Ostatnie miesiące zmieniły zachodni świat medialno-polityczny w bezwstydny karnawał rzucania z pozbawioną konsekwencji lekkością confetti makabrycznych analogii na głowy ideologicznych adwersarzy. Analogie te, zgodnie z prawem Godwina, wcześniej czy później, ulegają redukcji do przewidywalnego trypletu odgrywanych w akcie retorycznej desperacji wytartych i nic nie znaczących leitmotivów przeszłości: Hitlera, nazistów i Holocaustu.
Może najmniej wierni odgrywaniu tej triady są Żydzi, tak w Izraelu, jak i w diasporze; dla obu grup ten ostatni komponent pozostaje, w zrozumiały sposób, niepodatną na analogie onkologiczną chorobą plemiennego i narodowego psyche. Jeśli chodzi o wszystkich innych: Anything goes! Jak mówi do Claude’a Lanzmanna w Shoah jeden z chłopów mieszkających przy linii kolejowej z Umschlagplatzu do Treblinki: „Czy jak pan uderzy się w palec, to mnie boli?” To tylko kolejne wyjaławianie unikalności Zagłady. Nie, nie wydaje się to innych boleć. W końcu nie ich palec.
Internet buzuje wszelkimi wariacjami wyrażenia „Putler”; z jednej strony trywializując tak istniejącą jak i przyszłą spuściznę lingwistycznie zhybrydowanych współimienników, z drugiej strony sugerując na w pół humorystyczne zrównanie tego, co wtedy, z tym, co teraz. To, że brak w tej słownej zbitce Stalina („Stutler”? „Pstaltler”?), którego to zbrodnie wobec narodu ukraińskiego czynią primus super pares, jest zarówno historyczno-pojęciowym błędem na poziomie prezentowania Austrii jako ofiary nazizmu, jak i sukcesem kremlowskiej propagandy marginalizującej wewnątrzpaństwowe zbrodnie bolszewizmu. Poprzez nieobecność nestora Holodomoru i Wielkiego Terroru w dyskursie po obu stronach barykady, udaje się ideologicznemu ojcu Putina oraz ludobójczemu współzawodnikowi Hitlera pozostać niewidzialnym w wirtualnie wyświechtanym wachlarzu popularnych odnośników. Zupełnie jak gdyby „Putler” był autorem sztuki wojennej à la russe, a nie jej reakcjonistycznym imitatorem.
Dziwnie to słowne portmanteau wygląda w polskich komentarzach internetowych, pisanych (z pominięciem tych autorstwa apokryficznych rosyjskich botów) przez mieszkańców części Europy, którzy, w teorii, powinni mieć akcesoryczne chociaż pojęcie różnic miedzy wojną terytorialną, eksterminacją mniejszości narodowej, zbrodniami wojennymi a ludobójstwem. W teorii. Nie mówiąc już o podstawowym znaczeniu słowa „masakra”. I nie mam tu na myśli rozlanego na biurko latte z mlekiem sojowym. Tak jak „Holocaustem” staje się zabijanie ludności cywilnej na linii frontu, tak i „nazizmem” staje się właściwie to, co dana strona konfliktu życzy sobie „nazizmem” nazwać.
Mamy oto „nazizm” w definicji putinowskiej, „nazizm” w oczach demokratycznego świata obserwującego „denazifikujacego” naród ukraiński Putina, „nazizm” w wydaniu Batalionu Azowa według oryginalnej koncepcji Biletskiego, wodza „ostatecznej krucjaty rasy białej przeciwko sterowanym przez Żydów podludziom” oraz „nazizm” w bohaterskiej wersji obrońców Azovstalu z wysmarowanymi świńskim łojem karabinami w dłoniach, dystansującymi się ideologicznie od pierwotnego Ruchu Azowa, jego białej supremacji i znajomej ikonografii Wolfsangel. Mamy „nazizm” trzymanych w koloniach karnych obrońców Ukrainy i „nazizm” ich sąsiadów „wyzwolicieli”.
Mamy „nazizm” greckiego członka Regimentu Azowa apelującego kuriozalnie u boku Prezydenta Zeleńskiego do Helleńskiego Parlamentu ku oburzeniu greckich polityków. Jest „nazizm” Stepana Bandery okresowo zapominany przez Prezydenta Zeleńskiego pomimo podirytowanego pochrząkiwania Polski i Izraela. Jest również „nazizm” do którego Prezydent Zeleński odniósł się w apelu do Knesetu, zrównując dzisiejszy los Ukraińców z losem europejskich Żydów pod hitlerowską okupacją; apel wzywający do dokonania przez Izrael tak świadomego wyboru pomocy Ukraińcom jak ten, rzekomo, dokonany przez Ukraińców wobec Żydów podczas drugiej wojny światowej. Ta ekwiwokacja, pomijając nawet żydowską pamięć zbiorową o współudziale Ukraińców w Holocauście, w normalnych czasach mogłaby być uznana przez członków Knesetu (i wielu innych) za rewizjonizm. I przez wielu za taką uznana była, padłszy z ust, w narracji Kremla, „Żyda-Nazisty”. Który to, wracając do reszty naszej makabrycznej triady, w bliżej nieokreślonych okolicznościach, stracił część rodziny w Holocauście.
Nie jest też łatwo uchwycić moment, w którym w tym semantycznym laisser-faire nalepka „nazizm” staje się „faszyzmem”, kiedy „faszyzm” „hitleryzmem”, a „hitleryzm”, na nowo “nazizmem”. Dla medialnych i politycznych kuglarzy tych pojęć konkretna ideologia i praktyka Nationalsozialismus czy Fasci Italiani di Combattimento są o tyle nieważne, o ile można użyciem ich wywołać pożądany efekt (i.e. wstręt). Orwell, już w 1944 roku, odnotował, że słowo „faszysta” stało się pospolitym w języku angielskim ekwiwalentem „łobuza” czy „bandyty”. Paliły się jeszcze wtedy piece Auschwtiz, Republika Salò czyniła z północnych Włoch pariasa Europy, a Horthy targował się z Eichmanem na wymianę stojących wypełnionymi ludźmi bydlęcych wagonów do Birkenau na sztabki złota. Podobną eradykację znaczeniową jednego z najgłówniejszych słów-azymutu dwudziestego wieku obserwujemy teraz w użyciu słowa „nazizm”.
W Cannes na otwarciu festiwalu, niczym deus ex machina, znowu przemówił Prezydent Zelenski. Otwierając europejskie targowisko próżności prezentujące film Siergieja Loznitsy „Babi Jar. Kontekst” i sugerując, w niezamierzony może sposób, podobieństwo miedzy aktualnym cierpieniem Ukraińców a masową eksterminacją 33 000 kijowskich Żydów zgładzonych w dwa dni w Babim Jarze w 1941 roku. W Babim Jarze, co do którego ani niosący wolność od „neo-nazizmu” Rosjanie, ani broniący się przed braterską miłością armii Federacji Rosyjskiej Ukraińcy nie mogą się zgodzić, czy pocisk padający w pobliżu symbolicznego cmentarza był desakracją samego pomnika czy jeszcze nie. Pomnika, którego fragmenty były ostatni raz zwandalizowane przez kijowską, filosemicką naturalnie, łobuzerię.
Tak jak swój prezydent, Loznitsa w wywiadach podbija stawkę dyskursu, zrównując los ofiar Zagłady z dzisiejszym losem Ukraińców: sześciu milionów europejskich Żydów zagłodzonych i zagazowanych za to, że byli Żydami. „Każdy Ukrainiec jest w tej samej sytuacji, co Żydzi 80 lat temu”, mówi Loznitsa w wywiadzie dla „Ha’aretz”. Znaczy to mniej więcej tyle, że Hitler, jak Putin, „wyzwalał” braterski kraj żydowski, który uważał za prawowitą część III Rzeszy i który od stuleci związany był z Rzeszą niczym syjamski bliźniak. Dołączenie do Loznitsy na tej ścieżce historiozoficznej wymaga wysokiej tolerancji wobec granic absurdu licencji poetyckiej. Loznitsa nie na tym poprzestał: wpierw zrezygnował z członkostwa Europejskiej Akademii Filmowej w proteście na zbyt opieszałą (lecz konkretnie niesprecyzowaną) reakcję filmowców na atak na Ukrainę. Następnie wstawił się publicznie za niewykluczaniem rosyjskich artystów z Europejskich Nagród Filmowych. Za co został wykluczony z Ukraińskiej Akademii Filmowej. W odpowiedzi na co Loznitsa nazwał zarząd akademii „nazistami” i zarzucił jej celowe działanie na dobro kremlowskiej propagandy.
Ergo: autor filmu o współudziale Ukraińców w Holocauście, luminarz „nazistowskiej” Ukraińskiej Akademii Filmowej, działającej w mieście pod dosłownym ostrzałem „nazistowskiego” ataku implementującego „współczesny Holocaust” Putina-Putlera, jako obywatel ukraińskiego narodu „nazistów” (według Putinowskiej definicji) wstawia się za artystów Federacji Rosyjskiej powszechnie oskarżonej przez Zachód o „nazistowskie” działania wobec, według Kremla, „neo-nazistowskiej Ukrainy”. Nazista nazistę nazistą pogania.
Sam Loznitsa wprowadził w dyskurs towarzyszący premierze „Babiego Jaru. Kontekst” pojęcie „chronobójstwa” jako syntezy historycznej amnezji naszych czasów. Paradoksalnie definiując to zjawisko, posłużył się interpretacją historii, w której II wojna światowa zaczyna się od ataku III Rzeszy na ZSRR, Ukraina jest zachodnią demokracją, a nacjonalistyczny pakt ukraińsko-niemiecki nie jest wart wplecenia nawet w narrację o „chronobójswie”. Ruchu Azowa nawet w tej narracji nie ma. Ukraińskich pogromów Żydów w 1941 roku nie ma. Zbrodni popełnianych przez ukraińskich żołnierzy w Armii Czerwonej na cywilach nie ma. UPA naturalnie też nie. 14-tej Dywizji wolontariuszy Waffen SS Galizien nie ma. Trawnikimänner też nigdy nie istnieli. Stawia to jednak tego nieugiętego badanio-łowcę zaginionej filmowej dokumentacji przeszłości w pozycji kaznodziei o bardzo ograniczonej wiarygodności. I znowu cały argument wszystkich ze stron grzęźnie na mieliźnie pojęciowej nazizmu, Hitlera i Holocaustu.
A przecież, świadomie czy nie, na oczach społeczeństwa europejskiego rozgrywa się coś więcej niż kolejna rosyjska wojna kolonialna z globalnymi konsekwencjami gospodarczo-politycznymi. Na wschodnich obrzeżach zlaicyzowanej Europy, z jej umysłem zakorzenionym w judo-chrześcijaństwie i renesansie, urzeczywistnia się biblijny mit współczesnego Dawida walczącego ze współczesnym Goliatem. Oto grajek na lirze, komediant, mężczyzna o ciele chłopca, świecki Żyd staje się symbolem odwagi i oporu słowiańsko-kozackiego narodu, nieświadomie może nawet przypominając, tak narodom zachodnim, jak i wschodnioeuropejskim, dwutysiącletnią historię mordowania na naszym kontynencie członków jego własnej grupy etnicznej.
Mit Zelenskiego jest zarówno prologiem zdefiniowanej na nowo percepcji współczesnego społeczeństwa europejskiego według znanych z krajów anglosaskich zasad „colour-blind”, jak i epilogiem myślenia z epoki propagandy Protokołów Mędrców Syjonu oraz percepcji europejskiego Żydowstwa anti-Dreyfussardow. Nie wiadomo, jak potoczy się konfrontacja Prezydenta Zeleńskiego z ukraińskim nacjonalizmem po agresji Federacji Rosyjskiej. Nawet jeśli jego powojenne wybory miałyby stać się równie rozczarowujące co polityka Aung San Suu Kyi w ostatniej dekadzie, wraz z Zelenskim, postsowieckim Żydem, Ukraińcem, kiedyś błaznem telewizyjnym udającym polityka, teraz politykiem, prawdziwie czy nie, stającym się mężem stanu w największym kryzysie współczesności w świecie zachodnim, dzieje się na naszych oczach coś bezprecedensowego. Powrót do piekielnej dwudziestowiecznej triady Hiltera, nazizmu i Holocaustu jest, tak ze strony Kremla, jak i ze stron zarzucających Kremlowi powrót do tej triady, nie tyle anachronizmem, ile przejawem miopii wobec radykalnie zmieniającego się w dwudziestym pierwszym wieku świata.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl
