraje dobrze przeprowadzanej transformacji, to s z y b k i spadek, trwający parę lat, a nie 8-10 i więcej, jak w krajach transformacji mniej, czy w ogóle nieudanej. A produkcja spadła, bo spaść m u s i a ł a. W komunistycznej gospodarce istniało pojęcie „produkcji dla produkcji”, bez żadnego uzasadnienia w potrzebach konsumentów, czy producentów normalnej gospodarki rynkowej. I im szybciej ten garb został zoperowany, tym szybciej gospodarka mogła skoncentrować się na wytwarzaniu tego, co mogło być sprzedane w kraju i za granicą.
Inny dziennikarz, tym razem telewizyjny, gdy mówiłem o osiągnięciach, też plótł o wielkich kosztach. Stwierdziłem, że u nas były one na ogół niższe niż gdzie indziej, ale były i musiały być. Nie da się przeprowadzić tak daleko idącej zmiany ustrojowej, a ponadto cywilizacyjnej (bo komunizm był spotworniałą alternatywą cywilizacyjną dla zachodniej cywilizacji), bez niemałych kosztów. Tyle, że można było ponieść koszty i dokonać kluczowych przemian, jak Polska, Węgry, Czechy, Słowacja, trzy kraje bałtyckie i Słowenia, lub ponosić (znacznie większe) koszty opieszałości i do kapitalistycznej przystani nie dotrzeć w ogóle.
A co do wspominanych kosztów w postaci wysokiego bezrobocia dodać można co najmniej jeden komentarz. Wszędzie w komunistycznych przedsiębiorstwach zatrudnienie było ponad dwa razy większe niż potrzeba było przy danej wielkości produkcji. Tyle, że u nas padło więcej przedsiębiorstw głównie dzięki naszym dzielnym związkowcom broniącym zatrudnienia, którego obronić się z powyższych przyczyn nie dało. Przykładem mógł być nieistniejący dziś już (prawie) Ursus, w którym 13 tys. pracowników produkowało na starcie przemian 16 tys. traktorów! Fabryka mogła przetrwać, bo chciał ją kupić amerykański koncern, ale do przewidywanej produkcji 30-40 tys. traktorów potrzebował tylko 7 tys. pracowników. Przegonieni przez związkowców, Amerykanie poszli sobie, a fabryka dogorywała, aż wreszcie padła…