Premier Morawiecki publicznie oświadczył, że Amerykanie przegrali wojnę w Wietnamie, bo dopuścili media do informowania o przebiegu działań i operacji wojskowych. Zostało to powiedziane w związku z protestami przeciwko zakazowi obecności mediów w pasie stanu wyjątkowego na granicy z Białorusią. Zaskakujące jest to, że ta cyniczna wypowiedź, jednoznacznie zdradzająca motywy odcięcia społeczeństwa od informacji dotyczących kryzysu migracyjnego, nie wywołała szczególnych emocji.
Morawiecki miał zapewne na myśli, że gdyby Amerykanie nie musieli się liczyć z opinią publiczną informowaną przez niezależne media, wówczas mogliby zastosować metody znakomicie zwiększające szansę na zwycięstwo w tej wojnie. Na przykład paląc wioski rozsiane w dżungli i wycinając w pień ich mieszkańców, bo były one bazą dla partyzantów. Opinia publiczna, informowana wyłącznie przez źródła armii Stanów Zjednoczonych, nie miałaby o tym pojęcia.
Przywykliśmy do tego, aby pojęcie tajemnicy państwowej czy wojskowej traktować jako coś, co znajduje się na straży żywotnych interesów społecznych, jakim jest zapewnienie bezpieczeństwa. Zachowanie w tajemnicy planów, decyzji i działań dotyczących obronności kraju chronić ma przecież przed szpiegami i wrogimi knowaniami ze strony nieprzyjaciół. To prawda, której nikt nie kwestionuje. Z drugiej jednak strony, z krajów, w których nie ma cenzury i funkcjonują wolne, niezależne od rządów media, co pewien czas docierają informacje o nadużyciach służb specjalnych i innych instytucji, których działalność objęta jest tajemnicą państwową. Dotyczą one łamania prawa, lekceważenia praw człowieka i dopuszczania się zwykłych przestępstw kryminalnych. Pod osłoną pilnie strzeżonej tajemnicy państwowej, pod pozorem obrony interesów państwa, dokonywane są niekiedy czyny ohydne i zbrodnicze. Czasami mają one miejsce z indywidualnej inicjatywy funkcjonariuszy tych służb, upojonych poczuciem bezkarności, ale bywa, że są one wynikiem decyzji najwyższych władz państwowych, kierujących się zasadą, że cel uświęca środki. W państwach demokracji liberalnej, gdzie człowiek jest ważniejszy od państwa, wolne media i dziennikarze śledczy są sygnalizatorami wszelkich odstępstw od tej zasady i bezpardonowo wnikają w niegodziwości okryte tajemnicą państwową.
Wydawało się, że w Polsce również wszystko zmierza w tym kierunku, dopóki władzy nie przejęło Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda są jeszcze wolne media, a dziennikarze śledczy co pewien czas ujawniają przekręty funkcjonariuszy władzy, ale nie ma to większego znaczenia, bo podległa rządowi prokuratura pozostaje na to ślepa i głucha, a prorządowe media starają się te skandale odpowiednio tłumaczyć i pomniejszać. Niemniej jednak kontrola ze strony mediów jest dla władzy niebezpieczna i irytująca, bo ją ogranicza i zmusza do tłumaczenia się, którego intelektualny poziom często ją ośmiesza. To z tego właśnie powodu, aby mieć pełną swobodę działania, wprowadzono stan wyjątkowy w pasie przygranicznym z kategorycznym zakazem obecności mediów.
Jakież to ważne cele władza zamierza realizować w tajemnicy przed społeczeństwem, choć oczywiście dla jego dobra? Otóż są to trzy cele, z których jednak żaden nie zasługuje na szacunek, bo z interesem społecznym nie ma nic wspólnego. Pierwszy z nich i bodaj najważniejszy, to wywołanie w społeczeństwie lęku przed inwazją migrantów, z jednoczesnym zapewnieniem gotowości do skutecznej obrony granicy z Białorusią. Jedno i drugie zwiększyć ma słupki poparcia dla PiS-u, a ponadto odwrócić uwagę od problemów, z którymi rząd sobie nie radzi, czyli pandemii i inflacji.
Drugim celem jest przeciwstawienie się za wszelką cenę planom Łukaszenki, który wywołując kryzys migracyjny, chce się zemścić za sankcje i krytykę jego rządów. Tą ceną ma być los nieszczęsnych imigrantów i uchodźców zamkniętych między dwoma kordonami uzbrojonych strażników i skazanych na straceńcze próby przedostania się do Polski w nadziei na znalezienie tu litości i zrozumienia. Honor polskiego rządu jednak nie pozwala na rozpatrywanie zgodnie z prawem międzynarodowym wniosków azylowych, uruchamianie w porozumieniu z innymi krajami korytarzy humanitarnych, organizowanie obozów przejściowych i szpitali polowych dla uchodźców oraz cywilizowaną deportację części z nich tam, skąd przybyli. Takie działania dawałyby bowiem przynajmniej częściową satysfakcję białoruskiemu dyktatorowi, więc trzeba zademonstrować nieugiętość. Dlatego nie tylko bezceremonialnie wyrzuca się na białoruską stronę, do lasu i na mokradła tych, którym udało się przedostać na polską stronę, nie zważając na dzieci i kobiety w ciąży, ale też zabraniając udzielania im jakiejkolwiek pomocy ze strony mieszkańców przygranicznych miejscowości i wolontariuszy organizacji pozarządowych. Taki honor, okupiony krzywdą niewinnych ludzi, nie jest wart funta kłaków, panowie patrioci.
Wreszcie trzecim celem jest pokazanie swojej niezależności Unii Europejskiej, z którą przecież rząd PiS-u jest w stanie wojny hybrydowej. Stąd odmowa jakiejkolwiek współpracy z Frontexem i dyplomatycznych starań o umiędzynarodowienie konfliktu. Próba przyjścia Polsce z pomocą przez Macrona i Merkel, którzy odbyli rozmowy z Putinem i Łukaszenką, spowodowała obrazę polskiego rządu, który nie życzy sobie „rozmów o sprawach Polski ponad naszymi głowami”.
Czy można się dziwić, że rząd woli, aby wolne media nie osłabiały obrazu heroicznej walki, jaką toczą służby mundurowe o bezpieczeństwo Polek i Polaków, który kreują źródła rządowe, informując codziennie o setkach udaremnionych prób przekroczenia granicy przez hordy niebezpiecznych migrantów, głównie młodych mężczyzn? Czy można się dziwić, że rząd nie chce, aby dziennikarze byli świadkami bestialskiego traktowania ludzi, którzy ulegając oszustwu Łukaszenki, znaleźli się w śmiertelnej pułapce? Wreszcie czy można się dziwić, że rząd nie chce, aby wścibscy dziennikarze zaczęli doszukiwać się rozmaitych błędów w prowadzeniu działań chroniących granicę, które by podważały mocarstwowe przekonanie o samowystarczalności polskich służb?
Władza tak dalece obawia się mediów, że w związku z konstytucyjnym obowiązkiem zakończenia stanu wyjątkowego, przygotowała ustawę, która w istocie podtrzymuje wcześniejsze zakazy. Uzależnia bowiem obecność mediów na granicy w odpowiednim miejscu i czasie każdorazowo od decyzji komendanta Straży Granicznej. Jako żywo przypomina to odwołanie się do tradycji wiosek potiomkinowskich z czasów carycy Katarzyny II. Uzasadnienie tych utrudnień jest uroczo naiwne: chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa dziennikarzom.
Okazuje się jednak, że brak mediów nie chroni dostatecznie poczynań władzy. Zdarzają się bowiem przecieki informacyjne ze strony tamtejszych mieszkańców i aktywistów przedzierających się do zakazanej strefy, aby nieść pomoc medyczną, prawną i żywnościową zagubionym w lasach uchodźcom po polskiej stronie. Informacje te przedstawiają ponury obraz konfliktu wartości, z jakim muszą się zmagać zarówno mieszkańcy, jak i żołnierze, policjanci i strażnicy graniczni. Od tych pierwszych władza wymaga absolutnej nieczułości w zetknięciu się z ludźmi na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego, nie udzielania im żadnej pomocy i natychmiastowego informowania o nich polskich służb. Od tych drugich zaś – bezdusznego wykonywania rozkazów, co może pozostawić traumę na całe życie. Oczywiście chodzi o niektórych, bo u części funkcjonariuszy sytuacja, w której się znaleźli, obudziła sadystyczne skłonności i czują się w niej doskonale. Warszawscy decydenci żadnych rozterek nie przeżywają. Twardo realizują swoje cele i chyba już nawet sami uwierzyli, że robią to w interesie bezpieczeństwa narodowego.
Co gorsza, w to bezpieczeństwo i konieczność obrony granic w taki właśnie sposób uwierzyli również niektórzy politycy opozycji, którzy budowę na granicy muru i stosowanie push-backu uważają za działania słuszne. Ci, którzy tak uważają, ludzie przywiązani do znaczenia państwowych granic i narodowego izolacjonizmu, powinni wziąć pod uwagę, że dopiero zaczyna się czas wielkich migracji. Będą to przede wszystkim uchodźcy klimatyczni, opuszczający swoje miejsca zamieszkania z powodu braku wody, intensywnych huraganów, powodzi i suszy. Ich liczba już teraz przerasta liczbę uchodźców wojennych i politycznych. Tym ludziom trzeba będzie pomóc i będzie to obowiązek tych, dla których zmiana klimatu nie będzie tak dotkliwa. Trzeba także zwrócić uwagę, że w krajach wysoko rozwiniętych występuje zjawisko starzenia się ludności i spadku przyrostu naturalnego. Uchodźcy i imigranci staną się w tych krajach niezbędni, jako uzupełnienie rynku pracy. W Polsce ten problem jest już teraz dobrze widoczny. Nieubłaganie nadchodzi czas, gdy te wszystkie tożsamościowe akty strzeliste pod adresem jednolitości etnicznej i kulturowej oraz wykpiwanie multi-kulti, staną się tylko żałosnym wspomnieniem nieuleczalnych konserwatystów.
Polski rząd stara się na siłę nie dostrzegać humanitarnego aspektu konfliktu granicznego. Ustawicznie forsowany jest negatywny wizerunek migrantów, który ma budzić w społeczeństwie strach przed nimi, a zarazem usprawiedliwiać nawet najbardziej brutalne działania polskich służb. Politycy rządzącej partii stosują swoisty szantaż, przedstawiając tych, którzy krytycznie wypowiadają się o polityce rządu w sprawach migrantów, jako zdrajców ojczyzny. Tym bardziej należy więc cenić organizacje i ludzi, którzy nie zważając na obraźliwe epitety władzy, spieszą z pomocą chorym, wycieńczonym i zabłąkanym uciekinierom ze wschodu i południa. Nadzieją na lepsze jutro napawa fakt, że tak szybko powstała organizacja „Granica” skupiająca wiele spontanicznych ruchów społecznych, że tak wytrwale działa organizacja „Lekarze na Granicy”, że tak wspaniały obywatelski i ludzki odruch wykazała gmina Michałowice i wielu mieszkańców pasa granicznego, którzy pomagają uchodźcom pomimo grożących im kar za tę pomoc. Wszyscy ci ludzie, a także ci, którzy zbierają i przesyłają na granicę dary dla uchodźców, zasługują na najwyższe słowa uznania. Bez przesady można powiedzieć, że lżeni i wyśmiewani przez rządowe media, nazywani pogardliwie „pożytecznymi idiotami”, stanowią sumienie obywatelskiego społeczeństwa.
Po przeciwnej stronie znajdują się poplecznicy władzy, ugrupowania skrajnie prawicowe i neofaszystowskie. To ich przywiódł w sierpniu do Usnarza Górnego Robert Bąkiewicz, aby wesprzeć wojsko i Straż Graniczną w rozprawieniu się z „nachodźcami”. To oni domagają się bardziej zdecydowanego traktowania ludzi napierających na graniczne zasieki, z użyciem broni gładkolufowej z kulami gumowymi włącznie. To oni ramię w ramię z władzą rozpowszechniają bzdury na temat zagrożeń ze strony migrantów. Nietrudno więc zgadnąć, kto napada na ledwo żywych migrantów, bijąc ich i okradając z resztek tego, co przy sobie mają, kto demoluje sanitarki „Lekarzy na Granicy”, kto wreszcie utrudnia udzielanie migrantom pomocy. Czy w tym wypadku rządowe media nie powinny posługiwać się określeniem „pożyteczni bandyci”?
Zarówno czynni obrońcy, jak i prześladowcy migrantów stanowią jednak społeczny margines. Pomiędzy nimi znajduje się przeważająca większość społeczeństwa, której nastawienie ma decydujący wpływ na to czy Polska rozwijać się będzie w kierunku demokracji liberalnej, czy faszystowskiej dyktatury. Ta większość nie jest oczywiście jednolita w swoich poglądach. Warto więc ją podzielić przynajmniej na dwa nurty, pomijając tych, którzy konfliktem granicznym w ogóle się nie interesują, bo z pewnością są i tacy.
Pierwszy nurt reprezentują ci, którym niskie poczucie bezpieczeństwa nie pozwala odnosić się krytycznie do polskiego rządu. Dlatego, chociaż mają świadomość humanitarnej katastrofy i szczerze współczują migrantom, gotowi są przyjąć za władzą, że obrona bezpieczeństwa polskich granic jest sprawą najważniejszą. Podzielają obawę, że wpuszczenie migrantów do Polski byłoby bardzo niebezpieczne. Uważają, że obcy przybysze powinni zapracować na dobrobyt u siebie, a nie oczekiwać, abyśmy się z nimi dzielili efektami naszej pracy. Tak więc, mimo że im szkoda tych ludzi, zwłaszcza małych dzieci, to uważają, że oni sami są sobie winni, skoro się tutaj pchają. Nikt ich do tego nie zmuszał. Za ich los obwiniają wyłącznie reżim białoruski, który ich najpierw zachęcił do przyjazdu, a teraz nie pozwala na powrót do domu. Przedstawiciele tego nurtu podzielają propagandowy przekaz, że nasi dzielni żołnierze nie mają innego wyjścia i muszą nieproszonych gości wyrzucać za te druty z powrotem do Łukaszenki. Może będzie lepiej, jak już się wybuduje ten mur, który zwolni naszych chłopców od tych uciążliwych push-backów. Uważają, że jedyne co mogą zrobić, jako dobrzy katolicy, to pomodlić się w intencji tych biedaków, ale też za naszych dzielnych obrońców polskiej granicy. Słabe poczucie bezpieczeństwa i niska tolerancja niepewności sprzyjają zatem racjonalizacji i poszukiwaniu przyczyn zła wyłącznie poza Polską, co ułatwia postawę oportunistyczną. Cechy te nie wróżą powodzenia w kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego w oparciu o przedstawicieli tego nurtu.
O wiele większe nadzieje na rozwój społeczeństwa obywatelskiego można wiązać z przedstawicielami drugiego nurtu biernej większości. Chodzi o ludzi mniej lękliwie usposobionych, nie poszukujących łapczywie zapewnień i pocieszeń, dających poczucie spokoju i stabilizacji, ludzi o wyższym stopniu tolerowania niepewności. Są to na ogół ludzie młodsi i lepiej wykształceni niż reprezentanci poprzedniego nurtu. Te cechy czynią ich bardziej odpornymi na pseudopatriotyczne apele i bogoojczyźniane stereotypy. Większy krytycyzm pozwala im dostrzec fałsz i błazenadę rządowej propagandy, która przedstawia rządową strategię rozwiązywania kryzysu migracyjnego, jako wojnę o wolność i suwerenność Polski. Nie zgadzają się z lekceważeniem katastrofy humanitarnej migrantów, a zakazy udzielania im pomocy traktują jako czyn zbrodniczy, którego nie usprawiedliwia zwalanie całej winy na reżim Łukaszenki. Są zdania, że za ten czyn ponoszą winę zarówno decydenci, jak i ci, którzy z takich czy innych motywów ich wspierają. Bierność tej części obywateli nie wynika z uspokajającej racjonalizacji. Jej przyczyny mogą być rozmaite. Decydujące jest jednak poczucie bezsilności. Mają oni świadomość dziejącego się zła i perfidnych zachowań władzy. Powoduje to głęboką frustrację, której nie łagodzą wpisy w mediach społecznościowych, podpisywanie różnych petycji czy – jeśli to dla nich możliwe – udział w ulicznych protestach. Ten zakumulowany gniew i żal ma szansę zaowocować aktywnym wsparciem prospołecznych inicjatyw, gdy przyjdzie na to czas w demokratycznej Polsce. Tym bardziej, że są to ludzie, którzy znacznie częściej mówią, że warto być człowiekiem, niż warto być Polakiem.
Autor zdjęcia: Phil Botha
