Dowiedzieliśmy się ostatnio, że krajowi w perspektywie 15-20 lat brakować będzie pieniędzy na rozwój energetyki konwencjonalnej i atomowej oraz bazy surowcowej i wykorzystania głośnych od pewnego czasu łupków. Dla każdego zorientowanego w temacie jest od początku sprawą oczywistą, że prężenie narodowych muskułów i zabawa w Zosię-samosię (wszystko sami zbudujemy i wszystkie zyski zostaną dla nas) była od początku skazana na porażkę. Sen o staniu się Kuwejtem, czy Katarem, zakończyć się może, co najwyżej katarem przez małe „k”…
Przemysł wydobywczy i energetyka to działy gospodarki wielce kapitałochłonne i średnio rozwinięty kraj, o niskim poziomie oszczędności, nawet zasilany unijną „darmochą”, będzie mieć ogromne trudności. Zwłaszcza, jeśli wybierze nonsensowną strategię zrobienia wszystko samemu i do tego jeszcze państwowymi przedsiębiorstwami. Prowincjonalizm w dobie otwartych rynków – nawet nadwyrężonych kryzysem – nie ma szans.
W czasach stagnacji czy w najlepszym razie jednoprocentowego wzrostu w bogatej Europie łatwiej i taniej niż kiedykolwiek można znaleźć głównego wykonawcę, zwłaszcza, jeśli zostałby właścicielem, elektrowni atomowej. Mało tego, znana światowa firma wniosłaby nie tylko zaawansowaną technologię i sprawdzone wcześniej wykonawstwo, ale też zrobiłaby to taniej. Wielkie firmy międzynarodowe uzyskują finansowanie swoich projektów niższym kosztem niż mało znane krajowe firemki.
Podkreślam: f i r e m k i, bo w skali europejskiej, czy światowej te nasze PGE, Energa, Tauron, czy inne na rynkach finansowych są nikim i koszty finansowania muszą z konieczności mieć wyższe. W dodatku będą te swoje inwestycje realizować d ł u ż e j niż wielkie firmy (obojętne, czy będzie to elektrownia konwencjonalna, czy atomowa). Po prostu, będą dłużej czekać w kolejce do wykonania rozmaitych elementów niż ich międzynarodowi konkurenci, dla których producenci już wykonują kolejne zamówienia. I „wepchnięcie” do kolejki kolejnego egzemplarza czy egzemplarzy jakichś elementów będzie znacznie łatwiejsze dla tych ostatnich.
Dalej, sprywatyzujmy energetykę, gdyż inaczej kryzys energetyczny (awarie zużytych bloków energetycznych, sieci przesyłowych) i w efekcie ograniczenia dostaw prądu i wyłączenia będziemy mieli jak w banku. I jeśli coś na trwale podkopie zaufanie do obecnej koalicji, nie będzie to brzoza, czy trotylowa smoleńska psychoza, tylko namacalny dowód niezdolności sformułowania i realizacji sensownej strategii w elementarnych dla gospodarki sprawach (czyli tego, w czym PO powinno mieć przewagę konkurencyjna nad innymi!).
Energetyka w ogóle nie ma w Polsce szczęścia. Wielkich problemów nie mieliśmy dotychczas w Polsce głównie dlatego, że wyjście z komunistycznego marnotrawstwa zredukowało popyt na energię w stosunku do istniejącej podaży. W dodatku 20. lat przemian strukturalnych, w tym spadek udziału energochłonnych gałęzi przemysłu, spowodowało zwolnienie tempa wzrostu zużycia energii elektrycznej.
Psim swędem, jakoś wszystko szło, mimo iż z sensem energetyką nie zajmował (i nadal nie zajmuje się) n i k t. Największym osiągnięciem naszych energetyków było załatwienie (sobie samym!) dziesięcioletniego okresu wypowiedzenia z pracy (lub odpowiedniego odszkodowania). Na więcej samemu środowisku energii już nie starczyło; a energia (elektryczna) dla nas nie bardzo ich obchodzi.
A co do łupków, to już wypowiadałem się w felietonach i na razie nie widzę żadnego dowodu, by oceniać lepiej to, co oceniałem do tej pory krytycznie. Tutaj też bardziej prężymy muskuły, twierdzimy, iż jest to szalenie ważne dla państwa, ale w praktyce bawimy się zaganianie państwowych firm to tego, by nie robiły tego, co jest ich podstawowym zadaniem biznesowym, tylko robiły zrzutkę na jakieś zabawy w stylu Zosi-samosi. Pakujemy się w koszty bez żadnej wiedzy o tym, jakie będą efekty, zamiast zostawić to chętnym fachowcom od tej roboty…