Wykonuję wolny zawód, odkąd pamiętam. We wczesnej młodości imałem się najróżniejszych, krótkotrwałych zajęć. Kopałem doły, czyściłem antyczne meble, stojąc po pas w ługu, byłem ankieterem, oszustem, handlarzem na placu, pojechałem też na budowę do Ameryki i próbowałem sporządzić listę wybitnych krakowian na rzecz pewnej gazety – no cóż, nie było ich tak wielu.
Jakieś dwadzieścia lat temu zacząłem utrzymywać się z pióra. Takie właśnie, niedorzeczne, znalazłem sobie marzenie. Na początek zostałem recenzentem wewnętrznym i redaktorem (redagowałem pewien cykl bestsellerów o wyjątkowo uczuciowych wampirach), potem nastał czas, gdy trzaskałem czasem po dwa felietony dziennie, żeby zarobić na chatę, kieliszek chleba i alimenty. Piszę o tym nie po to, by chwalić się pracowitością i zgrywać kombatanta, po prostu tak wygląda droga młodego artysty – chwyta się tego, co może, co tylko wpadnie w ręce i żyje w ciągłym strachu, że pozostanie bez środków do życia.
Dziś moja praca wygląda zupełnie inaczej, a jednocześnie całkowicie tak samo. Ten felieton jest jednym z nielicznych, który napiszę tego lata. Wczoraj skończyłem poprawki do nowej powieści, muszę przygotować projekt tutorial do gry wideo, mam pogaduchę online w sprawie filmu, nad którym pracuję z moim przyjacielem i jeszcze wypadałoby przysiąść nad festiwalem literackim, któremu zawiaduję. Tak to mniej więcej wygląda. Jutro jadę z synami na wakacje. O wakacjach jeszcze opowiem.
Praca freelancera wprowadziła do nauk ekonomicznych nową kategorię, mianowicie gospodarkę cudów. W wypadku pracowników etatowych istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy wykonaną pracą a otrzymanym wynagrodzeniem. Urzędnik, kasjerka, osoba sprzątająca czy nawet sam premier wykonują określony zestaw czynności w przeznaczonym na to czasie, za co otrzymują określoną, najczęściej niewygórowaną zapłatę (z wyjątkiem premiera). To załatwia sprawę, prosta relacja – coś za coś.
Gospodarka cudów, której żywioł wziął mnie w swoje władanie, funkcjonuje zupełnie inaczej. Owszem, wykonuję jakieś czynności (piszę, dzwonię, uczestniczę w różnego rodzaju spotkaniach oraz, co szczególnie trudne, rozmyślam), wysyłam jakieś faktury i umowy, jakbym opędzał się od duchów. Po jakimś czasie na moim koncie pojawiają się pieniądze. Duże albo małe. Nie potrafię już prześledzić związku pomiędzy wykonaną pracą a otrzymanym przelewem. Coś zrobiłem. Coś innego nastąpiło, bez związku z wykonaną czynnością. Mówię o rzeczywistości wewnętrznej, o funkcjonowaniu mojej głowy. Praca i wynagrodzenie istnieją w niej bez żadnego związku. Czasem czuję się jak przedstawiciel kultu Cargo z wysp Oceanu Spokojnego. Wykonuję pewne czynności po to, aby ściągnąć na siebie łaskę bogów.
Skoro praca straciła związek z wynagrodzeniem, to czym się stała? Otóż, zaklęciem. Przez całe swoje dorosłe życie trwałem w lęku. Zależałem i zależę sam od siebie. Nieustannie wyglądam klęski, jakiejś katastrofy finansowej, która w sposób długotrwały pozbawi mnie środków do życia. Nie umiem spać przez to i nie wiem, co to wypoczynek. Znajomi byczą się w hamaku bądź patrzą na wodę. Ja tak nie potrafię. Nawet czas wolny wypełniam aktywnością. Przeskakuję z treningu siłowego na konsolę, z konsoli do książki, dbając, by w tę przestrzeń nie wcisnęła się ani minuta bezczynności.
Koję ten lęk, pracując. Wydaje mi się, że jeśli wykonam określoną czynność – choćby napiszę ten felieton – to odgonię nieszczęście, tego lwa ryczącego, który krąży wokół mojego domu. W dawnych czasach sypałbym kręgi soli wokół własnego łóżka obwieszonego przez amulety, zakopałbym też kota pod progiem czy nawet powędrował na pielgrzymkę, waląc własnym łbem o każdy przydrożny kamień. Podczas pisania tego felietonu naprawdę odczuwam przyjemny spokój i wierzę, że nie stanie mi się nic złego. Ja, moi bliscy, będziemy bezpieczni. Trwam w magicznym kręgu słów. Niedługo przyjdzie go opuścić. Wówczas strach powróci, zbudzą się demony.
Być może myślicie, że przesadzam, ale tak naprawdę to wygląda. Praca w wypadku moim i wielu innych freelancerów ma charakter magiczny. Służy odpędzaniu tych czarnych supłów myśli, które i tak dopadną łóżka, odbierając sen. Najchętniej więc czarowałbym, pracując, przez całą dobę. Aktualna sytuacja ekonomiczna pozostaje bez związku. Mógłbym mieć na koncie złotówkę albo ciężkie miliony, zasuwałbym tak samo, odprawiając swoje świeckie hokus-pokus, bo lęk, tak samo jak i magia, jest przecież irracjonalny.
Ten rodzaj czarostwa w jakiś sposób działa. Bardzo dużo pracuję, napędzając w ten sposób tryby gospodarki cudów. Cuda w postaci przelewów ciągle się zdarzają. Za co tak naprawdę – tego często nie wiem. Wiem za to, że zgodnie z tradycją magiczną, każdy czar ma swoja cenę. Nie bez powodu wiedźmy żyły samotnie w otoczeniu niesympatycznych zwierząt. Nie miały przyjaciół, rodziny. Magia pracy, urok pracoholizmu napędzanego lękiem prowadzi do samotności, kiedy to nasi najbliżsi na zawsze wymykają nam się z rąk. Chcieliśmy ich ocalić, ale zamienili się w liście. Takie prawo czarów. Każdy współczesny mag powinien to wiedzieć. Zaklęć nie rzucamy bezkosztowo.
Jutro wyjeżdżam z dziećmi na wakacje. Będziemy tydzień nad jeziorem, a plany mamy po prostu wspaniałe – rowery wodne, piłka, badminton, włóczenie się po okolicznych wzgórzach, wieczorem ognisko, gra w karty i pogaduchy. Boję się, bo przez ten czas nie będę pracował. Krąg ochronnej magii pęknie i co wtedy?
