Wiele mówi się dziś, zwłaszcza wskazując jako złowieszcze tło politykę Kremla, o wartościach europejskich. Mówi się o pokojowym prowadzeniu spraw politycznych, o wielkim osiągnięciu Unii Europejskiej, jakim jest wykluczenie potencjalnej możliwości wojen między Francją a Anglią, Szwecją a Danią czy Niemcami a resztą kontynentu, oczywiście o demokracji, suwerenności obywateli w decydowaniu o swojej przyszłości, o upodmiotowieniu jednostki w procesie politycznym, o subsydiarności i rosnącej witalności regionów i społeczności lokalnych, w końcu o tym, że granice wewnętrzne w Unii to już nie granice w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ współpracę regionalną z pominięciem granic państwa łatwiej dziś nawiązać niż koordynować współpracę regionów w dużym państwie członkowskim. Mocnym potwierdzeniem wszystkich tego rodzaju deklaracji jest odwaga Brytyjczyków, którzy podjęli w imię tych wartości ryzyko rozpadu swojego państwa i uhonorowali rosnące aspiracje niepodległościowe Szkotów dając im uczciwy mechanizm w pełni swobodnego podjęcia decyzji, jakim było niedawne referendum. Tej odwagi nie zabrakło, pomimo iż – przynajmniej początkowo – na rozwodzie straciliby wszyscy: Londyn, Edynburg, a najbardziej chyba wręcz Unia Europejska. Szkoci podjęli wiadomą decyzję i na dłuższy czas temat jest zamknięty, status quo utrzymane, ale proces federalizacji Wielkiej Brytanii i poszerzenia autonomii (zapewne także Walii) uzyskał w ten sposób nowe impulsy.
Szkoci, wybierając Szkocką Partię Narodową do władzy i deklarując wysokie, utrzymujące się dla niej poparcie formułowali aspiracje części mieszkańców na rzecz niepodległości od lat. Nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy tą sytuacją a procesami zachodzącymi w Katalonii, gdzie od bardzo dawna, z niewielkimi przerwami, rządzi partia CiU, która od kilku lat formułuje program pełnej niepodległości. Także badania opinii publicznej pokazują duże aspiracje niepodległościowe, nawet wyraźnie większe aniżeli w Szkocji w momencie ogłoszenia referendum. Jedyna istotna różnica pomiędzy kazusem szkockim a katalońskim leży po stronie postawy polityków rządzących w stolicach. Rząd hiszpański arbitralnie wyklucza możliwość przeprowadzenia w Katalonii referendum, które on uznałby za legalne i wiążące. Nie, bo nie i koniec. Należy, na tle przytoczonych powyżej zasad i wartości europejskich, zapytać o uzasadnienie tej postawy.
Zrozumiała jest obawa o spadek wpływów do budżetu centralnego Hiszpanii. Jednak nie jest to argument z natury demokratyczny czy w duchu Europy XXI wieku, prawda? Tenże sam argument mógłby przytoczyć każdy autorytarny reżim utrzymujący przy sobie zbuntowany region na drodze represji i przemocy. Mogliby go przytoczyć zaborcy Polski w XIX w., a także metropolie kolonialne do ok. 1960 r. I co z tego?, zapytamy w Europie XXI w. Te interesy Madrytu nie są trudne do odgadnięcia, ale nie pozostają one w najszczęśliwszych relacjach z tym, co uznajemy za aksjologiczne fundamenty naszego życia na Starym Kontynencie dziś i w przyszłości.
Wiele od lat, i to z dumą, mówi się o glokalizacji i subsydiarności. W tym kontekście, czy można dziwić się, że tam, gdzie istnieją silne tradycje i tożsamości odrębnego narodu, pojawia się idea suwerenności? Czy jest ona niezgodna z modelem delegowania na dół wszystkich możliwych kompetencji? Czy w świecie tak usilnie podkreślającym wartość demokracji i samostanowienia, można mieć legitymację do blokowania referendum?
Moja odpowiedź na te pytanie brzmi każdorazowo „nie”. Rząd hiszpański, czyli partie go na zmianę tworzące – PP oraz PSOE – nie mają argumentów na blokowanie aspiracji Katalonii. Mają natomiast, być może, argumenty na rzecz podjęcia przez Katalończyków decyzji takiej, jaką podjęli Szkoci. Z tymiż argumentami powinni oni stanąć do uczciwej i otwartej debaty, która poprzedzi właśnie referendum. Kompromis może natomiast polegać na ogłoszeniu odległej daty referendum, np. za 5 lat. Wówczas każdy zdąży się wypowiedzieć, Madryt będzie mógł zastanowić się nad „marchewkami”, a zwolennicy niepodległości nakreślić plan na dzień po referendum i kolejne dekady. Na pewno jest to bardziej europejskie od „nie, bo nie”.