Prawybory w Partii Demokratycznej zaczynają wyglądać niczym dobry serialowy thriller: upadają kolejni faworyci, pojawiają się nieoczekiwani gracze, testowane są nowatorskie strategie, w tle buzują wielkie idee Berni’ego Sandersa i ogromne pieniądze multimiliardera Michaela Bloomberga.
Wszystko to w cieniu potencjalnej drugiej kadencji prezydenta Donalda Trump’a ewidentnie wzmocnionego nieudaną próbą impeachmentu i nienajgorsza sytuacją gospodarczą. Zasadnicze pytania w obozie Demokratów: kto ma największe szanse na pokonanie najbardziej kontrowersyjnego prezydenta w historii? Bardziej spokojnie i ku centrum czy jednak głośno, mocno i z przytupem?
Dotychczasowe prawybory w Iowa (zasadniczo: para-wiecowe caucuses) i New Hampshire wyjaśniły jedno: Bernie Sanders, lewicowy senator z Vermont, jest niewątpliwym faworytem prawyborów. W pierwszych dwóch pojedynkach zgarnął około ¼ głosów, zapewniając sobie pierwsze miejsca (choć nie w liczbie delegatów, tutaj prowadzi o włos Pete Buttigieg). Do pełnej dominacji wciąż daleko. Na poziomie finansowania kampanii Bernie regularnie zbiera największą ilość wpłat. Trendy ogólnokrajowe wyglądają coraz lepiej (w ostatnich sondażach zdeklasował Joe Bidena i zajmuje solidne pierwsze miejsce z 12 punktami przewagi nad resztą stawki), a już na poziomie organizacji kampanii w poszczególnych stanach Sanders miażdży konkurencję (gigantyczna armia wolontariuszy i szerokie rozmieszczenie lokalnych baz kampanijnych). Również rozmach i zorganizowanie wieców (średnia ostatnich to 7 tys. uczestników ), nie pozostawia wątpliwości co do tego, kogo niesie fala momentum.
W sobotę wieczór 78-letni senator wszedł na kolejny poziom prowadzenia dzięki wygranej w Nevadzie (stan na niedzielę to 46% po zliczeniu 60% komisji), wygląda dobrze w Południowej Karolinie i wydaje się być nieźle umocowanym przed decydujący starciem w tzw. Super Wtorek, kiedy demokratyczni wyborcy oddają głos w kilkunastu stanach (m.in. w bogatych w delegatów Teksasie i Kalifornii, gdzie Bernie również zajmuje pierwsze miejsca w sondażach). Wszystko to pomimo zmasowanego, a niekiedy dość chaotycznego, ataku tzw. centrowych Demokratów z Hillary Clinton na czele.
Główny zarzut wobec Sandersa: radykalne poglądy na opodatkowanie miliarderów oraz – przede wszystkim – zapewnienie wszystkim Amerykanom bezpłatnej, szeroko zakrojonej służby zdrowia (Medicare for All). Plus, samo-definicja tożsamości politycznej jako demokratycznego socjalisty. Według establishmentu Partii Demokratycznej, polityk z takimi poglądami nie jest w stanie zdobyć centrowych wyborców, a co za tym idzie pokonać urzędującego prezydenta.
Tyle jeśli chodzi o stereotypowe prawdy, konsekwentnie kontrowane przez kolejne statystyki. Te dają Sandersowi wygodne zwycięstwo w starciu z prezydentem, również wszelkie sondaże popularności plasują go w czołówce krajowych polityków. Chodzi zarówno o samą osobę Sandersa (docenianego za szczerość i konsekwencję), jak i jego propozycje programowe.
Co do wybieralności Sandersa zgadza się zresztą sam Donald Trump, który wyraził swoje obawy w ujawnionym kilka tygodni temu nagraniu. Wedle analiz elektoratu Partii Demokratycznej, pokonanie Trump’a jest główną wyborczą motywacją wyborców partii, co stanowi jeszcze jeden kontrargument wobec niekończącej się dyskusji o wybieralności. Wygląda na to, że obrzydzenie Trump’em jest tak wielkie, że wyborcy nierepublikańscy zaakceptują dosłownie każdą kandydaturę.
Wszystko to stanowi dobrą kontrę wobec argumentów porównujących Sandersa do mocno lewicowych polityków z innych krajów m.in. zdecydowanie mniej utalentowanego, bardziej radykalnego i niepopularnego Jeremiego Corbyna. Sam Sanders podkreśla przywiązanie do spuścizny Franklina Delano Roosevelta i jego New Deal. A więc raczej nie socjalizm pokroju Wenezueli, a europejska socjaldemokracja w stylu skandynawskim. Plus, wyciszanie tzw. polityk tożsamościowych na rzecz delikatnej narracji klasowej: obywatele kontra milionerzy, zamiast czarni, latynosi, kobiety, homoseksualiści kontra cała reszta.
Taka strategia okazuje się odblokowywać amerykańskiej lewicy dawno porzucone obszary, w tym dostęp do białej klasy pracującej, której poparcie w dużej mierze przyczyniło się do minimalnego zwycięstwa Trumpa w tzw. post-industrialnym Pasie Rdzy. Szerokość i różnorodność tej koalicji – od ludzi młodych, przez Latynosów, tradycyjnych pracowników, po coraz większy odsetek Afroamerykanów i kobiet – to najważniejsza przyczyna konsekwentnego wzrostu Berniego Sandersa. Nie taki socjalista straszny, jak go malują – może jednak jest w stanie wygrać?
Zanim jednak sędziwy senator z Vermont zderzy się z machiną republikanów, do rozwiązania pozostaje kwestia bardziej centrowych kontrkandydatów. Pete Buttigieg, Amy Klobuchar, spadająca w sondażach Elizabeth Warren (do niedawna sojuszniczka Sandersa, od jakiegoś czasu skręcająca ku centrum) czy pogrążony w kryzysie, niedawny faworyt wyborów Joe Biden, gromadzą wspólnie przeszło dwukrotnie większe poparcie od Sandersa. Gdyby kandydaci bliżsi mainstreamu Partii Demokratycznej zdołali połączyć swoje zasoby i udałoby się wyłonić jednego kandydata, powstrzymanie powolnego marszu Sandersa stałoby się faktem. Problem w tym, że nikt z tego grona nie wybija się ponad resztę stawki.
Dotychczasowy pewniak Joe Biden nie skapitalizował swojej wiceprezydentury u boku Baracka Obamy i dużego poparcia wśród elektoratu afroamerykańskiego. Jeden z bardziej doświadczonych polityków w tym wyścigu prowadzi mało energiczną kampanię wypełnioną tylko jednym ważnym punktem przekazu – jestem wybieralny. Piąte miejsce w Iowa i czwarte w New Hampshire rozbiły tę narrację, powodując gigantyczny kryzys jego kandydatury. Nie pomagają również słabe występy w debatach i wpadki w rodzaju ubliżania potencjalnym wyborcom (jedna z nich została przez Bidena nazwana „zakłamanym kucyko-żołnierzem o psiej twarzy”, ktoś inny „grubasem”).
Mimo że Bernie Sanders i Joe Biden są w podobnym wieku i często podkreślają swoje przyjacielskie relacje, różnice energii są widoczne gołym okiem. Wypada poczekać do wyborów w Karolinie Południowej, gdzie szanse Bidena wyglądają o niebo lepiej. Na ten moment jednak nie widać zbyt wielu powodów do optymizmu, zwłaszcza po uplasowaniu się na drugim miejscu w Nevadzie z przeszło dwukrotną stratą do faworyta wyścigu.
Elizabeth Warren, wpisuje się w lewicowy nurt Berniego Sandersa (choć jeszcze pod koniec zeszłego wieku była zadeklarowaną republikanką). Senatorka z Massachusetts prowadziła w sondażach do jesieni 2019 roku. Jest osobą potencjalnie spajającą tradycyjny establishment Demokratów z bardziej radykalnym nurtem partii, przy jednoczesnym zachowaniu jej ważnych i aktualnych postulatów: opodatkowania bogatych, rozbudowy welfare state, walki z korupcją czy rozbijania monopoli. Wszystko to oprawione w całe woluminy szczegółowych propozycji programowych i analiz. Niestety, jej niejasna postawa wobec programu Medicare for All w zestawieniu z dość nieporadnymi atakami na Sandersa (oskarżała go o twierdzenie, że kobieta nigdy nie wygra wyborów prezydenckich), odbiły się na kampanii.
W dwóch pierwszych stanach Warren wylądowała poza pierwsza dwójką i jej bój o nominację zdaje się tracić powietrze. Nieszczęśliwie dla Warren okazuje się, że jej większa medialność w ostatnich dniach nie wpłynęła na wynik w Nevadzie (czwarte miejsce to zdecydowana porażka). Tylko niebywały sukces w Karolinie Południowej dałby szanse na sensowny ciąg dalszy wyścigu.
Jednocześnie jednak środowa debata Demokratów, pokazała Warren od nieco innej strony: jej brutalne starcie z miliarderem Michaelem Bloombergiem, przywróciło tę kandydaturę do gry. O ile trudno sobie wyobrazić rozbicie przez nią monolitu Sandersa, dobry występ wzmacnia cały obóz lewicowy i stawia ważne pytanie – czy Elizabeth Warren zgodziłaby się wystartować u boku Berniego jako kandydatka na wiceprezydentkę? A może wciąż liczy, w razie nie zdobycia większości delegatów przez Sandersa na lipcowej konwencji w Milwaukee, na zostanie kandydatką kompromisu? Mało prawdopodobne, ale amerykańska polityka widziała już większe zwroty akcji.
Pete Buttigieg i Amy Klobuchar to dwójka najbardziej centrowych kandydatów. Burmistrz Pete (nazywany tak z uwagi na dość trudne w wymowie nazwisko) to największe zaskoczenie tych prawyborów. 38-letni mer małego South Bend w Indianie prezentuje się jako kandydat środka, człowiek spokoju. Świetnie wykształcony, otwarty homoseksualista, weteran z Iraku i Afganistanu, przez wiele lat związany z branżą konsultingową, zainwestował wielkie środki w rywalizację w dwóch pierwszych stanach i ta taktyka okazała się słuszna. Niewątpliwie jednak, jego dalsza droga w tym wyścigu wydaje się trudna, o ile nie beznadziejna. Burmistrz Pete ma niemal zerową trakcję w elektoracie latynoskim i afroamerykańskim i wydaje się, że wraz z postępem prawyborów w bardziej zróżnicowanych stanach, jego szanse będą spadać. Potwierdzają to sondaże krajowe w których Pete oscyluje pomiędzy 8 a 12 proc.
Sytuacja Amy Klobuchar, senatorki ze stanu Minnesota wygląda jeszcze gorzej i raczej trudno sobie wyobrazić, aby była zdolna wypłynąć na szerokie wody (pomimo znakomitego trzeciego miejsca w New Hampshire). Wyniki spływające z Nevady potwierdzają, że ta dwójka radzi sobie slabo poza mocno białymi, północnymi stanami. Zwłaszcza dla senator Amy Klobuchar wyścig wydaje się już skończony.
Słabość kandydatów bliskich centrum sprawia, że establishment Partii Demokratycznej zaczął spoglądać łaskawym okiem na Michaela Bloomberga, byłego burmistrza Nowego Jorku, multimiliardera związanego z Wall Street. Według mainstreamowych strategów partii posiada on wszelkie niezbędne cechy, w tym nieograniczoną ilość środków na samofinansowanie kampanii. Jak do tej pory Bloomberg wydał przeszło 300 mln dolarów na reklamy w stanach Super Wtorku, całkowicie ignorując początkowe batalie. Kwoty wydawane przez Bloomberga przerastają resztę stawki i stanowią ciekawy precedens w amerykańskich kampaniach wyborczych, które nie posiadają przecież górnego limitu wydatków.
Komentatorzy polityczni z orbity Demokratów, od radykalnie lewicowego Jacobin Magazine („Bloomberg byłby gorszy niż Trump”), po centrowe CNN, ostrzegają przed widmem ostateczniej oligarchizacji amerykańskiej polityki. Podobnie jak Joe Biden, miliarder z Nowego Jorku prezentuje się jako człowiek, który jest w stanie pokonać Donalda Trumpa. W końcu znają się dobrze z Nowego Jorku, gdzie prowadzili wspólne interesy, a jeszcze kilka lat temu deklarowali nawet wzajemną sympatię. Kandydatura Bloomberga napotyka dwa poważne problemy:
Po pierwsze, jego poglądy i przeszłość nie przystają do wartości Partii Demokratycznej, choćby w ich najbardziej okrojonej i centrowej formie. W toku swojej służby publicznej Bloomberg popierał metody policyjne oparte na profilowaniu rasowym, był gorącym zwolennikiem prywatyzacji szkolnictwa, przeciwnikiem wyższej pensji minimalnej i podatku majątkowego. Co więcej, znany jest ze swoich seksistowskich i aroganckich wypowiedzi wobec kobiet, co zostało przypomniane na środowej debacie. Nie pomaga fakt, że aż do 2018 roku był zarejestrowanym republikaninem.
Po drugie, multimiliarder słynie ze swej mało imponującej osobowości, braku charyzmy i dość ograniczonej błyskotliwości. Wszystko to było widoczne podczas debaty demokratów, kiedy był bombardowany z szybkością karabinu maszynowego, bez większej reakcji ze swojej strony. Dominowała Elizabeth Warren: „Chciałabym porozmawiać o tym, z kim walczymy: miliarderem, który nazywa kobiety grubymi laskami i końskimi lesbijkami. Nie, nie mówię o Donaldzie Trumpie”. Bloomberg był bezradny wobec tych i pozostałych zarzutów, co nie wróży zbyt dobrze wobec ewentualnego starcia z hiper-energetycznym Donaldem Trumpem.
Środowa debata zdecydowanie oddala perspektywę ewentualnej kapitulacji centrowych demokratów na rzecz Michaela Bloomberga i jego pieniędzy. Jeżeli można wyciągnąć jakiś pozytyw z dotychczasowej wojny po lewej stronie, to jest nim właśnie oddalenie groźby starcia dwóch gigantów amerykańskiej finansjery i przypieczętowania ostatecznego etapu oligarchizacji amerykańskiej polityki. Chwilę po kolejnym – tym razm już oszałamiającym – sukcesie Berniego Sandersa, tuż przed starciem w Karolinie Południowej i być może decydującym Super Wtorkiem, jedno jest pewne: prawybory w Partii Demokratycznej to gra Bernie Sandersa z całą resztą, a perspektywy senatora z Vermont zaczynają nabierać mocy.
Jeżeli jednak Sanders nie zdobędzie serc przynajmniej części centrowych Demokratów, jego kandydatura może utknąć na lipcowej konwencji partii. Bez wymaganej większości delegatów (a w demokratycznych prawyborach, ci przydzielani są w sposób proporcjonalny!), socjalista z Vermont może stanąć naprzeciw groźby wygranej trzeciej opcji, czyli kandydata lub kandydatki kompromisu – i raczej nie byłby to on. Nie ulega wątpliwości, że tegoroczne prawybory to jedno z ciekawszych starć od dekad, a wygląda na to że kandydaci dopiero nabierają tempa. Wedle jednego z korespondentów brytyjskiego dziennika The Guardian: wszystko to zaczyna przypominać regularną Grę o Tron.
