Gdy byłam małą dziewczynką, z utęsknieniem czekałam na Emaus, jarmark odbywający się w Lany Poniedziałek na krakowskim Zwierzyńcu.
Gdy byłam małą dziewczynką, Emaus nie miał dla mnie wydźwięku religijnego. Nie chodziło o ewangeliczną drogę do Emaus i poznawanie Chrystusa po łamaniu chleba, ale o kolorowy wiatraczek na druciku, który przez cały rok miał się kręcić na balkonie, o wypchaną trocinami piłkę na gumce, glinianego ptaszka, który pięknie świergotał gdy po napełnieniu wodą udało się weń solidnie dmuchnąć, o cukrową watę, karuzelę i baloniki, co przeważnie uciekały mi zanim dotarłam do domu. Oj, był płacz, ale nawet ten wspomina się dziś z rozrzewnieniem. Starsze pokolenia krakowian na Emausie zaopatrywało się (i tak jest i dziś) w tradycyjne figurki „kiwających się” (modlących się) Żydów, którzy (znów zgodnie z lokalną tradycją) mieli odtąd modlić się o dobrobyt dla całego domu. I stoi figurka na moim biurku, a jakże!
Gdy byłam małą dziewczynką chodziło o to, by na Emaus pójść z rodzicami albo z dziadkami, by szczęśliwie uniknąć oblania (bo przecież śmigus-dyngus) wodą z pobliskiej Rudawy, by podzielić się radością ze wspólnego spaceru, z bycia razem, z tego, że ma się bliskich, z tego, że ma się dla nich czas. I choć dziś wspomnienia z dzieciństwa udaje się znaleźć tylko na nielicznych emausowych straganach, które ominęła wszechobecna chińszczyzna, to i tak jest to wymiar świąt, na który się czeka.
Sposoby na wiosenne Święta znajdujemy różne, choć większość z nas wyniosła zapewne z domów pewne tradycje celebrowania tego czasu. Jak jednak świętować, jak oswajać czas na wskroś religijny, kiedy z religią/wiarą, a może tylko z konkretnym obliczem Kościoła nie do końca nam po drodze? Co bardziej ortodoksyjne media krzyczą, że ci niewierzący nie mają przecież prawa do pisanek, zajęcy, wspólnego stołu, a nawet śmigusa czy bazi (!). A w sumie czemu nie?
Jajko nie jest wszak symbolem wyłącznie chrześcijańskim, ba, zwyczaj jego malowania jest o wiele starszy od tej religii. Jajko to symbol życia początku znany najpewniej od zarania dziejów. Persowie wierzyli, że wykluł się z niego świat, a białko stało się słońcem, zaś żółtko księżycem. Sumerowie i Egipcjanie zdobili je i wkładali do grobów swoich zmarłych, właśnie jako symbol śmierci i ponownego narodzenia/odrodzenia. Rzecz działa się w czasach przedchrześcijańskich. O zwyczaju malowania jajek pisali Owidiusz (również przed Chrystusem) i Pliniusz Młodszy. Malowane jajka znali również Słowianie w czasach przed chrystianizacją naszych ziem. W ich wierzeniach jajko było nie tylko symbolem życia płodności czy pomyślności, ale również potężnym amuletem. Szczególnym okresem był właśnie czas wiosennego przesilenia, kiedy w różnych kulturach wydawano uczty, podczas których spożywano jajka, ale także wykorzystywano ich moc dla ochrony, tudzież zabezpieczenia dobrej przyszłości. I tak jajkiem „dzielono się z bydłem, a skorupki rozsiewano ze zbożem w ziemię orną, by zapewnić wysokie plony. Dodatkowo, skorupki rzucane na dachy miały chronić zabudowania przed uderzeniem pioruna. W innych przekazach – ze skorupek tych rodziły się dobre duszki chroniące domowników przed złem”.
Magiczną moc nasi przodkowie przypisywali (ba, niektórzy dalej praktykują, choć na granicy oficjalnej religii) święconce. Dom – dla przykładu – trzeba z nią wedle tradycji obejść trzy razy żeby szczury i robactwo do niego nie weszły. Jajka służyły również do wróżb czy zabaw (o czym wspomina w polskim kontekście choćby Kadłubek), a także do wyrażania uczuć, bliskości czy sympatii. Warto przy tym wspomnieć, że początkowo chrześcijaństwo nie było owym „jajecznym” tradycjom przychylne i adoptowało je dopiero po dwóch stuleciach zakazu spożywania jaj podczas Wielkanocy, w końcu chrystianizując pradawny zwyczaj. Nie jako jedyny zresztą.
A skoro tak, to czemu nie malować pisanek? Czemu nie szukać jajek pozostawionych przez zajączka w ogrodzie? Czemu nie przymnażać sobie radości, skoro niezależnie od wiary czy jej braku nadchodzący czas od tysięcy lat właśnie na to jest „zaprogramowany”? Jak nie świętować śmigusa-dyngusa (połączenia dwóch pradawnych zwyczajów), skoro praojcowie wyrażali w nim radość z odejścia zimy i przebudzenie wyczekiwanej wiosny? Zanim bowiem wodą zaczęto obmywać wiernych z grzechu, mniej wierni obmywali się nią symbolicznie z brudu i chorób, jednocześnie (jak wierzyli nasi praojcowie) zapewniając sobie płodność. Jak nie wybrać się (Kraków zaprasza) na Rękawkę, która tradycyjnie oznaczała dzielenie się z ubogimi, a dziś stała się sposobem na przypomnienie dziedzictwa przedchrześcijańskich przodków. Podobnie ma się rzecz z innymi zwyczajami, jak choćby krakowskie drzewko emausowe, nawiązujące do tradycyjnych drzew życia, którego wykonywanie również „sięga czasów przedchrześcijańskich, kiedy wierzono, że dusze zmarłych powracają na ziemię pod postacią ptaków i szukają schronienia w gałęziach drzew”. Również owo drzewko oznaczało budzenie się przyrody do życia. A skoro tak, to i radość, którą chcemy dzielić się z rodziną i przyjaciółmi. Przy wspólnym stole, na wspólnym spacerze, w każdej odmianie bycia razem. Bo może znając źródła owych tradycji łatwiej nam je nie tylko przyswoić, ale również je kultywować i ubogacać jeśli wola. Po swojemu, jeśli trzeba.
Na koniec obraz – piątkowy wieczór, tuż przed Wielkanocą. Siedzimy przy stole z przyjaciółmi zdobiąc jajka, które niebawem staną się podarunkami dla naszych bliskich. Jest wiosna, budzi się życie, powraca radość, na którą czekamy szarą jesienią i równie szarą miejską zimą. Tradycje starsze niż wiara w zmartwychwstanie dochodzą do głosu, łącząc w sobie stare i nowe, pozwalając celebrować czas, który jest najzwyczajniej stworzony do bycia razem, do dzielenia się, do radości. Po chwili na stół wjeżdża deska serów, oliwki, suszone pomidory, jakieś krakersy, coś do picia. Film od lat ten sam, witany salwami śmiechu i dialogami, które znamy już na pamięć. A wszystko przez Briana, bo to jego żywot przewija się właśnie na ekranie. Monty Python na święta. Nie dla draki, drwiny, nie z braku szacunku dla tych, co przeżywają Paschę albo Zmartwychwstanie. Raczej dla nabrania dystansu, dla radosnego oddechu przed świętami, dla oswojenia rzeczywistości, która jest bądź nie jest naszym udziałem. Bo brak wiary, bo brak zaufania, bo niemożliwe do przezwyciężenia wątpliwości, bo uraz, bo wyniesiony z domu rodzinnego rytuał wydaje się pusty, bo… Bo szukamy własnych sposobów świętowania, oswajania tradycji, która łączy w sobie znacznie więcej niż grozę Wielkiego Piątku i radość Wielkanocnej niedzieli, ale wielkie bogactwo, które nie zawsze oznacza naznaczenie krzyżem.
Świętujemy, choć wiara pozostaje darem, którego nie otrzymaliśmy, choć wierzymy inaczej, choć nie odnajdujemy dla siebie miejsca w strukturach religijnych instytucji, choć świadomym wyborem mówimy „nie wierzę”, choć stanowiska kościelne zamiast przymnażać wiary pomnażają tylko wątpliwości, bo z jakiś przyczyn nie mieścimy się w ramach określonych przez instytucję. Świętujemy zatem z najbliższymi – spokrewnionymi lub wybranymi na najbliższych. Łączymy tradycje zachowując szacunek dla każdej z nich. A nucenie pod nosem „Always look on the bright side of life” daje temu dobry wyraz.
Bo jeśli nie teraz czas na tą lepszą stronę życia, na radość, to kiedy?
