„Jak być premierem, panie Krzysiu, mając z jednej strony Wałęsę, a z drugiej Jaruzelskiego. Przecież pana szef będzie się do wszystkiego wtrącał” – Mazowiecki pytał retorycznie Krzysztofa Pusza, bliskiego współpracownika Wałęsy. Był 16 sierpnia 1989 r. Rozmówcy kończyli właśnie w Hotelu Europejskim śniadanie z Wałęsą, który udał się już do sejmu na negocjacje z koalicjantami. Redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” był świeżo po rozmowie z przywódcą Solidarności, w której usłyszał propozycję objęcia stanowiska premiera Polski. W pierwszym odruchu Mazowiecki powiedział, że to Wałęsa powinien stanąć na czele rządu, ale ten kategorycznie odmówił: „Premierem to nie, ale prezydentem to tak”. Rozmówca Lecha Wałęsy nie zwrócił na te słowa specjalnej uwagi.
Obawy Mazowieckiego, którymi dzielił się z Puszem, były uzasadnione – znał przecież Wałęsę już prawie 10 lat. Wiedział, czego można się po nim spodziewać. „Od razu powiedziałem bardzo jasno – opowiadał po latach Teresie Torańskiej – że jeśli podejmę decyzję pozytywną, będę od niego oczekiwał pomocy i z góry uprzedzam, że nie będę premierem malowanym. Mnie nie interesowało bycie premierem, gdyby ktoś bez przerwy dezawuował moją pracę i dezorganizował moje plany”.
Wałęsa odparł, że rozumie to stanowisko. Mazowiecki poprosił o jedną noc do namysłu. Opowiadał potem Andrzejowi Urbańskiemu, że tę trudną decyzję konsultował „z sobą samym i z Panem Bogiem”. „Zamknąłem się w gabinecie i myślałem. Nie pamiętam już w tej chwili, czy rozmawiałem z moimi najbliższymi współpracownikami: Jackiem Ambroziakiem czy Józefem Duriaszem, żeby się tak po ludzku poradzić. Później, już po rozmowie z Wałęsą, a jeszcze przed moją desygnacją, zadzwonił do mnie ksiądz Alojzy Orszulik z Sekretariatu Episkopatu, ponieważ przyjechał do niego Stanisław Ciosek, aby sondować stosunek Kościoła do mojej kandydatury. Bardzo mnie zachęcał do podjęcia decyzji na tak. Jednak tak naprawdę wtedy, w nocy, przed decydującą rozmową z Wałęsą, byłem właściwie sam ze sobą. Miałem poczucie wielkiego, historycznego wyzwania. I chyba poczucie, że to jest misja, do której pasuję”.
Wałęsa był już zdecydowany, by uczynić Mazowieckiego premierem pierwszego niekomunistycznego rządu w powojennej historii Polski, ale formalnie deklarował, że ma trzech kandydatów – oprócz Mazowieckiego Bronisława Geremka i Jacka Kuronia.
Te trzy nazwiska Wałęsa wymienił w rozmowie z Romanem Malinowskim, prezesem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, rankiem 17 sierpnia 1989 r., ale Malinowski także był zwolennikiem wyboru Mazowieckiego i obaj ustalili, że na spotkaniu z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim zgłoszą oficjalnie tylko Mazowieckiego.
Co zdecydowało, że to Mazowiecki miał zostać premierem? Odpowiedział na to pytanie w swoich wspomnieniach między innymi Waldemar Kuczyński. Mazowiecki według niego „był idealnym kandydatem, spełniającym oczekiwania wszystkich. Jacek Kuroń, zdemonizowany przez propagandę komunistyczną, był utożsamiany z KOR, co wtedy jeszcze było przeszkodą, natomiast Mazowiecki był związany z Wałęsą, a także z Kościołem, czego nie można było przecież powiedzieć o dwu pozostałych kandydatach. Obecność Kościoła w zachodzących wydarzeniach była bardzo widoczna. Tadeusz znany był też jako polityk spokojny, trzymający się realiów, wyjątkowo obliczalny. Tylko Wałęsa rozczarował się do Mazowieckiego, bo oczekiwał, że nadal utrzyma się układ szef–doradca, sądził, że wysunął na stanowisko premiera człowieka, który będzie mu powolny, który będzie politykiem słabym. Mazowieckiemu można zaś zarzucić wszystko, ale nikt, kto go zna, nie powie, że jest politykiem słabym”.
Warto może do tej argumentacji dorzucić także uwagę, że Mazowiecki dzięki swojej długoletniej działalności – zwłaszcza poselskiej – dobrze znał państwo, które przyszło mu remontować. Będąc posłem, zasiadając w komisjach sejmowych, biorąc udział dyskusjach nad budżetem, Mazowiecki zdobywał doświadczenie, jakiego pozostali opozycjoniści nie mieli.
Rząd, który utworzę
Prezydent Wojciech Jaruzelski nie miał zastrzeżeń co do wyboru Mazowieckiego i 19 sierpnia 1989 r. desygnował go na premiera. Jeszcze tego samego dnia Mazowiecki pojechał do zakładu dla niewidomych w Laskach, by trochę odpocząć i nabrać sił. Tam znalazła go redaktorka „Dziennika Telewizyjnego” Aleksandra Jakubowska i zrobiła z nim krótki wywiad do głównego wydania. Mazowiecki odpowiadał na pytania dziennikarki z narzuconą na siebie marynarką, bez krawata, siedząc swobodnie na ławce otoczonej zielenią. Doprawdy był to zupełnie inny entourage od tego, w jakim do tej pory pojawiali się politycy, i samo to stanowiło już pewien przełom. Mazowiecki opowiadał o Laskach, które są dla niego „duchową ojczyzną”: „Człowiek, jak się zetknie z niewidomymi, z tym cierpieniem i z optymizmem, jaki ci ludzie mają – bo ten zakład jest bardzo pogodny – to nabiera siły”.
Mówił też o wierze w to, że Polaków stać na wiele, że potrafią wydobyć z siebie siły potrzebne do reform.
Następnie Mazowiecki udał się do Gdańska na dalsze rozmowy z Wałęsą. Z podróżą na Wybrzeże łączy się anegdotka, którą Mazowiecki opowiadał w jednym z wywiadów. Otóż jechał tam samochodem z Jackiem Ambroziakiem i Józefem Duriaszem. Po drodze zatrzymali się na kawę. „Siedzieliśmy z Józefem Duriaszem w holu tego motelu, Jacek Ambroziak gdzieś poszedł – wspominał Mazowiecki – i w pewnym momencie zauważyłem dwie młode dziewczyny, które ruszyły na nas. Mówię do Duriasza: «Słuchaj, one pewnie już wiedzą, widziały mnie w telewizji i idą po autograf». Te dziewczyny podeszły do nas i na mnie nie zwróciły żadnej uwagi, odezwały się natomiast do Duriasza: «My pana znamy z filmów, jest pan aktorem, prosimy, żeby pan coś dla nas tu napisał». Zapamiętałem sobie na resztę życia tę lekcję pokory”.
Oczywiście, wszystkim nasuwało się pytanie, jak człowiek, który jeszcze kilka tygodni wcześniej twierdził, że opozycja nie jest gotowa, by wziąć władzę w państwie, wytłumaczy taką woltę? Mazowiecki odniósł się do tego pytania podczas spotkania z parlamentarzystami Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego 23 sierpnia 1989 r., w przeddzień wystąpienia w sejmie: „Dlaczego zmieniłem zdanie? Odpowiadam z całą szczerością, że to nie ja zmieniłem zdanie, ale sytuacja. Byłem zwolennikiem tego, żeby ewolucja następowała wolniej, żeby opozycja była opozycją, ale historia nabrała w ciągu ostatnich kilku tygodni wielkiego przyspieszenia i musiałem wyciągnąć z tego wnioski”. Także na tym spotkaniu Mazowiecki powtórzył to, co już mówił Wałęsie: „Mogę być premierem dobrym albo złym, ale nie zgodzę się być premierem malowanym”.
Po otrzymaniu nominacji Mazowiecki wraz z najbliższymi współpracownikami przystąpił do pisania swego exposé. Póki stary rząd rezydował w budynkach państwowych, sztab Mazowieckiego mieścił się w redakcji „Tygodnika Solidarność”, później już przeniósł się do rządowej willi przy ulicy Parkowej. Do najbliższych współpracowników Mazowieckiego, jak wymienia we wspomnieniach Waldemar Kuczyński, należeli w tamtym czasie – poza nim – Jacek Ambroziak, Wojciech Arkuszewski, Jerzy Ciemniewski i syn Mazowieckiego, Wojciech, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Wedle wspomnień Kuczyńskiego „przemówienia Mazowieckiego komponowane były ostatecznie prawie zawsze w ostatniej chwili, bo to musiało być robione z jego udziałem, a on był koszmarnie zajęty, więc na ogół dzień wcześniej zbieraliśmy się gromadą u niego w gabinecie w willi przy Parkowej i seans w kłębach dymu tytoniowego i oparach kawy – czasem także… koniaku – trwał do późnej nocy. Mozolnie, zdanie po zdaniu, strona po stronie, Mazowiecki swoim drobnym, trudnym do odczytania pismem z naszych projektów robił swoje przemówienie. Mawiał, że nie potrafiłby wygłosić tekstu «nieprzetrząśniętego» jego własnym piórem. My już padaliśmy na nosy, a on fedrował, zmieniał, dodawał, wydziwiał, zrzędził, odsyłając kartki do maszynistki w URM. Tak to się odbywało”.
W pewnym momencie prac nad przemówieniem Mazowiecki zapisał zdania: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma jednak ona wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”.
Syn Wojciech zapytał: „Z tą grubą linią, czy jesteś pewny, że chcesz to powiedzieć?”. Mazowiecki był pewny. Ktoś jeszcze głosił zastrzeżenie, ale premier odparł ewangelicznie: „Com napisał, napisałem”.
Klamka zapadła, choć nikt nie przeczuwał, jak wielkie konsekwencje dla historii Trzeciej Rzeczpospolitej będzie miało to jedno, pojedyncze i zdawałoby się niewinne zdanie.
24 sierpnia Mazowiecki zjawił się w sejmie, by wygłosić swoje pierwsze przemówienie jako premier państwa. Wracał do budynku, który dobrze znał i w którym spędził 10 lat jako poseł. Tym razem jednak występował przed zupełnie innym składem parlamentu, wielu z tych, którzy zasiedli w ławach sejmowych, było jego przyjaciółmi.
Posiedzenie sejmu zaczęło się równo w południe. W swym exposé Mazowiecki położył nacisk na powrót do normalności: „Trzeba przywrócić w Polsce mechanizmy normalnego życia politycznego” – mówił. Złożył deklarację: „Chcę być premierem rządu wszystkich Polaków, niezależnie od ich poglądów i przekonań, które nie mogą być kryterium podziału obywateli na kategorie”. Najmocniej jednak zabrzmiały słowa o planowanych reformach gospodarczych. Mazowiecki mówił: „Długofalowym, strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Nowy premier zapowiadał: „Przywrócenie równowagi i zdławienie inflacji jest zadaniem najwyższej wagi gospodarczej, a także politycznej i socjalnej” i przestrzegał: „Nierównowaga i inflacja wzmagające napięcia społeczne mogą podminować polski marsz ku wolności”.
Wystąpienie nie pozostawiało wątpliwości co do zamiarów i celów, jakie stawiał sobie pierwszy niekomunistyczny premier Polski po roku 1945. Chodziło o gospodarkę rynkową. Jednocześnie jednak, jak wspominał Waldemar Kuczyński, Mazowiecki nie zdecydował się na zapowiedź dążenia przez polską gospodarkę do „struktury własności” krajów wysoko rozwiniętych – co oznaczałoby plan prywatyzacji (a takie zdanie znajdowało się w projekcie przemówienia przygotowanym przez Kuczyńskiego). Z tego faktu profesor Antoni Dudek wyciągnął w „Reglamentowanej rewolucji…” wniosek, że „ta z pozoru drobna korekta odsłania istotę polityki, jaką w następnych miesiącach starał się prowadzić Mazowiecki, polityki, której podstawową zasadą było unikanie generalnego konfliktu z PZPR-em i jego spadkobiercami”.
W chwili głosowania za kandydaturą Mazowieckiego na sali było 423 posłów. Za powierzeniem mu misji tworzenia rządu opowiedziało się 378, przeciwko było 4, a 41 wstrzymało się od głosu. Wybór Mazowieckiego na premiera sejm przyjął owacją na stojąco. Wszyscy mieli poczucie, że biorą udział w historycznej chwili.
Wybór Mazowieckiego na premiera budził zastrzeżenia polityków Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, którzy na tym stanowisku widzieli Bronisława Geremka lub może Jacka Kuronia. Ślad tych zastrzeżeń można było odnaleźć we wstępniaku „Gazety Wyborczej” z następnego dnia. Jego autor, Adam Michnik, przestrzegał, że rząd ma mało czasu i „potrzebne są efekty prędkie i spektakularne”, tymczasem nowy premier zapatrzony jest w Kutuzowa, którego strategią było czekanie. Napominał więc Michnik, że nowy premier musi mieć odwagę szybkiego podejmowania trudnych decyzji. „Życzę mu dodatkowo, by był premierem wypowiedzi jasnych i konkretnych decyzji” – tymi słowami kończył swoje życzenia redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”.
Jacek Kuroń w swoich wspomnieniach z pracy w rządzie Mazowieckiego też podzielił się swoimi ówczesnymi obawami: „Myślałem sobie, no, dziękuję, jak on będzie w ten sposób podejmował decyzje – to my zginiemy”. Ale dodawał też sprawiedliwie: „Wkrótce miało się okazać, że myliłem się całkowicie”. Geremek, który musiał jakoś przełknąć fakt, że to nie jego Wałęsa wyznaczył na premiera, zachował się jak rasowy dżentelmen i o misji Mazowieckiego powiedział w parlamencie: „Do podjęcia tej trudnej roli staje najlepszy”. Wybitny mediewista tak w rozmowie z Jackiem Żakowskim wyjaśniał artykuł Michnika: „Adam Michnik był wówczas w specyficznej sytuacji. Z Mazowieckim łączyły go lata przyjaźni, ale też okresy kryzysów. W roku 1989 Adam Michnik był pierwszym, który powiedział: «Wasz prezydent, nasz premier». Spotkała go za to ostra reprymenda – najostrzejsza właśnie ze strony Tadeusza Mazowieckiego. Życzenia Michnika, adresowane przecież zarówno do czytelników, jak i do Mazowieckiego, były więc tekstem bardzo istotnym. Przywołanie Kutuzowa nie stanowiło tylko pustej metafory ani tym bardziej chwytu retorycznego. Było to odwołanie się do jednego z najsilniejszych wzorców Mazowieckiego. Mazowiecki rzeczywiście żywi cześć dla Kutuzowa, dla jego filozofii działania. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w żadnym razie nie jest to filozofia bezczynności. Jest to doktryna czekania po to, żeby zwyciężyć. Kutuzow zwyciężył i dał historyczny przykład, jak zwyciężać mądrze. To właśnie Mazowieckiego fascynowało. Przestroga Michnika dotyczyła zaś tego, że jeśli czekanie ma prowadzić do zwycięstwa, w pewnym momencie trzeba zastąpić je działaniem. Michnik uważał, że w chwili, gdy Mazowiecki staje na czele rządu, trzeba mu to przypomnieć. Ryzyko polegało na tym, że Mazowiecki mógł się poczuć tym tekstem dotknięty. Tak się nie stało. Odebrał go jako gest przyjaźni i to stanowiło poważne źródło mego optymizmu”.
Telefon do Watykanu
Po sejmowym głosowaniu Mazowiecki, formalnie już jako premier, wraz z Jackiem Ambroziakiem udał się do Urzędu Rady Ministrów. Wchodząc tam pierwszy raz, miał poczucie, że ten ogromny gmach wali mu się na głowę, ale też, jak opowiadał Teresie Torańskiej, miał mocne poczucie, że mu się uda: „Było we mnie absolutne przekonanie, że zadanie, którego się podjąłem – wykonam. Że jest ono trudne, bardzo trudne, ale mu podołam”.
Pierwszą jego czynnością było nominowanie Ambroziaka na podsekretarza stanu w Urzędzie Rady Ministrów.
Pierwszą czynnością, jaką wykonał po wejściu do swojego nowego gabinetu, było wykonanie telefon do Watykanu. Chciał przez księdza Stanisława Dziwisza przekazać papieżowi, że właśnie został wybrany na szefa rządu, ale po chwili w słuchawce zabrzmiał głos samego Jana Pawła II. Papież zapewnił Mazowieckiego, że cieczy się z takiego obrotu spraw, i zapewnił go o swojej modlitwie.
Jak wyglądał ówczesny gabinet premiera? Jego opis dał Waldemar Kuczyński: „Jest to obszerny pokój, chyba z 60–70 m2, za nim znajduje się korytarz przejściowy, a w nim po jednej stronie mieści się garderoba z szafkami, po drugiej – łazienka i przejście do pokoju wypoczynkowego, w którym stoi podłużny stół na sześć osób, w szafce są naczynia, kieliszki”. Wszystko to było obite drewnianą boazerią, która w czasach komunizmu uchodziła za wzór elegancji i dobrego smaku. Mazowiecki próbował oswoić to miejsce – nad biurkiem powiesił rysunek Don Kichota, który towarzyszył mu jeszcze od czasów „Więzi”.
Nowy premier gotów był do następnych symbolicznych gestów – postanowił, dwa dni po nominacji, wziąć udział w obchodach święta Matki Boskiej Częstochowskiej. Ale PRL-owska rzeczywistość nie dawała za wygraną. Gdy przed lotem helikopterem do Częstochowy przyszedł na chwilę do swego biura, skontaktował się z nim generał Czesław Kiszczak, by powiedzieć, że w Warszawie gości generał Władimir Kriuczkow, szef radzieckiego KGB, i Mazowiecki powinien się z nim spotkać. Premier po chwili namysłu się zgodził i zaproponował spotkanie tego samego dnia wieczorem, po powrocie z Częstochowy.
Mazowiecki wiedział, że Moskwa przyjęła do wiadomości jego wybór na premiera Polski, ale nie okazała szczególnego zadowolenia. Depesza, jaka nadeszła z Kremla po głosowaniu w sejmie nad nominacją, była podpisana jedynie zbiorowo przez Radę Ministrów Związku Radzieckiego – co oznaczało chłodny stosunek. Nie inaczej zachowywał się Kriuczkow podczas spotkania.
„Wizyta Kriuczkowa wynikała z kalendarza i nie było w naszym spotkaniu nic sensacyjnego ani złowrogiego – mówił mi dwadzieścia lat później Mazowiecki. – Potraktowałem je jako pierwszy kontakt z wysokim przedstawicielem Kremla, jego funkcja miała dla mnie drugorzędne znaczenie. Ważniejsze od kwestii estetycznych było dotarcie na Kreml jasnego przekazu: stworzymy rząd przyjazny ZSRR, ale decyzje będą zapadać w Warszawie”.
Samą rozmowę Mazowiecki zapamiętał jako ogólnikową: „Nie omawialiśmy składu rządu, do tego bym nie dopuścił. Zakomunikowałem jedynie, że będzie złożony z przedstawicieli wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie. Kriuczkow najwięcej mówił o problemie niemieckim, była to taka obrona NRD. Moim celem było, aby wrócił do Moskwy z tym jednym, łatwym do powtórzenia zdaniem, że będziemy krajem przyjaznym, ale samodzielnym.
Najważniejszym zadaniem, przed jakim stanął Mazowiecki, było zebranie ludzi gotowych wyruszyć wraz z nim w niewiadome, czyli skompletowanie rządu. Nie było to łatwe zadanie. A trzeba było jeszcze uwzględnić koalicyjne zobowiązania i ambicje Solidarności.
W udzielonym wówczas „Tygodnikowi Solidarność” wywiadzie zdradzał filozofię, która stała za taką a nie inną konstrukcją rządu. Mówił: „Musimy uniknąć sytuacji, w której PZPR przeszedłby do opozycji, zachowując jednocześnie, z uwagi na sytuację geopolityczną i kadrową, dwa resorty MON i MSW. Nie ma na świecie takiej opozycji, która jako opozycja dysponowałaby policją i armią. Wszystkie siły reformatorskie muszą mieć możliwości udziału w procesie demokratycznych przekształceń państwa. Za potrzebą przyjęcia formuły szerokiej koalicji – z udziałem PZPR-u – przemawiają także racje geopolityczne. Jest rzeczą pożądaną, aby sąsiedzi nie mieli wątpliwości co do naszej woli respektowania zobowiązań wynikających z Układu Warszawskiego.
Uważam także, że ze względu na nasze problemy gospodarcze, zepchnięcie PZPR-u wraz z OPZZ na pozycję negacji stałoby się poważnym zagrożeniem dla wszelkich reform. Dałoby to możliwość demagogicznego atakowania rządu z pozycji populistycznych.
Trzeba więc stworzyć wspólny rząd, w formule szerszej, ale przy zachowaniu tej nowej zasady, że to my tworzymy rząd, my nim kierujemy”.
Mazowiecki zakładał więc udział PZPR-u w rządzie, ale zarazem starał się jak najmniej mu go oddać. Największą batalię nowy premier stoczył o Ministerstwo Spraw Zagranicznych, którego PZPR wcale nie chciał oddać. Mazowiecki był jednak zdeterminowany, by wyrwać jedno z trzech kluczowych ministerstw: obrony narodowej, spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych właśnie. Jak sam wspominał w wywiadach, o tej determinacji zdecydowała rozmowa z Mieczysławem Rakowskim, gdy jako nowo mianowany premier spotkał się z nim jako szefem partii. Rakowski opowiadał o posiedzeniach Układu Warszawskiego w Moskwie: „Będzie miał pan obok siebie prezydenta, pierwszego sekretarza PZPR-u, ministra obrony narodowej i ministra spraw zagranicznych”. „O nie, pomyślałem sobie – opowiadał Mazowiecki Teresie Torańskiej. – Na taką sytuację muszę mieć przynajmniej jednego zaufanego człowieka obok siebie”.
Tak czy inaczej było przesądzone, że PZPR zachowa ministerstwa obrony i spraw wewnętrznych. Mazowiecki planował ulokować w nich solidarnościowych wiceministrów, ale ostatecznie przystał tylko na powołanie przy nich rad społecznych. Sprawami wewnętrznymi pokierować miał generał Czesław Kiszczak – człowiek stanu wojennego, ale też architekt Okrągłego Stołu. Mazowiecki liczył, że wciągnięcie go do rządu i jeszcze przyznanie mu funkcji wicepremiera zagwarantuje reformom spokój ze strony komunistów. Ministerstwo Obrony Narodowej przypadło generałowi Florianowi Siwickiemu. Jak pisał w „Osobistej historii III Rzeczypospolitej” Aleksander Hall, obecność PZPR-u w rządzie, silna na papierze, po analizie nie wyglądała jednak imponująco. „Nowe kierownictwo partii nie miało w praktyce nikogo reprezentatywnego w rządowej ekipie. Kiszczak i Siwicki z pewnością pozostawali lojalni wobec prezydenta Jaruzelskiego i utrzymywali z nim stały, bliski kontakt. Ale wątpię, aby podobne więzi łączyły ich z nowym kierownictwem PZPR-u, skupionym wokół Mieczysława Rakowskiego”.
Mazowiecki rozpoczął więc starania o obsadzenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Profesor Antoni Dudek w „Reglamentowanej rewolucji…”, przytaczając relacje ks. Alojzego Orszulika i Józefa Czyrka, przekonuje, że Mazowiecki gotów był oddać komunistom Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwo Finansów i tylko pod wpływem Wałęsy i parlamentarzystów OKP usztywnił swoje stanowisko. PZPR lansował jednak na to stanowisko dotychczasowego szefa dyplomacji Tadeusza Olechowskiego. Nowy premier próbował różnych wariantów – w pewnym momencie rzeczywiście rozważał oddanie partii tego ministerstwa i wprowadzenie do resortu solidarnościowego wiceministra. Odbył nawet na ten temat rozmowę z Bronisławem Geremkiem. Był w trudnej sytuacji: Geremek był przecież wymieniany jako potencjalny premier, a teraz Mazowiecki proponował mu jedynie fotel zastępcy ministra, wiedząc, że jest to poniżej jego możliwości i aspiracji. Geremek, którego z Mazowieckim łączyła przyjaźń od czasów sławetnej wyprawy do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., musiał poczuć się tą propozycją dotknięty. Odmówił.
Mazowiecki zaproponował więc profesora Krzysztofa Skubiszewskiego, który nie był działaczem Solidarności, a nawet zasiadał w powołanej przez generała Wojciecha Jaruzelskiego Radzie Konsultacyjnej. Taka propozycja nie wywołała już sprzeciwu. „Profesor Skubiszewski – pisał Aleksander Hall – wnosił do rządu wielką znajomość spraw międzynarodowych, zwłaszcza prawa międzynarodowego, kulturę i maniery brytyjskiego dżentelmena i poczucie godności polskiego patrioty. Stał się wspaniałą wizytówką nowej Polski zagranicą. Premier i jego minister spraw zagranicznych pasowali do siebie pod względem charakterologicznym, podobnie oceniali sytuację międzynarodową i dobrze się uzupełniali. Zasadnicze kierunki polityki zagranicznej wytyczał Mazowiecki, znajdując w ministrze Skubiszewskim twórczego i wykazującego inicjatywę realizatora”.
Równie delikatna była sprawa wciągnięcia do rządu drugiego potencjalnego premiera – Jacka Kuronia. Pozyskanie tego popularnego i charyzmatycznego polityka było dla Mazowieckiego priorytetem. I to mimo wielu zaszłości i dawnych sporów. Mazowiecki zaproponował Kuroniowi fotel ministra pracy. „Wiem, że Jacek Kuroń przyjął tę moją propozycję niekoniecznie z aprobatą, a częściowo nawet przy dezaprobacie kolegów ze swojego środowiska. Zawsze byłem pełen uznania dla niego za to, że wzniósł się ponad różnice z przeszłości” – mówił Mazowiecki w rozmowie z Andrzejem Urbańskim.
Nowy premier sformowanie rządu traktował jako sprawę autorską – nie chciał sugestii ani ze strony PZPR-u, ani ze strony przyjaciół z Solidarności. Nowy premier spotykał się Wałęsą, ale szybko zamanifestował swoją niezależność. 31 sierpnia podczas spotkania w Gdańsku Wałęsa wypominał mu: „to ja pana zrobiłem tym premierem”. Na co usłyszał: „No tak, ale ja już jestem tym premierem”.
Jak pisze Aleksander Hall w swojej „Osobistej historii III RP”, samodzielna praca nad składem rządu irytowała „kierownictwo OKP i szeregowych parlamentarzystów oczekujących, że premier będzie się konsultował ze swym politycznym zapleczem”.
Także Mieczysław Rakowski był pod wrażeniem determinacji Mazowieckiego w samodzielnym konstruowaniu rządu. Pod datą 2 września 1989 r. zapisał w swych dziennikach, że Mazowiecki dość obcesowo napomniał go, iż to Solidarność tworzy rząd, bierze za niego odpowiedzialność i jedynie zaprasza do udziału w nim PZPR.
Nawet te resorty, które przypadały koalicjantom, chciał obsadzić ludźmi wytypowanymi przez siebie. To prowadziło do napięć choćby z ZSL-em, który upierał się, by wicepremierem i ministrem rolnictwa był Kazimierz Olesiak, Mazowiecki jednak obstawał przy Czesławie Janickim. I dopiął swego.
Kuczyński wspominał, jak wyglądał dobór kandydatów – odbywało się to w pokoju wypoczynkowym premiera przy małym stoliku, na którym czasem lądowała butelka albańskiego koniaku. „Ktoś rzucał nazwisko i pytał: «Może ten? Co o nim sądzicie?». Na moment zapadała cisza, a potem dana osoba była ostrzeliwana ze wszystkich stron”.
Największym problemem okazało się znalezienie człowieka, który zdecydowałby się wziąć Ministerstwo Finansów. Mazowiecki, jak sam mawiał, szukał kogoś, kto będzie polskim odpowiednikiem Ludwiga Erharda – ministra finansów w rządzie Konrada Adenauera, który stworzył podstawy finansowej potęgi Republiki Federalnej Niemiec.
Pierwszym kandydatem był prof. Witold Trzeciakowski, ale odmówił. Podobnie Cezary Józefiak. Wszyscy proszeni deklarowali, że są gotowi pomagać jako doradcy, ale nie bardzo się kwapili, by wziąć odpowiedzialność za całe ministerstwo. Tymczasem mijały kolejne dni i zniecierpliwiona opinia publiczna chciała już poznać skład nowego rządu.
W końcu Waldemar Kuczyński trafił na Leszka Balcerowicza. Balcerowicz, ekonomista, który co prawda był w partii do roku 1981, na przełomie lat 70. i 80. XX w. miał na koncie prace nad reformami gospodarczymi. Kuczyński nawiązał z nim kontakt 31 sierpnia – dosłownie w ostatniej chwili, gdy Balcerowicz pakował walizki i szykował się do wyjazdu do Anglii na wykłady. Mazowiecki i Kuczyński potrzebowali kilku rozmów, by przekonać Balcerowicza do pozostania w Polsce. Ten początkowo zresztą też proponował tylko doradzanie. Mazowiecki miał jednak poczucie, że znalazł swojego Erharda, i nalegał. Jak mówił potem Andrzejowi Urbańskiemu, Balcerowicz już podczas pierwszej rozmowy przypadł mu do gustu, „zwłaszcza jego myślenie koncepcyjne i rozumienie, że chodzi o to, iż trzeba wziąć odpowiedzialność za całość reform, mieć zdecydowane stanowisko, zaproponować program i że to będą kluczowe sprawy o zasadniczym znaczeniu dla tego, co ten rząd ma do zaoferowania Polsce”. Balcerowicz, gdy się już zgodził, zaproponował także na ministra przemysłu Tadeusza Syryjczyka – działacza małopolskiej Solidarności i współtwórcę, z Mirosławem Dzielskim, Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, kuźni gospodarczego liberalizmu. „W osobie Balcerowicza – pisał w «Osobistej historii III Rzeczypospolitej» Aleksander Hall – Mazowiecki znalazł cennego współpracownika, obdarzonego silną, a nawet apodyktyczną osobowością, mającego sprecyzowane poglądy, talenty przywódcze, zdolność do wytężonej pracy i umiejętność wzbudzania we współpracownikach nastroju entuzjazmu wynikającego z uczestniczenia w historycznym zadaniu”.
W nowym rządzie znaleźć się mieli także m.in. znany mediewista profesor Henryk Samsonowicz jako szef resortu edukacji, reżyserka teatralna Izabela Cywińska jako szefowa ministerstwa kultury i Aleksander Hall jako minister bez teki.
Podczas prac nad kompletowaniem rządu Mazowieckiemu i jego współpracownikom przydarzył się zabawny incydent. Pewnego dnia udali się oni do rządowego pałacyku w Natolinie otoczonego pięknym parkiem. Gdy spacerowali, dyskutując nad sprawami kraju, podszedł do nich patrol, którego dowódca zadał pytanie, czy mają przepustki zezwalające na pobyt w tym miejscu. Mazowiecki odparł, że tak, bo on właśnie jest premierem nowego rządu. Żołnierz, jak wspominał Mazowiecki, zacukał się. Patrol po chwili wahania zasalutował i poszedł w swoją stronę.
Wreszcie, po prawie trzech tygodniach, Mazowiecki mógł sejmowi zaproponować do akceptacji skład swojego rządu.