Kryzys – słowo które obecnie najczęściej kojarzy się ze spadającymi wskaźnikami makroekonomicznymi, wzrostem bezrobocia i ponurymi przepowiedniami na przyszłość. W przypadku USA termin ten zakotwiczył się w świadomości obywateli przede wszystkim pod postacią miliardów dolarów wydanych przez rząd federalny w celu ratowania zagrożonych instytucji finansowych, banków, czy nawet takich symboli amerykańskiej gospodarki jak General Motors. Kryzys, słowo odmieniane na wszystkie możliwe przypadki i we wszystkich możliwych czasach co najmniej od pamiętnego września i października 2008 r. walnie przyczynił się do porażki Republikanów w wyborach prezydenckich i dał Demokratom, a zwłaszcza prezydentowi Obamie jedyną w swoim rodzaju szansę na przejęcie kontroli nad amerykańska sceną polityczną. Niektórzy komentatorzy przewidują nawet, że Obama stanie się swego rodzaju anty-Reaganem który na kilkanaście lat pchnie politykę w USA na lewo.
Jednak polityczne konsekwencje kryzysu i przede wszystkim pompowania miliardów dolarów w Wall Street są dużo bardziej skomplikowane. Są także niebezpieczne nie tylko dla Demokratów ale także dla stabilności całej amerykańskiej sfery politycznej. Paradoksalnie, upadek tytanów Wall Street i pomoc rządu USA dla nich zbliżył do siebie najbardziej skrajne elementy partii Republikańskiej i Demokratycznej. Teraz okazuje się, że establishment na prawicy i lewicy ma przed sobą perspektywę politycznych manewrów wokół coraz bardziej zradykalizowanych skrzydeł obu partii.
Być może najbardziej przyczynił się do tego TARP (Troubled Asset Relief Program) wymyślony przez ówczesnego sekretarza skarbu Hanry’ego Paulsona plan ratunkowy dla całego systemu finansowego. Plan ten został przedstawiony w najbardziej krytycznym dla całej gospodarki światowej momencie czyli tuż po upadku banku Lehman Brothers, w połowie września 2008 r. Był to też szczytowy moment kampanii wyborczej w USA. Dla Paulsona i wielu innych 700 miliardów dolarów miało być ceną za ratunek walącej się wówczas w gruzy Wall Street i pośrednio całej amerykańskiej gospodarki. Plan ten został odebrany tylko jako ratunek dla wąskiej elity za pieniądze zwykłych podatników i z trudem zaakceptował go Kongres. Już wtedy jeden z Republikańskich kongresmenów nazwał TARP „gwoździem do trumny kapitalizmu”. Tymczasem najbardziej lewicowi zwolennicy Obamy namawiali go publicznie do odrzucenia pomysłu Paulsona i ukarania „złodziei z Wall Street”. Administracja obecnego prezydenta przejęła program TARP ale sekretarz skarbu Geithner w żaden sposób nie przyczynił się do rozwiania utartej już opinii. Wręcz przeciwnie, brak przejrzystości wydatków w ramach TARP umocnił tylko przekonanie dużej części opinii publicznej, że elita uratowała elitę kosztem przysłowiowej „Main Street”.
Niemal równocześnie z TARP podjęta została także decyzja o uratowaniu giganta ubezpieczeń AIG którego upadek mógł w teorii zagrozić stabilności całego systemu. AIG stanęło na krawędzi głównie ze względu na lekkomyślność i krótkowzroczność niektórych jego pracowników, którzy zajmowali się obrotem skomplikowanymi instrumentami finansowymi w oddziale firmy w Londynie (AIG Financial Products) Miliardy zainwestowane przez amerykańskiego podatnika w AIG okazały się jeszcze trudniejsze do przełknięcia gdy wiosną 2009 r. wyszło na jaw że szefowie i pracownicy AIG otrzymali za swoją pracę- a w zasadzie sobie wypłacili – bardzo wysokie premie i bonusy. O temperaturze ówczesnych nastrojów świadczy najlepiej wypowiedź Chucka Grassleya, Republikańskiego senatora ze stanu Iowa. Grassley stwierdził – zupełnie serio – że szefowie AIG powinni zastosować się do japońskiego modelu odpowiedzialności za porażki: przeprosiny i rezygnacja albo samobójstwo.
Truizmem jest stwierdzenie, że te wszystkie wydarzenia spowodowały iż bankier z Wall Street stał się ulubionym obiektem ataków populistów wszelkiej maści. Ale w przypadku prawicowego populizmu czyli tzw. ruchu herbacianego (tea party movement) wina przypisana była nie tyle finansistom, co Waszyngtońskim elitom politycznym. Te elity (Obama i Demokraci) nie tylko nie dbają o zwykłych obywateli – ale także dążą do przekształcenia USA poprzez finansowe ingerencje w państwową gospodarkę centralnie sterowaną. Prawica wykorzystała symbolikę tzw. bostońskiego picia herbaty z 1773 r. czyli protestu mieszkańców Bostonu przeciwko polityce podatkowej Wielkiej Brytanii. Ruch herbaciany zgromadził przedziwną mieszankę prawicowych radykałów twierdzących, że Obama nie jest prezydentem USA gdyż urodził się w Kenii i anty-rządowo nastawionych konserwatywnych dogmatyków fiskalnych, którzy najchętniej rozwiązaliby rząd federalny i znieśli wszelkie federalne podatki. Ludzie po prawej stronie sceny politycznej których oburzył TARP, pomoc dla AIG i General Motors i którzy nie ufali Partii Republikańskiej i jej waszyngtońskim liderom znaleźli wreszcie możliwość by wyrazić swój gniew. Dodatkowo, wdzięcznym celem ataków stał się rządowy program ratunkowy dla gospodarki przyjęty przez Demokratów w Kongresie i promowany przez Obamę. Ten 787 miliardowy pakiet inwestycji w infrastrukturę i cięć podatkowych został uznany przez protestujących za wcielenie socjalizmu czy wręcz komunizmu. W takiej atmosferze oddolnie tworząca się grupa (ale koordynowana na szczeblu krajowym i silnie promowana przez konserwatywny kanał kablowy Fox News) zebrała setki tysięcy członków, którzy protestowali 15 kwietnia 2009 r. w całym USA. We wrześniu tego roku odbył się „marsz na Waszyngton” członków ruchu, który zebrał ok. 75,000 ludzi. Warto zauważyć, że to wszystko działo się poza oficjalnymi strukturami Partii Republikańskiej.
Lewicowy bunt ma głównie nieco inny charakter, co wynika głównie z kształtu Partii Demokratycznej, gdzie od dawna istniały ścierające się frakcje. Teraz o zaprzedanie się Wall Street oskarżani są przez tzw. progressives umiarkowani Demokraci w Kongresie. To właśnie oni są wedle najbardziej lewicowych komentatorów i aktywistów przyczyną dla której Demokraci pomagają finansowej elicie. Pod bardzo silnym ostrzałem jest także Biały Dom, zwłaszcza doradcy ekonomiczni prezydenta (w większości ekipa Clintona) i sekretarz stanu Geithner, uważany za „chłopca na posyłki” Wall Street. Lewica uważa że re-regulacja systemu finansowego zapowiadana przez Obamę będzie służyć tylko interesom korporacji i banków i nie będzie w żaden sposób zapobiegać następnym bańkom giełdowo-finansowym. Również w czasie trwającej od wielu miesięcy debaty o reformie ubezpieczeń zdrowotnych firmy ubezpieczeniowe i zaprzedani im Demokraci przedstawiani są jako główna przeszkoda na drodze realnej reformy i stworzenia europejskiej wersji systemu Każdy kto ma inne zdanie jest prędzej czy później uznawany za „nieczystego” czy też „niepełnego” Demokratę. Wśród progressives rośnie gniew na Kongres i Waszyngton. Są to dla nich w coraz większym stopniu miejsca i partie wykupione przez bankierów, finansistów i wielkie korporacje. Jednocześnie lewica jest coraz bardziej zniechęcona do samego Obamy, zarzucając mu odejście od haseł głoszonych w czasie kampanii i wierność korporacyjnym interesom swoich doradców.
Rok od wyborów prezydenckich anty-waszyngtońskie i anty-korporacyjne nastroje w ruchu konserwatywnym i wśród lewicowych aktywistów sięgnęły najwyższego od wielu lat poziomu. I ma to swoje bezpośrednie przełożenie na zbliżającą się kampanię wyborczą przed wyborami do Kongresu w 2010 r. Na przykład w wyborach uzupełniających w okręgu NY-23 popierana przez Partię Republikańską „oficjalna” kandydatka, Dede Scozzafava została zmuszona do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się że nie ma szans na zwycięstwo z kandydatem „Conservative Party”, Dougiem Hoffmanem. Hoffman nie był popierany przez szefów GOP ale miał za sobą energię i pieniądze ruchu konserwatywnego. Szybko został też poparty przez Sarę Palin i najważniejszych komentatorów Fox News i Rusha Limbaugh, wpływowego publicystę radiowego. Hoffman miał poparcie tych samych ludzi którzy rozkręcali i uczestniczyli w protestach „herbacianych” – i to oni, zachęceni teraz swoim sukcesem nawołują coraz silnej do przeprowadzenia czystki w partii w prawyborach przed 2010 r. „Wszyscy umiarkowani republikanie muszą odejść” napisał Erick Erickson, wpływowy prawicowy bloger. Co ciekawe, w wyborach 3 listopada w NY-23 Demokrata Owens zwyciężył z Hoffmanem. To nie zmienia jednak faktu, że politycy tacy jak Scozzafava będą często celem konserwatywnych aktywistów, nawet jeśli w późniejszych wyborach powszechnych nie będą mieli tak dużych szans na zwycięstwo. Liczy się czystość poglądów, co w przypadku NY-23 skończyło się utratą miejsca w Izbie Reprezentantów utrzymywanego przez Republikanów od czasów wojny secesyjnej. Ponieważ prawicowi aktywiści są napędzani silnymi emocjami, przede wszystkim niechęcią do Obamy, Waszyngtonu i elit własnej partii, mają duże szanse by takie starcia „wygrywać” w tak pyrrusowy sposób, jak to się stało w NY-23. W dalszej perspektywie może to skończyć się nawet rozpadem partii na dwie części i trójstronnym wyścigiem wyborczym w 2012 r.
I tak miliardy dolarów wydane na ratowanie gospodarki mogą doprowadzić do kryzysu w amerykańskiej polityce: w obu stronach w siłę rosną najbardziej radykalne elementy. I po lewej, i po prawej stronie panuje zgoda: potrzebna jest czystość ideologiczna. Problem polega na tym, że w takich warunkach trudne wydaje się zawieranie kompromisów niezbędnych w normalnym funkcjonowaniu Kongresu. To właśnie takie kompromisy, zawierane między centrystami z obu partii, przyczyniły się w historycznej perspektywie do wcielenia w życie wielu kluczowych ustaw. Teraz jednak negocjacje w sprawie reformy niewydolnego i skomplikowanego systemu zdrowotnego toczą się tylko w – posiadającej większość w Izbie Reprezentantów i teoretyczną 60osobową „superwiększość” w Senacie – Partii Demokratycznej. Jeśli jednak Demokraci w 2010 r. stracą kontrolę nad Kongresem, co jest bardzo możliwe, to wówczas Obama by rządzić będzie musiał iść na ustępstwa na rzecz Republikanów, którzy będą musieli wykazywać minimum dobrej woli w politycznych sporach. Co jeśli owe ustępstwa nie będą możliwe ze względu na silną radykalizację obu stron? Amerykański system polityczny może utknąć w wieloletnim klinczu, który uniemożliwi prowadzenie jakiejkolwiek racjonalnej polityki. Obama już teraz ma trudny orzech do zgryzienia: w sondażach traci na popularności wśród wyborców niezależnych. By ich odzyskać, będzie musiał prowadzić bardziej centrową politykę. Ale to na pewno pogłębi apatię i zniechęcenie „lewicowej bazy” wobec jego administracji.
Taka jest właśnie prawdziwa cena kryzysu: może on tak zradykalizować obie strony w anty-waszyngtońskich nastrojach, że ulegnie zapomnieniu fakt, iż to właśnie w Waszyngtonie, a nie na blogach i marszach protestacyjnych, ma miejsce tworzenie rozwiązań które mogą uratować Amerykę przed dalszym słabnięciem. Może się więc okazać, że wydane przez administracje Busha i Obama miliardy dolarów będą w dłuższej perspektywie kosztować USA znacznie więcej niż wynoszą ich nominały.